Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
Kapitan Piotr Herbel, przezwany obszarpańcem (Sans-Culotte), miał wtedy lat pięćdziesiąt siedm. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, barczysty, z żelazną ręką, kwadratową głową, najeżoną twardym włosem dawniej nieco rudawym dziś siwiejącym; słowem herkules bretoński. Brwi jego, nieco ciemniejsze niż włosy, nadawały twarzy wyraz ostry, ale oczy jasnobłękitne, usta odkrywające białe zęby, zdradzały jednocześnie dobroć niezmierną. Był on żywy, prędki, jak to widzieliśmy na pokładzie, w pałacu Tuilleries, przy wejściu do syna, ale pod tą żywością ukrywało się serce najczulsze, dusza najlitościwsza.
Oddawna nawykły do rozkazywania ludziom w położeniach, gdzie niebezpieczeństwo nie dozwalało słabości, miał też fizjognomję wyzywającą, przyzwyczajenie do władzy i energji. Jakoż, tak jak gdyby wciąż znajdował się na pokładzie „Pięknej Teresy“, pomimo straty majątku, umiał na wsi wyrobić sobie posłuszeństwo nietylko u chłopów, ale nawet u najbogatszych panów w sąsiedztwie.
Zmuszony pokojem europejskim do bezczynności, w braku bójek z ludźmi, kapitan wypowiedział wojnę zwierzętom; ćwiczeniom tym oddając się z pożerającą działalnością, stał się namiętnym zwolennikiem polowania, i żałując, że nie ma do czynienia ze zwierzętami godnymi trudu, jak słonie, nosorożce, lwy, tygrysy i lamparty, z pewnym wstydem polował na wilki i dziki.
Owdowiały, oddalony od Petrusa, kapitan Herbel, doszedł do tego, że trzy czwarte roku biegał po lasach i wzgórzach, ze strzelbą na ramieniu, z dwoma psami przy nogach.
Czasami bawił tydzień, dziesięć dni, dwa tygodnie, nie dając o sobie innej wiadomości, tylko furami nadsyłanej zwierzyny, przeznaczonej najczęściej dla najuboższych rodzin; nie mogąc już żywić ubogich jałmużną, żywił ich strzelbą.
Tylko to zacięte myślistwo miewało czasami swe niedogodności.
Nie bez tego, iżby czytelnik nie wiedział, że w prawnym biegu rzeczy, najbardziej nawet absolutny myśliwy zawiesza strzelbę od końca lutego do końca sierpnia. Nie tak bywało ze strzelbą kapitana: jego Leclére (wybrał go z pracowni sławnego płatnerza tego nazwiska), nie spoczywał nigdy, słychać było zawsze dobrze znane wystrzały to w jednej stronie departamentu, to w drugiej.
Ponieważ wszyscy strażnicy leśni, a powoli i żandarmi w tym departamencie, wiedzieli w jakim celu kapitan poluje i jaki użytek czyni ze zdobyczy, słysząc przeto strzał w jednej stronie, odchodzili w drugą. W takim więc tylko razie gdy kapitan naraził się osobiście właścicielowi, strażnik decydował się spisywać protokół i składać skargę do sądu.
Zdarzało się nadto, że sądy jakkolwiek surowe względem wykroczeń myśliwskich za Restauracji, dowiedziawszy się, że wykraczającym był Obszarpaniec Herbel, łagodziły karę do minimum. Tak, że za sto franków rocznej kary, kapitan czynił za dwa tysiące franków jałmużny, żywił się sam, posyłał Petrusowi, który dzielił się z kolegami.
Pod innemi względami kapitan pozostał istnym marynarzem. Nie znał się zgoła nietylko na rzeczach miejskich, ale i w ogóle na światowych.
Odosobnienie w jakiem żyje marynarz zgubiony wśród samotności Oceanu, wielkość widoku, który ma nieustannie przed oczyma, łatwość z jaką co chwila naraża życie, niedbałość z jaką oczekuje śmierci, życie marynarskie, a następnie myśliwskie, tak go odgraniczyły od stosunków ludzkich, że z wyjątkiem anglików, których sam nie wiedząc dlaczego, miał za swych przyrodzonych wrogów, dla innych swych bliźnich żywił sympatję i przyjaźń dziewiczą.
