Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Strzała Parta.

Wieczorem, tegoż samego dnia, jak sobie przypominamy, prałat włoch naznaczył godzinę u siebie księdzu Bouquemont.
Ksiądz zastał biskupa zajętego ostatniem przygotowaniem do podróży.
— Wejdź do gabinetu, księże, powiedział biskup, za chwilę będę ci służył.
Ksiądz odszedł.
Wtedy monsignor Coletti zwracając się do służącego:
— Osoba, którą kazałem zawołać, czy jest w mojem oratorjum?
— Jest ekscelencjo odpowiedział służący.
— Dobrze. Nie przyjmuję nikogo prócz margrabiny de la Tournelle.
Służący skłonił się.
Monsignor przeszedł do oratorjum.
Tam w jednym rogu stało coś chudego, sinego, z długiemi włosami, które nadawały temu co miał szczęście je nosić, pochlebne podobieństwo z Bazylim z „Wesela Figara“.
Osobistość tę czytelnicy moi zapomnieli, lecz w dwóch słowach przypomnimy ją ich pamięci: jest to ulubieniec wynajemczyni krzeseł, jeden z zaufanych pana Jackala, tak zwany Avoine, który cudem wyrwawszy się z zawichrzenia przy ulicy św. Dyonizego, powrócił do swej siedziby na ulicy Jerozolimskiej.
Zapewne zadziwi się czytelnik widząc tę schorzałą osobistość u naszego włocha-jezuity, lecz kto pójdzie za nami do jego oratorjum, niezadługo zbudowanym będzie tem, co usłyszy.
Spostrzegłszy monsignora Coletti, Avoine skrzyżował ręce na piersiach.
— I cóż, zapytał wioch, jakiż jest rezultat twoich poszukiwań? Mów zwięźle i nie głośno.
— Rezultat jest jaknajlepszy, ekscelencjo, nie potrzebuję długich poszukiwań: są to dwaj najwięksi intryganci z całego chrześciaństwa.
— Zkąd oni pochodzą?
— Z tych samych stron co ja, ekscelencjo.
— A z których ty pochodzisz?
— Z mego rodzinnego miejsca: z Lotaryngji.
— Z Lotaryngji?
— Tak jest, wasza ekscelencja zna zapewne przysłowie: „Lotaryngczyk, zdrajca Boga i bliźniego.“
— To pochlebne dla ciebie i dla nich. A gdzie pobierali nauki.
— W seminarjum w Nancy, tylko księdza wypędzili ztamtąd.
— Dlaczego?
— Dość, gdy wasza ekscelencja powie mu, iż wie dlaczego, nie będzie nalegał, pewien jestem, o wytłómaczenie.
— A jego brat?
— A! ten, to co innego, wiem o nim szczegóły dokładne. Król Stanisław, będąc opiekunem małego kościółka w okolicach Nancy, darował kościołowi obraz Chrystusa, Van Dycka. Potrochu, obsługujący kościół, zapomnieli o wartości tego obrazu, na którym dobrze się poznał malarz Bouquemont. Prosił, i pozwolili mu zdjąć z niego kopję; gdy wykończył kopję, podłożył ją w miejsce oryginału, a oryginał sprzedał za siedm tysięcy franków do muzeum w Antwerpji. Sprawa ta się rozniosła i zapewne byłyby z tego wynikły pewne nieprzyjemności dla malarza-artysty, gdyby ksiądz, który był już wówczas przyjęty do zgromadzenia Saint-Acheul, nie był znalazł poparcia u przełożonego. Rzecz się przyciszyła, ale pierwszego lepszego dnia, skoroby tylko sprawa ta podniesioną została przez człowieka takiej wagi, jak wasza ekscelencja, odzyskałaby całą swą doniosłość.
— Dobrze, słyszałem też, że nazwisko, które noszą, nie jest właściwie ich nazwiskiem. Czy wiesz co o tem?
— Ich rzeczywista nazwa jest Madon, ale nie Bouquemont.
— Od czasu jak opuścili Nancy jak żyli?
— Fizycznie dość dobrze, moralnie bardzo źle, oszukując i zaciągając długi, gdy nie mieli kogo oszukiwać. Gdyby tylko wasza wysokość dała mi dwadzieścia cztery godzin, mogę zaręczyć, iż dowiedziałbym się wszystkiego pod tym względem.
— Napróżno, odjeżdżam dziś wieczorem, a odjeżdżam, dowiedziawszy się tego, com chciał wiedzieć. Potem dobywając pięć ludwików z sakiewki: Oto jest zaliczka, powiedział, dając pięć sztuk złota Avoinowi, być może, iż otrzymasz rozkazy bez podpisu; każde takie polecenie będzie opatrzone maleńkim mandatem, mającym na celu wynagrodzenie cię za trudy; odsyłać będziesz odpowiedź na te zlecenia poste-restante w Rzymie, trzy X położysz na kopercie, po tem będę je poznawał.
