Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XVI Cały tekst |
Indeks stron |
— Ratunku! Umieram! zawołała margrabina głosem słabym, upadając z zamkniętemi oczyma na ręce Bouquemonta.
— Co się to stało pani margrabinie? zapytał tenże.
— Jakto! pan znasz panią margrabinę? odezwał się hrabia Rappt, podchodząc dla dania pomocy pani de la Tournelle.
Nic go bardziej przerazić nie mogło, jak wiadomość, że pani de la Tournelle jest przyjaciółką tak jadowitego człowieka, jak Bouquemont. Znał on lekkość umysłu margrabiny a czasami w nocy budził się nagie okryty potem na myśl, że tajemnice jego są w ręku kobiety, która kocha go całem sercem, ale nakształt niedźwiedzia z bajki Lafontaine’a, mogła go zabić, rzucając mu dla odpędzenia muchy, jednę z jego tajemnic na głowę. Przytem, jeżeli margrabina jest przyjaciółką obu braci, to był przeświadczony, że będzie wspierała ich interesy.
Coraz więcej bardziej truchlał, gdy na uczynione zapytanie: „Jakto! pan znasz panią margrabinę?“ Bouquemont parodjując wrażenie hrabiego o panu Saint-Herem, odpowiedział:
— Niegodny byłbym żyć, gdybym nie znał jednej z najpobożniejszych osób w Paryżu!
Hrabia zrozumiał, że trzeba się pogodzić z tą znajomością i wrócił do margrabiny, udającej w sześćdziesięciu latach omdlenie, z którem tak było jej do twarzy we dwudziestu:
— Co pani jest? zapytał. Nie trzymaj nas, błagam, dłużej w niepokoju.
— Umieram! odpowiedziała margrabina nie otwierając oczu.
Była to odpowiedź i nie odpowiedź. To też hrabia Rąppt, widząc, że rzecz nie jest tak niepokojącą, poprzestał na powiedzeniu do sekretarza:
— Trzeba zawołać kogo do pomocy, Bordier.
— Obejdzie się, odpowiedziała margrabina otwierając oczy i spoglądając dokoła z przestrachem. Spostrzegła proboszcza. A! to ty księże proboszczu, rzekła tonem najczulszym.
Ten ton dreszczem przeszył hrabiego Rappta.
— Tak, pani margrabino, to ja, radośnie odpowiedział Sulpicjusz Bouquemont, mam zaszczyt przedstawić pani mojego brata Ksawerego.
— To malarz wysoko ceniony, rzekła margrabina z najwdzięczniejszym uśmiechem, którego z całego serca polecam naszemu przyszłemu deputowanemu.
— Zbytecznie, pani, odparł hrabia Rappt, ci panowie, dzięki Bogu, dostatecznie polecają się sami. Cóż to się pani stało? zapytał półgłosem, jakby dla wskazania drzwi nawiedzającym.
Starszy Bouquemont zrozumiał i ruszył się jakby do wyjścia.
— Bracie, odezwał się, nadużywamy czasu pana hrabiego.
Ale margrabina zatrzymała go za połę.
— Bynajmniej, proboszczu, rzekła, przyczyna mojej boleści nie jest tajemnicą dla nikogo. Zresztą i pan niezupełnie obcym jesteś w tym wypadku, bardzom rada, że cię tu spotykam.
Czoło przyszłego deputowanego zasępiło się, proboszcza, przeciwnie, rozjaśniało radością.
— Cóż to takiego, pani margrabino? zawołał, jakim sposobem ja, który dałbym życie za panią, mogłem mieć udział w zmartwieniu dla pani?
— A! proboszczu, powiedziała margrabina, znasz przecie Krupetkę
— Krupetkę? wykrzyknął Bouquemont takim tonem, jakby chciał wyrzec: „Co to znaczy“
Hrabia, który wiedział, co znaczy Krupetka i przeczuwał powód wielkiej boleści margrabiny, upadł w fotel, wydając westchnienie pełne zniechęcenia, jak człowiek, który po długim oporze oddaje posterunek nieprzyjaciołom.
— Tak jest, Krupetkę, podjęła margrabina bolejącym głosem. Znasz ją pan tylko jedną, widziałeś mnie z nią kilkanaście razy.
— A gdzie, pani margrabino? zapytał proboszcz.
— Ależ u siebie, na probostwie, księże proboszczu, w zgromadzeniu na Montrouge. Zabieram, a raczej, niestety, zabierałam ją zawsze z sobą. O! dopierożby wrzeszczało w niebogłosy, biedne stworzenie, gdybym ją zostawiła samą w pałacu.
