Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Tercet maskowy.

Baptysta wprowadził księdza Bouquemont i pana Ksawerego Bouquemont.
Hrabia Rappt podniósł się i pozdrowił obu wchodzących.
— Panie hrabio, wyrzekł proboszcz głosem wrzaskliwym (ksiądz był wzrostu małego, przysadzisty, tłusty i szpetnie dziobaty); panie hrabio, wyrzekł, jestem właścicielem i naczelnym redaktorem skromnego przeglądu, którego rozgłos według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie miał zaszczytu dojść jeszcze do pana.
— Za pozwoleniem, księże proboszczu, przerwał przyszły deputowany, jestem przeciwnie jednym z najgorliwszych czytelników „Gronostaja“, bo taką jest, o ile wiem, nazwa przeglądu, którym pan kieruje.
— Tak jest, panie hrabio, wyrzekł zmięszany ksiądz, bo wątpił, czy istotnie pan Rappt był jednym z najgorliwszych czytelników wydawnictwa, które się jeszcze nie ukazało.
Ale Bordier zrozumiał nieufność księdza, a podając panu Rappt jakąś broszurę z żółtą okładką:
— Oto jest ostatni numer, powiedział.
Pan Rappt rzucił okiem na broszurę, zobaczył że jest porozcinana i podał ją księdzu Bouquemont. Lecz ten odsunął ją ręką.
— Niech mnie Bóg broni, powiedział, bym miał wątpić o pańskich słowach, panie hrabio! A w głębi duszy wątpił bardzo. Do licha! wyrzekł do siebie, trzymajmy się ostro! mamy do czynienia z silną stroną. Żeby mieć u siebie egzemplarz przeglądu, który nie wyszedł jeszcze, musi być ten hrabia nielada frantem. Trzymajmy się dobrze!
— Imię pańskie, ciągnął dalej pan Rappt, jeżeli dotąd nie jest jeszcze, to wkrótce będzie jednem z najsławniejszych w prasie Kościoła wojującego. Co się tyczy gorliwej polemiki, mało znam publicystów, którzy zdolni byli dojść do takiej, jak pańska wysokości. Gdyby wszyscy walczący za dobrą sprawę byli równie odważni, albo się mylę, albo niezadługo niepotrzebowalibyśmy walczyć wcale.
— W istocie, z podobnymi generałami jak pan, pułkowniku, odpowiedział ksiądz na ten sam ton, zwycięstwo wydaje mi się łatwem, o tem też właśnie rozmawialiśmy z bratem dzisiejszego rana, czytając zdania pańskiego okólnika, gdzie pan przypominasz, że wszystkie środki są dobre, jeżeli prowadzą do zgniecenia nieprzyjaciół Kościoła. Ale mówiąc o moim bracie, pozwól, panie hrabio, że ci go przedstawię:
— Pan Ksawery Bouquemont, wyrzekł.
— Malarz wielkich zdolności, powiedział hrabia Rappt, uśmiechając się z przymileniem.
— Jakto! pan znasz mojego brata? zapytał ksiądz zdziwiony?
— Mam zaszczyt być znanym przez pana hrabiego? wyrzekł półgłosem, dyszkantem drażniącym nerwy, pan Ksawery Bouquemont.
— Znam pana tak, jak cię zna Paryż cały, mój mistrzu młody, odpowiedział pan Rappt, z rozgłosu. Któż nie zna sławnych malarzy?
— A przecież wcale nie sławy brat mój szuka, wyrzekł starszy Bouquemont, składając pobożnie ręce i z pokorą spuszczając oczy. Bo cóż to jest sława? Pełna próżności przyjemność. Nie, panie hrabio, mój brat ma wiarę. Nieprawdaż, że ty masz wiarę, Ksawery? Mój brat zna tylko sztukę wielkich chrześciańskich malarzy XIV i XV wieku.
— Robię to, co mogę, panie hrabio, powiedział malarz obłudnym głosem, lecz przyznaję, iż nigdym się nie spodziewał, żeby skromna moja reputacja doszła aż do pana.
— Nie słuchaj go, hrabio, pospieszył dodać ksiądz, on jest oburzająco bojaźliwy i skromny, i gdyby nie ja, który mu ciągle na pięty następuję, nie zrobiłby kroku naprzód. Czy pan uwierzysz, że naprzykład silnie się bronił, niechcąc przyjść tu wraz ze mną pod pretekstem, że mamy prosić pana o małą usługę?