Avoine skłonił się z giestem, który oznaczał: „Czy to już na teraz wszystko?“ Monsignor zrozumiał.
— Szpieguj wszystkie poruszenia tych dwóch ludzi, ażebyś był gotów dać mi o nich objaśnienia. Idź już sobie.
Avoine wyszedł cofając się.
Monsignor Coletti czekał aż się drzwi zamkną, a po chwili milczenia i rozmysłu:
— A teraz do drugiego, wyrzekł.
Potem, wyszedłszy z oratorjum, przeszedł przez salon i wkroczył do gabinetu.
Tam siedział ksiądz Bouquemont zagłębiony w fotelu, kręcąc młynka palcami i spoglądając w sufit.
— No cóż, mości księże, zapytał, czy będziesz mógł powiedzieć co zaszło u marszałkowej de Lamothe-Houdan?
— Księżna zdaje się, iż przyjęła mnie za spowiednika, odrzekł ksiądz.
— Jakto, zdaje się? zapytał jezuita głosem zdziwionym.
— Księżna nie bardzo jest rozmowna, podjął ksiądz. Wasza wysokość musi przecież o tem cokolwiek wiedzieć. Nie mogę więc rzec napewno jakie na niej wywarłem wrażenie, i oto dlaczego miałem honor powiedzieć waszej ekscelencji: zdaje mi się, że księżna mnie przyjęła.
— Wszelakoż, zahaczyłeś się w tym domu?
— Takie jest przekonanie margrabiny de la Tournelle, — Kiedy tak, to powinno ono być i twojem. Nie mówmy więcej o tem. Stanąwszy na tym punkcie, kazałem ci przyjść, ażeby ci dać instrukcje tyczące się postępowania względem pani marszałkowej de Lamothe-Houdan.
— Czekam na wasze rozkazy, ekscelencjo.
— Nim wejdziemy na tor rozmowy, dwa słowa jeszcze co do środków, jakie posiadam dla zniszczenia twoich skrupułów w razie mało przypuszczalnym, gdybyś je miał, a nawet w razie potrzeby dla zamienienia twojego wahania się w poświęcenie. Byłeś wypędzony z seminarjum w Nancy. Wiem dla jakich powodów. Tyle, co się tyczy ciebie. Co do twojego brata, wiesz zapewne, iż znajduje się w muzeum w Antwerpji pewien obraz Chrystusa przez Van Dycka...
— Ekscelencjo! przerwał ksiądz Bouquemont, czerwieniąc, dlaczego przypuszczać, iż potrzebujesz odwoływać się do pogróżek, ażeby zrobić to, czego pragniesz od najpokorniejszych sług twoich?
— Ja nie przypuszczam. Mam grę pewną. Jestem wielki gracz. Rzucam karty na stół, ot i wszystko.
Ksiądz zacisnął wargi, ale nie dość uważnie, żeby nie można było słyszeć zgrzytnięcia zębami; spuścił oczy, ale niedość szybko, iżby prałat nie spostrzegł ognia, jaki w nich błysnął.
Monsignor Coletti poczekał chwilkę, aż ksiądz nabrał pewności siebie.
— A! westchnął jezuita, a teraz kiedyśmy się zrozumieli, posłuchaj. Marszałkowa de Lamothe-Houdan jest umierającą, niedługo będziesz jej spowiednikiem, lecz przy gorliwości i rozumie minuty znaczą dnie, a dnie lata.
— Słucham, ekscelencjo.
— Gdy wyspowiadasz księżnę, zrozumiesz część instrukcyj, jakie ci dam i jakie dotąd mogą wydawać ci się trochę niejasne.
— Postaram się zrozumieć, odparł ksiądz Bouquemont z uśmiechem.
— Marszałkowa dopuściła się błędu, powiedział prałat, błędu takiej natury i takiej wagi, iż, jeżeli nie otrzyma przebaczenia od osoby, którą obraziła, wątpię bardzo, czy otrzyma niebo; właśnie to chciałem, żebyś jej wykazał.
— Do tego, ekscelencjo, potrzeba wiedzieć, jakiej natury jest błąd, żeby wykazać potrzebę przebaczenia ziemskiego.
— Dowiesz się, jak ci księżna powie.
— Chciałbym mieć czas przygotować sobie dilemnaty.
— Przypuść naprzykład, iż to jest jeden z owych, ważnych błędów, na odpuszczenie którego potrzeba było aż słowa Chrystusowego.
— Cudzołóztwo? pospieszył powiedzieć ksiądz.
— Uważaj, że ci tego nie wyszczególniam, wyrzekł włoch. Ale w razie, gdyby to było cudzołóztwo, czy sądzisz, że księżna otrzymałaby przebaczenie od Boga, gdyby go nie otrzymała pierwej od męża?
