Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XVII Cały tekst |
Indeks stron |
Przypominacie sobie, kochani czytelnicy, tę zachwycającą czerkieskę, słabo zarysowaną przez nas, a jeszcze niewyraźniej dostrzeżoną przez was, księżnę Rinę Tchouvadiesky, marszałkowa de Lamothe-Houdan, która leniwie wyciągnięta na miękkich poduszkach otomany, spędzała życie w marzeniach, w połowie jedząc, nakształt Peri, różane konfitury, w połowie przesuwając bezmyślnie pachnącemi ziarnkami swego różańca.
Mógł jej kto jak chciał szukać, nigdzie jej nie znajdował. Nigdzie jej nie widywano; odgadywano ją raczej.
Tysiące różnych historyj krążyło o niej, tyczących się jej odosobnienia, wniosków, niemających żadnego sensu i żadnej podstawy, kłamliwych plotek, wymyślonych według upodobania przez potwarz i zazdrosne koterje salonowe.
Powiemy jaknajprędzej, iż odgłos złośliwych tych szeptów nie doszedł nawet do progu spokojnego pałacu księżnej, ukrytej, albo żeby lepiej określić, zagrzebanej w swym pokoju, nie przestępującej nogą za jego próg ani dla użycia powietrza ani przechadzki.
Ponieważ nic nie mówiła i nic nie robiła takiego coby uwagę drugich ściągało, nie słyszała też nic z tego, co o niej mówiono. Mało kogo przyjmowała: męża, córkę, margrabinę de la Tournelle, monsignora Coletti swego spowiednika i pana Rappta; a nawet odwiedziny tego ostatniego stawały się coraz rzadsze. Po za temi odwiedzinami żyła w najzupełniejszej samotności, jak odosobniona roślina pośród dzikich krzewów. Rzecby można, że nie patrzyła nigdy ani wewnątrz, ani obok siebie, tylko w górę.
Oczy jej ciała, tak jak i wzrok duszy, to jest jej myśli zdawały się pogrążone w niezmierzonych obszarach sfer niebieskich. Gdziekolwiek skierowała wzrok, zdawała się coś widzieć. Zapominała z pogardą o ziemi, rozpościerała skrzydła i ulatała w niebiosa, po za światy nieznane!
Było to jednem słowem niedołęztwo, miękkość, marzenie, zachwyt, uosobione w kobiecie. Żyła marzeniem, a spodziewała się umrzeć z dnia na dzień. Nic ją nie wstrzymywało, a wszystko powoływało; gdyby Bóg każdej chwili zawołał na nią, mogłaby odpowiedzieć (oddawna była przygotowaną) tak jak łowiec z Mohikanów Coopera, w chwili kiedy umierał: „Otom jest, Panie, czego chcesz odemnie?“
Jeżeli prócz tego kochani moi czytelnicy zechcą łaskawie przypomnieć, iż młoda ta szlachetna i piękna księżniczka, pochodząca od starych hanów, to jest z najstarożytniejszego pnia, poślubiła marszałka de Lamothe-Houdan prawie mimo wiedzy, a tylko skutkiem wspólnej narady dwóch cesarzów, zrozumieją iż marszałek de Lamothe-Houdan, zestarzały przed czasem pod piekącem słońcem na polach bitwy, wcale się nie nadawał do urzeczywistnienia słodkich marzeń młodej dziewicy, gorącej duszą i ciałem zarazem.
Ale bogowie chwili tak chcieli.
Wreszcie wracamy dla tego do tych szczegółów, że obszar naszej książki, usuwając z oczu, a tem samem z umysłu naszych czytelników, osobistości, które w niej grają rolę, zaciera lekko też osobistości w pamięci.
Taką tedy była księżniczka Rina, gdy hrabia Rappt zjawił się u niej.
Hrabia Rappt, młody, piękny, śmiały, znalazł sposób na odżywienie tego zeschłego serca i do zaszczepienia w niem ziarna nadziei.
Księżniczka sądziła przez chwilę, że to widziadło miłości, ziemi obiecanej kobiet, i radośnie rozpoczęła słodką pielgrzymkę. Ale w połowie drogi poznała z jakim towarzyszem podróży ma do czynienia. Pycha, ambicja, lodowatość, samolubstwo hrabiego, bardzo prędko dały jej się poznać. Hrabia Rappt dla niej był drugim mężem, tylko mniej dobrym, mniej szlachetnym, mniej pobłażającym, albo raczej więcej despotycznym niż pierwszy.
Przyjście na świat Reginy na chwilę rozżarzyło iskierkę tego zagasłego serca. Ale chwila ta była jednym tylko błyskiem. Pierwszy pocałunek, który marszałek de Lamothe-Houdan złożył na czole dziecka, przeszył do głębi wnętrzności matki. Cała jej dusza wzburzyła się, i począwszy od tej chwili biedna Regina stała się dla niej, nie wstrętną, ale obojętną.