— Doprawdy, panie? wyrzekł hrabia Rappt, osłupiały na taką czelną zarozumiałość.
— Nieprawdaż, Ksawery? No, no, bądź szczerym, powiedział ksiądz, nieprawdaż, żeś nie chciał przyjść?
— Prawda, odrzekł malarz, spuszczając oczy.
— Napróżno powtarzałem, że pan jesteś najdystyngowańszym oficerem nowożytnych czasów, jednym z największych mężów stanu w Europie, jednym z najświatlejszych protektorów sztuk pięknych we Francji, jego przeklęta nieśmiałość, jego rozpaczliwa wrażliwość głuchą była na wszystko, byłem prawie zmuszony użyć gwałtu, chcąc go tutaj przyprowadzić.
— Niestety! panowie, powiedział hrabia Rappt, zdecydowany walczyć z nimi hipokryzją, nie mam zaszczytu być artystą. Bo w samej rzeczy, cóż to jest sława wojenna, co jest polityczna, w porównaniu z wieńcem nieśmiertelnym, który Bóg kładzie na czoła Rafaelów i Michałów-Aniołów? Jednakże choć nie posiadam tej sławy, jestem przynajmniej o tyle szczęśliwy, że mam poufne stosunki z artystami najsławniejszymi w Europie. Niektórzy z nich nawet, a zaszczyt to, z którego jestem dumny, są tak dobrzy, iż obdarzyli mnie swoją przyjaźnią, i nie potrzebuję mówić, panie Ksawery, iż byłbym szczęśliwy, gdybyś pan stanął w ich rzędzie.
— I cóż, Ksawery, wyrzekł ksiądz wzruszony, posuwając ręką po oczach, jakby dla otarcia łez, cóżem ci mówił? Czyliż przesadziłem cokolwiek opowiadając o charakterze tego niezrównanego męża?
— Panie! podjął hrabia Rappt, jakby zawstydzony taką pochwałą.
— Niezrównanego! nie cofam się i oświadczam, że nie wiem jak panu podziękuję, jeżeli otrzymasz dla Ksawerego obstalunek dziesięciu fresków, któremi chcemy zbogacić mury naszego biednego kościoła.
— A! mój bracie, mój bracie, nadużywasz! wiesz dobrze, że freski jest to ślub, jaki uczyniłem podczas choroby naszej biednej matki, a czy one będą zapłacone, czy nie, możesz być pewnym, że je mieć będziesz.
— Zapewne, ale ten ślub jest nad twoje siły, nieszczęsny i umarłbyś z głodu, wykonywując go, ponieważ ja, panie hrabio, mam tylko probostwo, którego dochody należą do moich biednych parafian, a ty, Ksawery, masz tylko ten twój pęzel.
— Mylisz się, bracie, mam wiarę, powiedział malarz, wznoszący oczy do nieba.
— Słyszysz, panie hrabio, słyszysz! Pytam pana, czy to nie jest rozpaczliwe?
— Panowie, wyrzekł hrabia Rappt, podnosząc się, żeby wskazać dwom braciom, iż posłuchanie się skończyło, za tydzień odbierzecie urzędowe zawiadomienie, tyczące się obstalunku dziesięciu fresków.
— Upewniwszy pana po sto, tysiąc, po miljon razy o naszych uczuciach wdzięczności i o czynnym udziale, jaki weźmiemy w wielkiej batalji dnia jutrzejszego, wyrzekł ksiądz, czy pozwolisz pan złożyć sobie hołd najwierniejszych sług swoich, oraz oddalić się nam?
Mówiąc te słowa, ksiądz Bouquemont głęboko się skłonił, udał jakoby w samej rzeczy wychodził, gdy brat Ksawery zatrzymał go za ramię, mówiąc do niego:
— Chwilkę, bracie, mam kilka słów do powiedzenia hrabiemu Rappt. Czy pozwolisz, panie hrabio?
— Mów pan, wyrzekł wystawiony na próbę cierpliwości przyszły deputowany, nie mogąc jednak powstrzymać się od okazania pewnego zniechęcenia.
