Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XVII Cały tekst |
Indeks stron |
Od pana Marande najpierw dowiedziała się Chante-Lilas o śmierci pani Kamilowej de Rozan i o aresztowaniu szlachcica amerykańskiego. Księżniczka Vanvres poświęciła jedną łzę pamięci swego dawnego kochanka i szybko przeszła do innego w rozmowie przedmiotu.
Jest to cechą nieszczęśliwych naszych paryskich gryzetek, że ogołacają się choćby z ostatniej koszuli dla pierwszego kochanka, a zaledwie łzę jednę poświęcają kochankom następnym.
— Takie było jego przeznaczenie! rzekła, gdy pan de Marande powiedział, iż Kamil co najmniej, i to za wielkiemi protekcjami, skazanym miał być na kilka lat galer.
— A dlaczegóż to, kochana przyjaciółko, zapytał pan de Marande, jesteś tego przekonania, iż każdy, kto ma zaszczyt kochać się w tobie, tak smutno kończy? Jest to nader okrutne rozwiązanie?
— Zamieniają tylko kajdany, odrzekła, uśmiechając się gryzetka. A wreszcie, dodała spoglądając drwiąco na nowego ministra skarbu, ja przecież nie mówię, żeby wszyscy tak kończyli! Naprzykład ty, moje życie, tak mało nabroiłeś na świecie, że możesz w zamian mieć zapewnione krzesło w raju. Ale, ale, miałam też zapytać się à propos krzesła, kiedy ostatecznie debiutuje signora Karmelita?
— Pojutrze, odrzekł pan de Marande.
— Czy zamówiłeś dla mnie lożę, o którą cię prosiłam?
— Spodziewam się, odpowiedział z ugrzecznieniem bankier.
— Pokaż? zawołała pieszczotliwie, otaczając obiema rękami szyję pana de Marande.
— Oto jest, wyrzekł tenże, wyjmując bilet z kieszeni.
Chante-Lilas rzuciła się na bilet, spoglądając nań z rumieńcem uszczęśliwienia.
— Tak więc, zawołała, będę na równi z księżniczkami!
— Czyż ty sama nie jesteś księżniczką?
— Zapewne, strój sobie drwinki ze mnie, wyrzekła z markotną miną księżniczka de Vanvres, ale ja się radziłam Brocanty trzy miesiące temu i zaklęła się, iż jestem córką księcia i księżniczki.
— To jeszcze nie dosyć, pieszczotko ty moja, ona ci nie powiedziała całej prawdy! ty jesteś nietylko księżniczką, ale nawet królową! Dzieci podrzutki są królami świata.
— A ludzie zgubieni są ich ministrami! wyrzekła Chante-Lilas, złośliwie patrząc na bankiera. Nareszcie zobaczę księżniczki z bliska, bo nieszczególne miejsce miałam przedwczoraj w Porte-Saint-Martin, na pierwszem przedstawieniu sztuki twojego przyjaciela Jana Roberta, której tytułu nie przypominam sobie.
— Gwelfy i Gibeliny! powiedział uśmiechając się pan de Marande.
— Otóż to właśnie, Kwefy i Gobeliny! zawołała księżniczka Vanvres. Tym razem zapamiętam nazwisko. Gdzie byłeś przy końcu sztuki, moje złotko?
— Poszedłem do loży pani de Marande, żeby jej powinszować powodzenia, jakiego doznał nasz przyjaciel Jan Robert.
— Albo, żeby mi się przeniewierzyć, szkaradny latawcze, przerwała Chante Lilas. Ale, ale, mówiąc o latawcu; czy to prawda, że biegasz za wszystkiemi kobietami?
— Tak mówią! odrzekł dosyć zrozumiale pan de Marande, tylko, że jeżeli pozwalam sobie biegać za wszystkiemi kobietami, to trzymam się jednej tylko.
— Wielkiej damy?
— Największej ze wszystkich, jakie znam.
— Księżniczki?
— Księżniczki krwi.
— A czy ja ją znam?
— Spodziewam się, ponieważ ty nią sama jesteś, księżniczko.
— I ty powiadasz, że jesteś u nóg moich?
— Jak widzisz! wyrzekł pan de Marande, klękając przed Chante-Lilas.
— Otóż to właśnie, powiedziała wstrząsając główką, zostań tak za karę; zasłużyłeś na nią.
— Będzie to nagrodą, księżniczko. Czy nie powiedziałaś przed chwilą, że pójdę wprost do nieba za zasługę cnót moich?
— Źlem się wyraziła, przerwała gryzetka. Są cnoty i cnoty, tak jak są grzechy i grzechy. Inaczej mówiąc, są cnoty, które są grzechami, tak, jak są grzechy, które są cnotami.
— Naprzykład, księżniczko?
— Jest grzechem kochać w połowie kobietę; jest znów cnotą kochać ją zupełnie.
