Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Wszystko jest dobrze gdy się dobrze kończy.

Czarownice mają dobre serca, tak, jak prawie wszystkie zwyczajne osoby.
Czytelnik, który przypomina sobie odrażającą brzydotę Brocanty, będzie może bardzo zdziwiony, gdy mu powiemy, iż dwa razy w swem fantastycznem życiu, uznało Brocantę za bardzo piękną dwóch ludzi, znających się na piękności: Jan Robert i Petrus, że obaj odbili oblicze jej, jeden na papierze, drugi na płótnie.
Lecz jako wierny opowiadacz, mimo zdziwienia i niedowierzania naszych czytelników, jestem zmuszony powiedzieć prawdę.
Brocanta piękną była w dwóch wypadkach: pierwszy raz w dzień zniknienia Róży; drugi raz, w dniu powrotu dziewicy do domu przy ulicy Ulm.
Wiemy, że gdy Salvator chciał co otrzymać od Brocanty, potrzebował wymówić tylko trzy wyrazy: było to jego „Sezamie, otwórz się!“ On zaś mówił: „zabiorę ci Różę“, i natychmiast Brocanta robiła cokolwiek chciał. Uwielbiała to dziecię znalezione.
Człowiek najgorszy, największy chociażby samolub, ma, jakkolwiekby ona ukrytą była, żyłkę, która zadrga na widok dziecka. Ta stara, ponura, samolubna istota, uwielbiała Różę, jak to powiedzieliśmy na początku tego opowiadania.
Czy przypominacie sobie zachwycające pianto Trybouleta „Król się bawi“, naszego kochanego Hugo? Otóż, krzyk przerażenia, zgrozy Brocanty, równał się owemu krzykowi, gdy powróciła i dowiedziała się o zniknieniu Róży.
Zaiste, ten ojciec błaznów, którego nazywają Tribouletem, jest wzniośle pięknym gdy dowiaduje się o porwaniu swej córki, w taki sam sposób piękną była Brocanta, dowiadująca się o porwaniu Róży.
Gdybym nie obawiał się stać paradoksalnym, starałbym się wykazać, iż utrata dziecka jest równie straszną dla przybranej, jak dla własnej matki. U jednej, krzyk boleści wychodzi z wnętrzności: jest to kawał ciała, który się odrywa; u drugiej, konanie wypływa z serca: życie tamtędy ucieka.
Znałem starca, który wychowywał dziecko przez dwadzieścia pięć lat i padł trupem, dowiadując się, iż syn jego był oszustem w grze w karty. Rzeczywisty ojciec byłby go napomniał i wysłał do Belgii lub do Ameryki, iżby tam czekał na przedawnienie swej zbrodni.
Brocanta na wieść o zniknieniu Róży, stała się prawdziwie wielką. Poruszyła cały świat cygański w Paryżu; wywołała całą złodziejską szajkę; ofiarowała się dać zakład, gdyby była potrzeba, za wynalezienie tego drogocennego klejnotu, który zwie się dzieckiem przybranem. Wreszcie boleść jej doszła do ostatecznych granic i wyrównywała ogromowi jej radości, gdy odzyskała dziecko.
Tego dnia Jan Robert, Petrus, Ludowik i przedewszystkiem Salvator unosili się nad tryumfującą pięknością czarownicy.
I właśnie dlatego pozwoliliśmy sobie powiedzieć, że ta straszna wiedźma była dwa razy piękną w swem życiu.
Z tem wszystkiem piękność jej nie długo trwała.
Przypominamy sobie, iż Róża aż do chwili oznaczonej na zaślubiny z Ludowikiem miała wejść na pensję.
Gdy Salvator oznajmił wiadomość tę Brocancie, czarownica zalała się łzami, potem podnosząc się i spoglądając na Salvatora pełnem groźby okiem:
— Nigdy! zawołała.
— Brocanto, powiedział Salvator słodko, wzruszony do głębi poczciwem uczuciem, jakie dyktowało te słowa, Brucanto, potrzeba, żeby to dziecko nabrało nauki świata, do którego wejść ma. To jeszcze nie wszystko, nauczyć się języka wron i psów; społeczeństwo wymaga więcej urozmaiconej edukacji. W dniu, w którymby biedna ta dziewczyna przestąpiła próg najskromniejszego salonu, byłaby w nim obcą, jak dziki z dziewiczych lasów w gmachu Tuileryjskim.