— Mój brat Sulpicjusz, wyrzekł malarz, ukazując księdza, mówił panu o mej nieśmiałości i skromności, pozwól nawzajem, panie hrabio, powiedzieć o jego bezinteresowności nieuleczalnej. Dowiedz się nasamprzód o jednej rzeczy, a mianowicie, że ja wzdragałem się z przybyciem, obawiając się przeszkadzać panu; przybyłem jednak, a głównie, ażeby dopomódz mu w uproszeniu dlań pieczołowitości pańskiej. O! bo gdyby chodziło tylko o mnie, wierzaj mi, panie hrabio, nigdy nie byłbym zgodził się, żeby mieszać spokój pański. Ja nic nie potrzebuję: mam wiarę! a gdybym potrzebował czego, potrafiłbym czekać. Przytem, powtarzam sobie co chwila, iż żyjemy w takim wieku i w takim kraju, gdzie ci, których nazywają wielkiemi mistrzami, zaledwie są godni myć pęzle Beato-Angelica i Era-Bartolomea! a dlaczegóż tak, panie hrabio7 Dlatego, że artyści naszej epoki nie posiadają wiary. Ja zaś, posiadam ją, co sprawia, iż niczego nie potrzebuję i że tem samem nie umiem prosić dla siebie choćby o najmniejszą drobnostkę. Lecz gdy widzę, iż mój biedny brat, ten święty, którego pan masz przed oczyma, rozdaje biednym tysiąc dwieście franków, które ma z probostwa, a nie zostawia sobie tyle, żeby miał za co kupić wina do zakrystji, to nie dziw się, panie hrabio, że serce mi pęka, język się rozwiązuje i nie obawiam się już zostać natrętnym; bo to przecie nie dla siebie proszę, tylko dla mojego brata.
— Ksawery, mój przyjacielu! wymówił starszy brat obłudnie.
— O! tem gorzej, powiedziałem co miałem powiedzieć. Już teraz wiesz, panie hrabio, co ci wypada czynić. Ja panu nic nie dyktuję, o nic nie nalegam; wszystko zostawiam szlachetnemu pańskiemu sercu. My nie jesteśmy z tych ludzi, co to przychodzą aby powiedzieć kandydatowi: „Jesteśmy właścicielami i redaktorami jakiegoś dziennika, pan potrzebujesz pomocy szpalt naszych, zapłać za to. Ułóżmy się naprzód o cenę za przysługę“. Nie panie hrabio, nie, dzięki Bogu, my wcale nie jesteśmy ludźmi tego rodzaju.
— Czyż tacy ludzie mogą istnieć, mój bracie? zapytał ksiądz.
— Niestety! tak, księże proboszczu, istnieją, wyrzekł hrabia Rappt. Ale, jak utrzymuje pański brat, nie jesteście panowie ludźmi tego rodzaju. Zajmę się panem, mości proboszczu. Zobaczę się z ministrem wyznań i postaram się, żeby conajmniej podwoić pańskie dochody.
— E! mój Boże, wiesz dobrze, panie hrabio, wyrzekł ksiądz, że kiedy się o co prosi, to już o rzecz taką, która się opłaci. Minister, który nic panu odmówić nie może, ponieważ, jako deputowany, masz go w ręku, z równą łatwością zgodzi się na nadanie probostwa z dochodem sześciu tysięcy franków, jak z dochodem trzech. Toć nie dla mnie, mój Boże! przecie żyję chlebem tylko i wodą, ale moi ubodzy, albo raczej ubodzy Pana Boga! dodał proboszcz, wznosząc oczy w górę, ubodzy będą cię błogosławić, hrabio, a skoro dowiedzą się zkąd spadło na nich to dobrodziejstwo, będą się modlić za pana.
— Polecam się ich modłom i pańskim, powiedział hrabia Rappt, podnosząc się po raz drugi. Uważaj pan, jakbyś już miał to probostwo.
Dwaj bracia powtórzyli znów ten sam manewr. Zbliżali się już do drzwi wraz z kandydatem, kiedy proboszcz zatrzymując się:
— Ale, ale, wyrzekł, panie hrabio, zapomniałem...
— Co takiego, mości księże?
— Umarł ostatniemi czasy w mojem probostwie Saint-Mande, mówił ksiądz głosem pełnym przejęcia, człowiek, jeden z najgodniejszych zalecenia w chrześciańskiej Francji, człowiek miłosierdzia nigdy niekłamanego, nabożny; imię tej świętobliwej osoby zapewne doszło i do pana.