— Nie wiedziałem, że tak jesteś wymowną, moja pieszczotko.
W tem dał się słyszeć głos dzwonka.
— Ktoś dzwoni, księżniczko, wyrzekł pan de Marande.
— I mnie się tak zdaje, odpowiedziała Chante-Lilas cokolwiek zmieszana.
— Czekałaś na kogo? zapytał bankier udając zły humor.
— Przysięgam, że nie, odrzekła gryzetka, i jeżeli będziesz tak dobry, żeby odprawić osobę, która dzwoniła, oddasz mi rzeczywistą usługę. Pozwoliłam wyjść pokojówce, a nie mogę przecież sama iść i powiedzieć, że mnie w domu nie ma.
— Bardzo sprawiedliwie księżniczko, rzekł uśmiechając się pan de Marande, idę więc odprawić natręta. Skierował kroki do przedpokoju, zkąd wrócił niebawem. Zgadnij kto, księżniczko? powiedział.
— Hrabina du Battoir, zapewne?
— Nie, księżniczko.
— Moja mamka może?
— Jeszcze nie to.
— Szwaczka?
— Nie, jest to młodzieniec!
— Wierzyciel?
— Wierzyciele zawsze są starzy, księżniczko! Młody człowiek może być tylko dłużnikiem pięknej kobiety.
— To może mój krewny, Alfons! powiedziała czerwieniąc się Chante-Lilas.
— Nie, księżniczko, jest to młody i ładny chłopiec, który przychodzi od pana Jana Roberta.
— A! już wiem. To biedny chłopiec, który nie ma za co kupić biletu do teatru Porte-Saint-Martin i przyszedł mnie prosić o protekcję do Jana Roberta. Są oni z jednych stron, ale to młodzieniec bardzo skromny, nie śmie sam prosić swego ziomka... tym sposobem...
— Tym sposobem przyszedł prosić ciebie, ciągnął dalej pan de Marande, słowo honoru, księżniczko, ma słuszność. Śliczny chłopiec! I mówisz, że jest ubogi?
— Równie ubogi, jak młody.
— A po co przybył do Paryża?
— Za kawałkiem chleba.
— Chcesz powiedzieć za kawałkiem smacznego chleba, księżniczko, kiedy się udał do ciebie. A czy umie on co przynajmniej?
— Umie czytać i pisać... jak wszyscy.
— Jak wszyscy, to za szerokie określenie, pomyślał bankier, który znał i ortografię i styl gryzetki. A czy umie on rachować, przypadkiem? Bo mógłbym mu dać zatrudnienie.
— Zrobiłbyś to dla niego, choć go nie znasz wcale? zawołała Chante-Lilas.
— Zrobiłbym dla ciebie, którą niedosyć znam, odparł wesoło i z galantarją pan de Marande. Możesz go przysłać zaraz jutro do ministerjum. Jeżeli jest tyle rozumny, ile przyjemny, zajmę się jego przyszłością. Ale, ale, księżniczko, mówiąc o przyszłości, warto i o twojej pomyśleć. Obawiam się, żebyś się nie omyliła na roli, którą prosiłem cię, iżbyś odegrała w życiu mojem. Mam wiele do czynienia, księżniczko, a sprawy stanu, nie mówiąc już o swoich własnych, pochłaniają do tego stopnia mój czas, że nie mogę, jak zwyczajny człowiek, zajmować się drobnostkami. Z drugiej strony jestem zmuszony z przyczyn wręcz ekonomiczno-politycznych, które za długo musiałbym ci tłómaczyć, jestem zmuszony, powiadam, udawać, że mam kochankę. Czy raczyłaś zrozumieć mnie, księżniczko?
— Przewybornie! odrzekła Chante-Lilas.
— Nie wymawiając, kochana pieszczotko, poświęciłaś na to dosyć czasu. Ale, dla pamięci, sformowałem rzeczywisty stan stosunków naszych, w rodzaju układu, który ci zostawiam, ażebyś go rozpatrzyła do woli. Będziesz, o ile mi się zdaje, zadowoloną z ceny, jaką wyznaczam w nagrodę oryginalnych naszych stosunków. A teraz, księżniczko, pozwól mi trochę poprawić swoje loki, które przez niezręczność moją powybiegały z papilotów.
I wyjmując z portfelu kilka biletów tysiąc frankowych, pozawijał w nie, w formie papilotów, włosy księżniczki de Vanvres.
— Żegnam cię, księżniczko, powiedział, złożywszy ojcowski na jej czole pocałunek, przyszlę ci tu ziomka pana Jana Roberta, jestem pewien, że chłopiec ten zrobi zaszczyt nam obojgu; a jeżeli głos jego odpowie opierzeniu, toś prawdziwie, księżniczko, odnalazła owego feniksa, o którym mówi Juwenalis.
I pan de Marande wyszedł z buduaru gryzetki, zachwycony, że się jej pozbył tak tanim kosztem.