— Aha! rozumiem, rzekł Sulpicjusz, „biedne stworzenie,“ rozumiem teraz. I uderzając się w czoło: To mowa o ślicznej suczce pani margrabiny. Czyżby jej wydarzyło się jakie nieszczęście?
— Nieinaczej, wyrzekła margrabina płacząc, ona nie żyje.
— Nie żyje! ozwali się chórem dwaj bracia.
— Stała się ofiarą zbrodni ohydnej, sromotnej samołówki.
— O nieba! zawołał Ksawery.
— Któż jest sprawcą tego niecnego postępku? zapytał starszy.
— Kto? pan pytasz? odezwała się margrabina.
— Tak jest, pytam, odrzekł Ksawery.
— Nasz wspólny wróg, wróg rządu, wróg monarchy, aptekarz z przedmieścia św. Jakóba.
— Byłem tego pewny! rzekł proboszcz.
— Byłbym na to przysiągł, dodał malarz.
— Jakże się to stało? zapytał brat starszy.
— Poszłam do naszych dobrych sióstr, opowiadała margrabina. Przechodząc koło aptekarza, biedna Krupetka, którą trzymałam na wstążce, zatrzymała się. Myślałam, że biedne stworzenie potrzebowało... Zatrzymuję się także... Nagle wydaje okrzyk boleści, patrzy na mnie litośnie i pada zesztywniała.
— Okropność! zawołał proboszcz, wznosząc oczy.
— Przerażające! rzekł malarz, zakrywając twarz.
Podczas tego opowiadania hrabia Rappt paczkę piór co do jednego oskubał.
Margrabina de la Tournelle spostrzegła jednocześnie i słabe zajęcie się jego katastrofą Krupetty i niecierpliwość, jaką wzbudzała w nim obecność dwóch braci. Powstała.
— Panowie, rzekła z godnością, tem wdzięczniejszą jestem za dowód współczucia dla nieszczęśliwej Krupetki, że całkiem stoi w przeciwieństwie z głęboką obojętnością mojego siostrzeńca, który zajęty swemi ambitnemi projektami, nie ma czasu na sprawy sercowe.
Dwaj bracia spojrzeli na hrabiego Rappta z oburzeniem.
— Ropucha i żmija! szepnął hrabia. Potem do margrabiny. Owszem, pani, rzekł, a na dowód, że przyjmuję najżywszy udział w pani zmartwieniu, oddaję się do twego rozporządzenia, by ścigać sprawcę.
— Nie mówiliżeśmy panu hrabiemu, podjął ksiądz, iż człowiek ten, jest to nędznik zdolny do wszystkich zbrodni?
— Skończony złoczyńca! dodał Ksawery.
— Mówiliście w samej rzeczy, odparł deputowany, podnosząc się i kłaniając obu braciom, jak człowiek, który chce powiedzieć: „Teraz, skorośmy się zrozumieli, teraz, skoro jesteśmy tego samego zdania, kiedy nic nas nie różni, idźcie już sobie i zostawcie mnie w spokoju“.
Dwaj bracia zrozumieli ten ruch, a nadewszystko spojrzenie.
— Żegnam więc, panie hrabio, powiedział nareszcie ksiądz Bouquemont tonem chłodnym. Żałuję, że nie możesz poświęcić nam kilku chwil więcej, mieliśmy jeszcze, ja i brat mój, kilka ważnych spraw do przedstawienia.
— Jak najważniejszych, podjął Ksawery.
— Nic straconego, na inny raz, wyrzekł przyszły deputowany, pochlebiam sobie, iż będę miał szczęście widzieć panów znowu.
— Jest to naszem najgorętszem życzeniem, odezwał się malarz.
— Do zobaczenia więc, dodał proboszcz.
Potem, kłaniając się hrabiemu, ksiądz wyszedł pierwszy, a malarz, naśladując we wszystkiem swego starszego brata, wysunął się za nim.
Hrabia Rappt zamknął drzwi i stał jeszcze chwilę z ręką na klamce, jakby dla zapewnienia się czy nie wrócą. Następnie, zwracając się do sekretarza:
— Bordier, powiedział, czy znasz dobrze tych dwóch ludzi?
— Znam, panie hrabio, odrzekł Bordier.
— Otóż, Bordier, wypędzę cię, jeśli kiedykolwiek noga ich postanie w moim gabinecie.
— Cóż to za zaciętość przeciwko sługom Bożym, kochany Rappcie! wyrzekła pobożnie margrabina.