Narodziny małej Pszczółki, w kilka lat później, nie wywarły na niej innego wrażenia. Serce jej uschło nazawsze.
Oto jest istotna przyczyna jej odosobnienia; był to długi akt skruchy, niemy, wewnętrzny, bez szemrania i żalu.
Jedynym powiernikiem tej pokutującej duszy był monsignor Coletti. Jemu tylko wyjawiła ona swe błędy, i on jeden tylko rozumiał jej ponurą boleść.
Żeby określić do jakiego stopnia, do jakich granic doszła nieczułość, dość będzie wyznać naszym czytelnikom, że skończyło się na wewnętrznem zadrżeniu, gdy dowiedziała się o małżeństwie córki z hrabią Rapptem, ale marszałkowa nie usiłowała nawet zbijać przyczyn jakie stawiał hrabia, aby złagodzić potworność swej zbrodni.
Było w tej rezygnacji trochę fatalizmu muzułmańskiego.
Od tego czasu nic nie mówiąc, nie wydała najmniejszej skargi; ciało jej w zjednoczeniu z duszą niszczało codzień więcej. Czuła, że umiera, a myśl śmierci takież samo na niej wywierała wrażenie, jak wspomnienie życia.
Na tym punkcie stała w chwili, gdy marszałek de Lamothe-Houdan rozstał się z monsignorem Coletti. Jakkolwiek młoda jeszcze, już włosy jej z czarnych stały się białemi; cała twarz była tej samej białości, do tego stopnia, iż można było rzec o niej, iż to jest grobowa maska umarłej.
Nie słysząc żadnej z jej ust skargi, nikt też nie zajmował się nią, prócz Reginy, która po dwakroć posyłała jej swego lokaja, ale księżna uparcie odmówiła przyjęcia.
Jaka była jej choroba? Nikt tego nie mógł orzec, bo nigdy nikt nie wiedział. Żeby najlepiej określić, użyjemy tu popularnego wyrażenia, mówiąc iż „podkopywała się“.
Była to budowa zrujnowana, począwszy od szczytu aż do fundamentów, bez widocznego powodu; jedna z owych palm afrykańskich, która gaśnie potrochu z braku wody lub świeżego powietrza.
W tym stanie umysłu księżna zdawała się nie należeć już do ziemi i chciała tylko przeżyć w spokoju pozostające jej dni do śmierci.
Ale margrabina de la Tournelle a raczej monsignor Coletti inaczej zdecydowali.
Kiedy wskutek wydalenia prałata z pałacu de Lamothe-Houdan i podstawienia uczynionego przez monsignora Coletti, który na sposób Partów rzucał strzałę, margrabina ukazała się u księżniczki, poprzedzając księdza Bouquemont, ta odmówiła po trzykroć, niechcąc jej przyjąć, mówiąc, iż się modli i nie chce żeby jej przeszkadzano. Ale margrabina nie była kobietą, której by można tak łatwo się pozbyć; odpowiedziała służebnej, ukazując księdzu fotel i siadając sama:
— Poczekam, póki księżna nie skończy się modlić.
Biedna księżna była więc zmuszoną cokolwiekbądź przyjąć margrabinę i jej towarzysza.
— Przychodzę oznajmić ci bardzo smutną nowinę, rzekła margrabina, przybierając głos najtkliwszy.
Marszałkowa wyciągnięta na szezlągu nawet głowy nie odwróciła. Margrabina mówiła dalej:
— Nowina, która cię zmartwi, kochana siostro.
Księżna ani się poruszyła.
— Monsignor Coletti opuścił Francję, ciągnęła dalej dewotka z rozpaczoną miną. Jedzie do Chin.
Księżna doznała, dowiadując się tej smutnej nowiny, wzruszenia podobnego temu, jakie byłaby uczuła, słysząc przechodnia mówiącego: „Pogoda się zmieni!“
— Sądzę, iż odczuwasz w części zmartwienie jakiem przejęci będą wszyscy prawdziwie wierni, dowiadując się, że ten święty człowiek opuszcza nas może na zawsze; ponieważ każdej chwili w tych dzikich krajach Chin, życie tęgo męczennika będzie narażone.
Księżna nic nie odpowiedziała. Ograniczyła się na powolnem poruszeniu głową w sposób najzupełniej obojętny.
— W swej prawdziwie ojcowskiej pieczołowitości, podjęła niezrażona margrabina, monsignor Coletti pomyślał, iż potrzebujesz więcej niż kiedybądź jego podpory.
W tej chwili księżna poczęła przesuwać różaniec z pewnym rodzajem gorączki. Chciała niecierpliwość, jaką wzbudzała w niej ta rozmowa, zrzucić na pierwszy lepszy przedmiot.