Jedyną szramą tego serca ze złota i z granitu, była boleść spowodowana śmiercią żony, biednej Teresy, ślicznej ciałem, pogodnej duszą, cichych poświęceń kobiety.
To też stanąwszy w pracowni i uściskawszy Petrusa, patrzył na syna i dwie łzy spłynęły mu z oczu, a podając rękę generałowi: Tak jak go widzisz, bracie, rzekł, to wykapany portret matki!
— Być może, odpowiedział generał, ale powinienbyś pamiętać stary korsarzu, że nigdy nie miałem przyjemności znać jego pani matki!
— To prawda, odezwał się kapitan głosem słodkim i pełnym łez, jak zawsze ilekroć wspominał o żonie, ona umarła w roku 1823, a my jeszcześmy się wówczas nie pojednali.
— Jakto? Więc myślisz, odparł generał, że teraz pojednaliśmy się?
Kapitan się uśmiechnął.
— Zdaje mi się, rzekł, że kiedy dwaj bracia uściskają się tak jak my, po latach przeszło trzydziestu niewidzenia się...
— To nie dowodzi niczego, mości Piotrze. Aha! myślisz, że ja się jednam z takim bandytą, jak ty! Podaję mu rękę, dobrze! uściskam go, dobrze! ale wgłębi serca jest głos, który mówi: „Nie przebaczam ci, obszarpańcze! nie przebaczam ci, zamiataczu morskiej piany! nie przebaczam ci, korsarzu!“
Kapitan spoglądał na brata z uśmiechem, bo wiedział, że w gruncie generał miał dlań szczerą i wielką przyjaźń. Potem kiedy generał przestał łajać:
— Ba! rzekł, a ja ci przecie przebaczam, że służyłeś przeciw Francji.
— Tak! ozwał się generał, ja służyłem przeciw 1793 i przeciw 1805, rozumiesz mnie, defraudancie leśny, a nie przeciw Francji.
— Co chcesz, bracie! odpowiedział dobrodusznie kapitan, mnie się zawsze wydawało, że to wszystko jedno.
— A jak się ojcu memu raz wydawało, odezwał się na to Petrus, tak wydawać się będzie zawsze, a ponieważ to stryjowi wydawało się i wydawać będzie zawsze inaczej, przeto sądzę, że możnaby zwrócić rozmowę na inny przedmiot.
— Dobrze, rzekł generał, na jak długo myślisz nas zaszczycić swoją wizytą?
— Niestety! drogi bracie Courtenay, na bardzo krótko.
Piotr Herbel, wyrzekłszy się sam nazwiska Courtenay, zawsze jednak nadawał go bratu, jako starszemu w rodzinie.
— Jakto, na bardzo krótko? rzekli razem generał i Petrus.
— Myślę odjechać dziś jeszcze moi drodzy, odpowiedział kapitan.
— Dziś ojcze?
— Nie! tyś widzę kompletnie zwarjował, stary rozbójniku morski! zawołał generał, chcesz lecieć zaledwie przybywszy?
— Odjazd mój zależy od rozmowy, jaką mieć będę z Petrusem, rzekł kapitan.
— Tak; i od jakiego polowania umówionego tam z defraudantami leśnymi w departamencie Ille-et-Vilaine?
— Nie, mój bracie, mam ja tam przyjaciela, który jest umierający, starego przyjaciela; on powiada, że będzie miał złą śmierć, jeśli ja mu oczu nie zamknę.
— Może i ten tak ci się przywidział, jak twoja Teresa? rzekł generał ze swym zwykłym sceptycyzmem.
— Stryju!... odezwał się Petrus, mitygując.
— Tak, ja wiem, że mój brat rozbójnik morski wierzy w Boga i upiory. Ale, stary wilku morski, bardzo to szczęśliwie, że Bóg, jeśli jest, nie widział kiedyś wykonywał te wszystkie okropne rozboje, inaczej, nie byłoby dla ciebie ratunku, ani na tym świecie, ani na tamtym.