— Jak go pan nazywasz? zapytał hrabia, napróżno szukając w myśli dokąd proboszcz zmierza i jaki nowy podatek myśli nałożyć na niego.
— Nazywał się Gourdon de Saint Heren, dzierżawca dóbr biskupstwa.
— O! tak, Sulpicjuszu! masz słuszność, przerwał Ksawery. Tak, ten człowiek był prawdziwym chrześcianinem!
— Byłbym niegodnym żyć, wyrzekł pan Rappt, gdybym nie znał nazwiska tego pobożnego człowieka!
— Otóż, mówił proboszcz, biedny człowiek zmarł, wydziedziczając niegodną rodzinę i przekazując Kościołowi cały swój majątek.
— A! pocóż wznawiać te bolesne wspomnienia? wyrzekł Ksawery Bouquemont, przytykając chustkę do oczu.
— Dlatego, że Kościół nie jest spadkobiercą niewdzięcznym, mój bracie. Następnie, zwracając się do pana Rappta, po daniu małej nauczki o wdzięczności Ksaweremu: Zostawił on, panie hrabio, sześć tomów listów religijnych niewydanych, prawdziwe to przepisy postępowania dla chrześcianina, druga edycja „Naśladowania Jezusa Chrystusa?“ Przystępujemy właśnie do wypuszczenia w świat tych sześciu tomów, obaczysz pan z tego mały urywek w przyszłym numerze przeglądu. Sądziłem, drogi nasz bracie w Chrystusie, żem uprzedził twoje życzenia, zaciągając pana w stowarzyszenie tego dzieła i wpisałem cię do listy prenumeratorów na czterdzieści egzemplarzy.
— Dobrześ pan zrobił, mości księże, wyrzekł przyszły deputowany, zagryzając z wściekłością wargi do krwi, lecz uśmiechając się wciąż.
— Byłem tego pewny! powiedział Sulpicjusz, postępując parę kroków ku drzwiom.
Ale Ksawery stał jak przykuty na tem samem miejscu.
— Co ty robisz? spytał go Sulpicjusz.
— Ja to raczej, wyrzekł Ksawery, powinienem się zapytać, co ty tu robisz?
— Ależ ja odchodzę; oswobadzam pana hrabiego, zdaje mi się, że już dość długo zajmujemy go...
— Odchodzisz, zapominając właśnie o rzeczy, dla której tu przyszliśmy, która głównie nas zajmowała.
— To prawda! powiedział Sulpicjusz, wybacz panie hrabio!... zajmujemy się szczegółami, zaniedbując grunt...
— Powiedz raczej Sulpicjuszu, iż powstrzymany nieśmiałością, nie chciałeś fatygować pana hrabiego nową prośbą.
— A więc, tak, wyrzekł proboszcz, przyznaję.
— On będzie zawsze ten sam.
— Mów pan, wyrzekł pan Rappt. Kiedy razem jesteśmy, kochany księże, warto tę rzecz załatwić.
— Skoro pan mnie zachęcasz, powiedział ksiądz, udając nadludzkie wysilenia, żeby pokonać nieśmiałość. A więc idzie tu o szkołę, którą z tysiącem poświęceń założyliśmy kilku braci i ja, na przedmieściu św. Jakóba. Chcemy, poddając się coraz większym prywacjom, kupić dom bardzo drogo i wtedy zająć go od dołu aż do trzeciego piętra, lecz aptekarz zajmuje dół i część antresoli. Ma on tam pracownię, z której wychodzą wyziewy szkodliwe zdrowiu dzieci. Obcięlibyśmy znaleść uczciwy środek, żeby jak można najprędzej wyforować ztamtąd niedogodnego gościa.
— Znam tę sprawę, księże proboszczu, przerwał hrabia Rappt, widziałem się z aptekarzem.
— Widziałeś się pan? zawołał ksiądz. W samej rzeczy dobrze mówiłem, to on wychodził gdyśmy wchodzili.
— Ja mówiłem, że to nie on, wątpiłem bowiem aby śmiał przedstawiać się panu hrabiemu.
— Śmiał jednak, odpowiedział przyszły deputowany.
— Kiedy tak, wyrzekł proboszcz, to spojrzawszy na niego, musiał pan domyśleć się co on wart.