— Monsignor Coletti, ciągnęła nieustraszenie pani de la Tournelle, sam wybrał tego, który ma po nim nastąpić. Mam więc zaszczyt przedstawić ci księdza Bouquemont, który pod każdym względem godnym jest zastępcą świętego człowieka.
Ksiądz Bouquemont powstał i skłonił się księżnie o tyle służalczo, o ile mógł, i bezpotrzebnie, bo bezsilna czerkieska poprzestała na kiwnięciu powtórnem głową, ale poruszenie to nic nie wyrażało.
Margrabina spojrzała na swego towarzysza, wskazując na księżnę z miną, która znaczyła: „Jaka to idjotka!“
Ksiądz wzniósł pobożnie oczy w górę, z miną która oznaczała: „Niech Bóg się nad nią zmiłuje“. I po tej religijnej przemowie usiadł, uważając, że napróżnoby stał kiedy księżna nie widzi go.
Wszelakoż rumieniec i gorączkowa niecierpliwość biły do twarzy margrabinie; zrobiła jeden krok ku otomance, a trzymając się z tej strony, gdzie zwieszały się nogi księżnej, stanęła twarz w twarz z chorą. Kiwnęła na księdza Bouquemont, który podniósł się z krzesła i stanął obok niej.
— Oto jest, wyrzekła pani de la Tournelle, popychając księdza, ksiądz Bouquemont; bądź łaskawą powiedzieć czy raczysz go przyjąć, księżno?
Czerkieska otworzyła powoli oczy i spostrzegła stojącą, nie dalej jak o dwa kroki od twarzy, zamiast anioła białego z swych marzeń, istotę czarno przybraną, która zrobiła na niej wrażenie przychodzącego po nią grabarza. Zadrżała nasamprzód; następnie zatrzymując dłużej wzrok na księdzu, uśmiechnęła się. Lecz jakimże gorzko smutnym uśmiechem! „Śmierć nie jest tak straszną^, zdawał się mówić ten uśmiech. Jednak nic nie odrzekła.
— Tak, czy nie, księżno, zawołała margrabina w najwyższym gniewie, czy przyjmujesz na spowiednika księdza Bouquemont, w miejsce monsignora Coletti?
— Tak, szepnęła księżna stłumionym głosem, jakby mówiła: Zrobię wszystko co chcecie, abyście sobie tylko poszli oboje i zostawili mnie w spokoju, żebym mogła umrzeć.
Margrabina promieniała.
Ksiądz Bouquemont sądził, iż przyszła chwila, w której będzie mógł ściągnąć słowem uwagę księżnej. Począł tedy recytować jakąś czułą homilię, której księżna cierpliwie aż do końca słuchała, dlatego, iż słuchając, zapewne nic nie słyszała.
Margrabina de la Tournelle, powiedziawszy: Amen! przeżegnała się pobożnie i podchodząc ku księżnie, podczas, gdy ksiądz Bouquemont odstępował na stronę;
— Los twój, wyrzekła, spoglądając na umierającą z ukosa, jest odtąd w rękach księdza Bouquemont. Gdy mówię twój los, rozumiem pod tym wyrazem także los całej rodziny. Nosisz imię rodu, który przez wieki był przedmiotem czci dla prawdziwych chrześcian. Idzie więc o to, wszyscy jesteśmy śmiertelni! żeby z nabożeństwem rozpatrzeć, czy czasem czyn jaki w naszem życiu nie rzuci, jak nas już nie będzie, fałszywego cienia na świetne herby naszych przodków. Ksiądz Bouquemont jest cnotliwym człowiekiem, w którego ręce, ze względu na ciebie, złożoną jest chwała bez plamy naszej rodziny; chciej więc, księżno, przed odejściem podziękować księdzu Bouquemont za poświęcenie jakiego daje dowody, podejmując się tak trudnego zadania.
— Dziękuję! szepnęła krótko księżna, nie odwracając głowy.
— I wyznaczyć dzień, ciągnęła oburzona margrabina.
— Jutro! odpowiedziała z tą samą obojętnością marszałkowa de Lamothe-Houdan.
— Chodź, księże dobrodzieju, rzekła pani de la Tournelle pąsowa ze złości, i tymczasem, nim księżna raczy złożyć ci podziękowanie, na jakie zasługujesz, przyjmij za nią odemnie najgorętsze dzięki.
Następnie, dając znak księdzu, uprowadziła go, mówiąc głosem krótkim i suchym:
— Żegnam cię, księżno.
— Żegnam, odpowiedziała księżna tonem, w którym trudno było dopatrzeć najmniejszego zniecierpliwienia. Potem, przyciągając kryształowe naczynie, zanurzyła w niem łyżkę i poczęła jeść różane konfitury.