— Gdyby tak było, bracie, odpowiedział łagodnie i potrząsając głową kapitan, byłoby to bardzo nieszczęśliwie dla mojego biednego przyjaciela Surcoufa, i tem mocniej zobowiązywałoby mnie do przyśpieszenia powrotu.
— A! to Surcouf umiera! zawołał generał.
— Tak, niestety! odrzekł kapitan.
— Ha, to będzie jeden znakomity bandyta mniej na świecie!
Piotr smutno spojrzał na brata.
— I cóż, zapytał generał, przejęty tem spojrzeniem, dlaczego tak się we mnie wpatrujesz?
Kapitan potrząsnął głową z ciężkiem westchnieniem.
— Powiedzże, nalegał generał, nie lubię kiedy ludzie milczą skoro mają coś do powiedzenia; o czem myślisz? czy to da się wypowiedzieć?
— Myślę, że kiedy ja umrę, oto wszystko, co mój brat starszy będzie miał do powiedzenia o mnie.
— Kto? co? jak powiedziałem?
— Że będzie jeden znakomity bandyta mniej na świecie.
— Mój ojcze! mój ojcze, mówił z cicha Petrus. Potem zwracając się do generała: Stryju mój, rzekł, łajałeś mnie przed chwilą, i miałeś słuszność, gdybym ja cię teraz połajał naw zajem, powiedz, czy nie miałbym słuszności?
Generał stłumił lekki kaszel, który zawsze go napadał, ilekroć był zakłopotany i nie wiedział co powiedzieć.
— Powiedz mi, odezwał się do brata, czy istotnie tak źle jest ten twój Surcouf? Juźciż ja wiem, że to był rycerz i miał swoje dobre strony, niby Jan Bart, i tego tylko mu brakowało, żeby był służył dobrej sprawie.
— On służył sprawie ludu, mój bracie! sprawie Francji!
— Sprawie ludu! sprawie Francji! tym obszarpańcom zdaje się, że to już wszystko, jak powiedzieli lud, Francja. Zapytaj swego syna Petrusa, pana arystokraty, który trzyma lokai w liberji i powóz herbowy, czy nie ma we Francji czego innego prócz ludu.
Petrus zaczerwienił się po same białka.
Kapitan zwrócił na syna spojrzenie łagodne i pytające.
Petrus zachował milczenie.
— On ci to powie, jak pozostaniecie sami, a i wtedy bez wątpienia przyznasz mu słuszność.
Kapitan wstrząsnął głową.
— Ja mam tylko jego jednego, bracie Courtenay, rzekł, i to wykapany portret matki.
Była to znowu jedna z tych odpowiedzi, na które generał nie wiedział co odrzec. Kaszlnął i rzekł:
— Pytałem więc, czy tak bardzo źle jest ten twój przyjaciel Surcouf, że to ci przeszkadza nawet przyjść do mnie z Petrusem na obiad?
— Bardzo źle, mój bracie, odrzekł smutno kapitan.
— To co innego powiedział generał wstając, pozostawiam cię z synem, bo ja to pierwszy oznajmiam ci, że macie nie mało do oprania brudnej bielizny w kółku rodzinnem; jeżeli pozostaniesz i zechcesz zjeść ze mną obiad, czekam cię z upragnieniem, jeżeli odjedziesz i już widzieć cię nie będę, to szczęśliwej drogi!
— Być może, iż się już dziś nie zobaczymy, rzekł Piotr Herbel.
— No to przecież uściskaj mnie, stary złoczyńco!
I otworzył bratu ramiona, w które zacny kapitan rzucił się z głęboką czułością połączoną z szacunkiem, jaki zawsze miał dla swego starszego brata. Potem, jakby chcąc przerwać scenę rozrzewniającą, wzruszenie wcale obce je go obyczajom, a mianowicie sympatjom, generał gwałtownie wydarł się z objęć brata i te ostatnie słowa rzucił Petrusowi:
— Dziś wieczór, albo jutro zrana, nieprawdaż, zobaczę się z tobą, mój panie synowcze?
Udał się na schody i szedł z lekkością dwudziestoletniego młodzieńca mrucząc:
— Djabelski człowiek! że też ile razy się z nim widzę zawsze uważam, że mi jakaś łza pozostała w głębi oka!