— Niezłym jestem fizjognomistą i w samej rzeczy zdaje mi się, że odgadłem.
— W takim razie musiałeś pan zauważyć niezmierny rozwój skrzydeł jego nosa?
— Ma on rzeczywiście nos ogromny.
— Jest to oznaką złych namiętności.
— Tak mówił Lavater.
— Po których poznają ludzi szkodliwych.
— Bardzo wierzę.
— Choćby tylko patrząc na niego, odgadnąć łatwo, że jest wyznawcą najniebezpieczniejszych opinij publicznych.
— W samej rzeczy, wolterjanin.
— Kto mówi wolterjanin, ten mówi ateusz.
— Był żyrondystą.
— Kto mówi żyrondysta, mówi królobójca.
— Faktem jest, że nie lubi księży.
— Kto nie lubi księży, nie kocha Boga, a kto nie kocha Boga, ten nie kocha króla, ponieważ król panuje z Bożej łaski.
— Więc to jest ostatecznie zły człowiek.
— Zły człowiek? Ma się rozumieć, to rewolucjonista! wyrzekł proboszcz.
— Człowiek krwiożerczy! powiedział malarz, marzy tylko o wywróceniu porządku społecznego.
— Byłem pewny, wyrzekł pan Rappt, zanadto łagodnie wygląda, by nie miał być gwałtownym. Powinienem panom podziękować, żeście zdemaskowali tego człowieka.
— Wcale nie, panie hrabio, przemówił Ksawery, myśmy spełnili tylko obowiązek.
— Obowiązek dobrych obywateli, dodał Sulpicjusz.
— Gdybyście mogli dać mi dowody piśmienne i niezbite, możeby się dało usunąć go, pozbyć się go w ten lub inny sposób.
— Nic łatwiejszego, powiedział proboszcz z uśmiechem żmiji, mamy na szczęście wszystkie dowody w rękach.
— Wszystkie! potwierdził malarz.
Proboszcz wyciągnął z kieszeni, jak to był uczynił aptekarz, arkusz papieru złożony we czworo i podając go panu Rappt:
— Oto jest, powiedział, podanie podpisane przez dwunastu najznakomitszych lekarzy z okręgu, iż lekarstwa sprzedawane przez tego truciciela nie były wyrabiane z przezornością wymaganą, do tego stopnia, że niektóre z jego specyfików niewątpliwie śmierć sprowadziły.
— Do licha! do licha! to rzecz bardzo ważna, wyrzekł pan Rappt, dajcie mi podanie panowie i bądźcie pewni, że zrobię z niego dobry użytek.
— Moje zdanie jest takie, że kiedy już nie można zamknąć takiego człowieka w więzieniu w Rochefort lub w Brest, należy co najmniej wsadzić go do ciupy w Bicetre.
— A! księże proboszczu, wielkim jesteś wzorem miłości chrześciańskiej! powiedział hrabia Rappt, chcesz żalu, a nie śmierci grzesznika.
— Panie hrabio, wyrzekł ksiądz, kłaniając się, oddawna już, z pomocą szczegółów, które z trudnością pozbierałem, skreśliłem pańską biografię. Czekałem tylko na sposobność poprowadzenia rozmowy takiej, jak ta, którą tylko co mieliśmy, iżby biografię tę wydać. Ogłoszę ją w przyszłym numerze „Gronostaja.“ Dodam szczegół jeden więcej, miłość ludzkości.
— Panie hrabio, dodał Ksawery, nigdy nie zapomnę dzisiejszych odwiedzin, i gdy mi przyjdzie malować „Sprawiedliwego,“ proszę cię panie, byś pozwolił mi przypomnieć sobie twoją twarz szlachetną.
Podczas tego djalogu hrabia posunął braci aż do drzwi.
Czy, że poznał się, czy nie miał już o co prosić, proboszcz zdecydował się położyć rękę na klamce.
W tej chwili drzwi się otwarły, nie za pośrednictwem księdza, ale poruszone zewnętrzną siłą, i stara margrabina de la Tournelle, której, pochlebiamy sobie, czytelnicy nasi nie zapomnieli, i którą łączył więcej niż jeden węzeł pokrewieństwa z hrabią Rappt, wpadła zdyszana do pokoju.
— Bogu dzięki! szepnął Rappt, uważając się wreszcie za oswobodzonego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.