Mimowoli ksiądz zadrżał; widział niewyraźnie cel włocha, i jakkolwiek zepsutym był, ta florencka zemsta przerażała go. Lepiej by może zrozumiał i może mniej się lękał trucizny Medyceuszów i Borgjów. Ale, jakkolwiek potworną była ta sprawa, nie myślał robić najmniejszej uwagi; czuł iż jest jak zając pod łapą tygrysa.
— I jakże, zapytał włoch, podejmujesz się?
— Nie mam nic przeciwko temu, ekscelencjo, tylko chciałbym zrozumieć...
— Zrozumieć! a to na co? Czy to już tak dawno, jak zostałeś przyjęty do świętego stowarzyszenia, iżeś zapomniał pierwszego jej prawa: „Perinde ac cadaver.“ Bądź posłusznym bez uwag, rozmysłów, ślepo posłusznym bądź jak trup.
— Zgadzam się, wyrzekł uroczyście ksiądz, odwołany do praw reguły, wypełnię wiernie misję, którą mi powierzasz, i posłusznym będę jak trup.
— Otóż tak dobrze! powiedział monsignor Coletti. I idąc do biurka, wyjął mały pugilares dobrze wypchany. Wiem, że jesteś biedak, a nawet potrzebujący, wyrzekł, możesz, a to wskutek zleceń, które ci daję, narażonym być na koszty nadzwyczajne. Sądzę, że ci dłużnym pozostaję, gdy bierzesz na mój rachunek wszystkie ciężary doczesne posłannictwa, jakie ci przekazuję. Po jego dokonaniu dostaniesz, jako nagrodę twych dobrych usług, sumę wyrównywającą tej, jaka się mieści w tym pugilaresie.
Ksiądz Bouquemont zarumienił się i zadrżał z radości zarazem, a potrzeba mu było zebrać całą siłę panowania nad sobą, żeby wziąć pugilares końcami palców i włożyć do kieszeni, nie dowiedziawszy się jaką sumę zawiera.
— Czy mogę już się oddalić? zapytał, tak spieszyło mu się teraz pożegnać z włochem.
— Jeszcze słówko, wyrzekł tenże.
Ksiądz skłonił się.
— Jak jesteś z margrabiną de la Tournelle?
— Bardzo dobrze, ekscelencjo.
— A z hrabią Rapptem?
— Jak najgorzej.
— Tym sposobem nie masz żadnej przyczyny, ani żadnej chęci stać się dlań przyjemnym?
— Żadnej, ekscelencjo, przeciwnie.
— I gdyby nieuniknione nieszczęście miało spaść na kogo, to wołałbyś, żeby spadło na niego raczej, niż na kogo innego!
— A! zawołał ksiądz, którego twarz zarumieniła się z radości, rozumiem teraz.
— Milczenie, mości księże! nie masz potrzeby wiedzieć o tem.
— Nim tydzień upłynie, wasza ekscelencja otrzyma świeże wieści. Gdzie mam adresować?
— Do Rzymu, przy ulicy Umilta.
— Dziękuję, ekscelencjo, i niechaj Bóg prowadzi cię w podróży!
— Dziękuję, mości księże; choć życzenie niepewne, intencja wszelakoż jest dobra.
Ksiądz skłonił się i wyszedł skrytemi drzwiczkami.
A wracając do salonu, monsignor Coletti zastał tam margrabinę de la Tournelle.
Stara dewotka przyszła pożegnać się ostatecznie ze swym spowiednikiem.
Ten zaś, ukończywszy wszystko, co miał do załatwienia w Paryżu, i któremu chodziło o to, żeby go jaknajprędzej opuścić, miał jeden środek celem skrócenia łzawej sceny, jaką przyszła mu wyprawić stara margrabina, i już miał go użyć, gdy lokaj margrabiny wszedł z całym pospiechem i oznajmił, że marszałkowa de Lamothe-Houdan dostała tak gwałtownego ataku nerwów, iż obawiają się, ażeby nie umarła podczas napadu.
— Margrabino, wyrzekł monsignor Coletti, czy słyszysz, nie ma chwili do stracenia.
— Biegnę do mojej bratowej! zawołała margrabina, podnosząc się szybko.
— Mylisz się, podjął prałat, wstrzymując ją, toż nie do księżnej biedź należy?
— A gdzie, ekscelencjo?
— Do księdza Bouquemont.
— Masz słuszność, ekscelencjo, dusza jej więcej jest jeszcze chora niż ciało. Żegnam cię więc, godny mój przyjacielu, i niech Bóg opiekuje się tobą podczas tej długiej przeprawy.
— Przetrwam ją w modłach za ciebie i twoją rodzinę, margrabino, odpowiedział prałat krzyżując ręce na piersiach.
Margrabina odjechała.
W kwadrans potem kareta zaprzężona we trzy konie pocztowe niosła monsignora Coletti drogą ku Rzymowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.