— Sługi Boże, oni? mruknął przyszły deputowany. Poplecznik! szatana, wysłańcy djabła, chcesz pani powiedzieć!
— Mylisz się pan i to najzupełniej, przysięgam, powiedziała margrabina.
— A! prawda! zapomniałem, że to pani przyjaciele.
— Mam nawet dla pobożności jednego z nich najgłębsze uwielbienie, a dla talentu drugiego najserdeczniejsze współczucie.
— Winszuję, pani margrabino, wyrzekł hrabia, ocierając czoło, współczucie pani i uwielbienie są na swojem miejscu. Widziałem sporą liczbę błaznów odkąd jestem w tym zawodzie, ale po raz pierwszy spotkałem takiego rodzaju intrygantów. O! Kościół źle wybiera swych kapłanów. To też nie dziwi mnie, że tak jest niepopularny!
— Panie! zawołała margrabina rozgniewana, pan bluźnisz!
— Masz pani słuszność, nie mówmy więc już o nich; mówmy o czem innem. I odwracając się do sekretarza: Bordier, mam do pomówienia w sprawie najwyższej wagi z moją kochaną ciotką. Nie mogę już przyjmować. Przejdź do przedpokoju, i prócz dwóch lub trzech osób, których wybór zostawiam twojej przenikliwości, oddal wszystkich. Na honor, złamany jestem z utrudzenia.
Sekretarz wyszedł, a hrabia Rappt pozostał sam z margrabiną de la Tournelle.
— O! jakże ludzie są złośliwi! szepnęła głucho margrabina, rzucając się omdlewająco w fotel.
Pan Rappt miał ochotę toż samo zrobić, lecz pragnienie przeprowadzenia z ciotką ważnej rozmowy, zapowiedzianej Bordierowi, wstrzymało go.
— Kochana margrabino, powiedział, podchodząc ku niej i dotykając z lekka jej ramienia, jestem gotów, nadewszystko w obecnej chwili, zgodzić się na jedno z panią, ale widzisz, że nie jest pora stosowna do bawienia się w ogólniki: wybory pojutrze.
— Otóż to właśnie, dlaczego spostrzegłam, że jesteś niezmiernie nieuważny, robiąc sobie nieprzyjaciół z dwóch takich wpływowych ludzi, jakimi w stronnictwie klerykalnem jest ksiądz de Bouquemont i brat jego.
— Jakto! dwóch nieprzyjaciół? zawołał hrabia Rappt, dwóch nieprzyjaciół z tych dwóch błaznów?
— O! możesz być pewnym. Poznałam nienawiść w spojrzeniu, jakie ci rzucili, żegnając się z tobą, dwaj godni młodzieńcy.
— Ci dwaj godni młodzieńcy!... Doprawdy, doprowadzasz mnie do rozpaczy, moja ciotko... Nieprzyjaciele!... Zrobiłem sobie nieprzyjaciół z tych dwóch hultajów! Spojrzenie nienawistne! Rzucili mi spojrzenie nienawistne odchodząc... Lecz zanim ztąd odeszli, czy wiesz pani margrabino, że przeszło godzinę męczyli mnie, pieszcząc i grożąc kolejno? czy wiesz, że przyrzekłem probostwo jednemu z nich z dochodem sześciu tysięcy franków, a drugiemu kościół do malowania; nasyciwszy zatem ich chciwość, miałem jeszcze nasycić ich nienawiść? O! na honor, nie będąc nazbyt wrażliwego serca, wstrząsnąłem się nareszcie z obrzydzenia, i gdyby nie byli wyszli, sądzę, niech mi Bóg przebaczy, że byłbym ich wyrzucił za drzwi.
— Byłbyś zbłądził: ksiądz Bouquemont jest zaufanym monsignora Coletti, który i tak zdaje się jest bardzo źle usposobiony względem ciebie.
— A! czy tak, w samej rzeczy, dotknijmy tej kwestji, czas jest po temu. Cóż mi to pani mówisz, że monsignor Colletti jest źle usposobionym względem mnie?
— Bardzo źle!
— Widziałaś się pani z nim?
— Wszak prosiłeś mnie o to.
— Zapewne, ponieważ z odwiedzinami temi złączoną jest właśnie ważna sprawa, o której chcę z panią pomówić.
— Musiał ci, kochany hrabio, ktoś zaszkodzić w umyśle monsignora.
— Dajże pokój margrabino, porzuć te czcze gadaniny; wytłómaczmy się. Wszak kochasz mnie z całego serca, nieprawdaż?
— Kochany Rappcie, możesz-że o tem wątpić?
— Nie wątpię. Właśnie dlatego mówię z panią otwarcie. Potrzebuję, chcę zyskać wziętość. Jest to dla mnie owo „to be, or not to be;“ moja przyszłość w tem się zawiera. Ambicja zastąpi mi szczęście. Ale potrzeba, iżby ambicja była zaspokojoną. Muszę zostać deputowanym, żeby być ministrem; muszę być ministrem... Otóż monsignor Coletti przyrzekł, że przez księżnę Angouleme, której jest spowiednikiem, skłoni króla do podpisania nominacji. Czy zrobił to, co przyobiecał?
— Nie, odparła margrabina.
— Nie zrobił? zawołał hrabia zdziwiony.
— A nawet nie sądzę, wyrzekła margrabina, żeby miał zrobić.
— Jakto? mów pani wyraźniej, bo prawdziwie zdaje mi się, że mi głowa pęka! Odmawia więc swego poparcia?
— Najzupełniej.
— Powiedział to pani?
— Powiedział.
— Ależ musiał zapomnieć, że przezemnie dostał nominację na biskupa i że przez panią wprowadzony został w dom księżnej Angouleme?
— On to wszystko pamięta, ale kłamać nie może, sprzeciwia się to jego sumieniu...
— Jego sumieniu!... jego sumieniu!... szeptał hrabia Rappt. U któregoż to lichwiarza złożył on je w zastaw i któryż to z moich nieprzyjaciół dostarczył mu pieniędzy na wydobycie go ztamtąd?
— Kochany hrabio! kochany hrabio! zawołała, żegnając się krzyżem świętym margrabina, ja ciebie nie poznaję, namiętność w błąd cię wprowadza.
— Można sobie głowę rozbić o ścianę. Jeszcze jeden, którego, zdawało mi się, żem już kupił i ten chce mi nałożyć cenę, zanim się sprzeda! Kochana margrabino, wsiądź do powozu... masz gości u siebie, nieprawdaż?
— Tak.
— Otóż, jedź do monsignora Coletti i zaproś go.
— Już zapóźno.
— Powiesz mu, żeś chciała zaprosić go osobiście.
— Tylko co wracam od niego i nic mu o tem nie wspomniałam.
— Jakto, wiedząc, jak mało mam czasu, nie wymogłaś pani, żeby z tobą przyjechał?
— Odmówił, powiedziawszy, że jeżeli pan masz interes własny, to należy się tobie przyjść do niego, a nie jemu do pana.
— Pojadę jutro.
— Zapóźno.
— Jakto?
— Dzienniki wyjdą, a to, co mają przeciwko tobie, będzie wydrukowane.
— Co on może mieć przeciwko mnie?
— Któż to może wiedzieć?
— Jakto, kto może wiedzieć? Wytłómacz się pani.
— Monsignor Coletti, jak wiesz, jest w zamiarze nawrócenia generałowej de Lamothe-Houdan na religię katolicką.
— Więc ona jeszcze nie jest nawróconą?
— Nie, ale zdrowie jej codziennie się pogorszą, jest on także spowiednikiem żony twojej.
— O! Regina nie mogła nic powiedzieć przeciwko mnie.
— Kto to wie! na spowiedzi...
— Pani, zawołał hrabia Rappt oburzony, dla najgorszych księży spowiedź jest świętością.
— A wreszcie, ja tam nie wiem! lecz mam ci dać radę, to...
— To... co?
— To, żebyś sam wsiadł do powozu i pojechał pojednać się z nim.
— Lecz ja mam jeszcze trzech, czy czterech wyborców przyjąć.
— Odłóż ich na jutro.
— Stracę ich głosy.
— Lepiej stracić trzy głosy, aniżeli tysiąc.
— Masz pani słuszność. Baptysto! zawołał pan Rappt, pochylając się ku dzwonkowi.
Baptysta ukazał się.
— Niech powóz zajedzie i przyślij mi tu Bordiera.
W chwilę potem sekretarz wszedł do gabinetu.
— Bordier, rzekł hrabia, wychodzę skrytemi schodami, odpraw wszystkich.
I pocałowawszy żywo rękę margrabiny, pan Rappt wybiegł z gabinetu, wszelako nie dość szybko, bo miał czas usłyszeć jeszcze, jak pani de la Tournelle mówiła do jego sekretarza:
— A teraz, Bordier, postaramy się wynaleźć sposób pomszczenia śmierci Krupetki.