— To moja córka! wyrzekła gorzko Brocanta.
— Zapewne! powiedział Salvator poważnym tonem. A dalej?...
— Ona do mnie należy, mówiła dalej Brocanta, widząc Salvatora tak przejętego jej macierzyńskiemi prawami.
— Nie! odrzekł Salvator, ona należy do świata; ona przedewszystkiem należy do człowieka, który ocalił ją pokochawszy, albo który pokochał ją, ocalając; jest on jej przybranym ojcem, tak, jak ty jesteś matką! Trzeba ją więc wychować dla świata, w którym będzie żyła, a ty Brocanto, nie potrafisz jej uczyć. Zabierani ją więc.
— Nigdy! powtórzyła Brocanta zgrzytając.
— Kiedy trzeba, Brocanto, wyrzekł surowo Salvator.
— Panie Salvatorze! zawołała błagająco czarownica, zostaw mi ją jeszcze z rok, jeden, jedyny rok!
— To nie może być!
— Jeden rok, proszę cię, błagam, panie! Starannie chowałam kochane to dziecię, zapewniam cię panie; teraz jeszcze staranniej chodzić koło niej będę! Ubierać ją będę w jedwabie i aksamity; nie będzie piękniejszej od niej dziewczyny. Błagam cię, panie Salvatorze, zostaw mi ją jeszcze na rok, na jeden rok tylko!
Biedna czarownica płakała wymawiając te wyrazy.
Salvator głęboko wzruszony nie dał przecież poznać tego po sobie. Przeciwnie, udawał, że jest rozgniewany. Zmarszczył brwi i wyrzekł krótko:
— To już postanowione.
— Nie, nie, nie! powtarzała raz po raz Brocanta. Nie, panie Salvatorze, ty nie uczynisz tego. Ona jest jeszcze bardzo słaba. Przedwczoraj miała straszliwe spazmy. Pan Ludowik tylko co był wyszedł. W kwadrans po jego odejściu krzyknęła strasznie: „Duszę się!“ Krew rzuciła jej się do oczu. Biedna mała Różyczka! W owej chwili, panie Salvatorze, myślałam, że ją tracę. Mało brakowało. Przewróciła się na krześle, zamknęła oczy, potem zaczęła krzyczeć!... ale jak krzyczeć! Boże miłosierny! Był to krzyk z tamtego świata, panie Salvatorze! Wtedy wzięłam ją na ręce, położyłam na ziemi, jak mi to pan Ludowik kazał i rzekłam: „Różo! moja Różo! moja mała Różyczko!“ wreszcie wszystko, com mogła jej tylko powiedzieć; ale krzyczała tak mocno, że nie słyszała mnie wcale. I trzebaż było widzieć jej biedne, małe, wznoszące się piersi, jakby je kleszczami ściskano; a jak jej żyły na szyi nabrzmiały i zaczerwieniły się, to jakby tylko co miały pęknąć! O! panie Salvatorze! dużo widziałam smutnych, rzeczy w życiu, lecz nigdy tak smutnej, jak ta! Wreszcie, zapłakała! łzy ochłodziły ją, jak dobry deszcz, otworzyła piękne oczy i uśmiechnęła się: znów ją to ocaliło! Ale ty mnie nie słuchasz, panie Salvatorze!...
To naiwne opowiadanie przejścia najważniejszego kobiety z dzieciństwa, które nazywają spazmami, tak żywo wzruszyło Salvatora, że odwrócił głowę, żeby wzruszenie to ukryć.
— Wiem o tem, Brocanto, wyrzekł głosem, który usiłował uczynić suchym, Ludowik opowiadał mi to dziś z rana i właśnie dlatego chcę ją zabrać. To dziecko potrzebuje większych, starań.
— I gdzie chcesz ją pan zaprowadzić? zapytała Brocanta.
— Jużem ci powiedział, na pensję.
— Co pan myślisz, panie Salvatorze! Czy to pan niewiesz, iż także na pensji umieszczoną była mała Mina?
— Bez wątpienia.
— Czyż jej nie wykradli?
— Z tej pensji gdzie ona pójdzie, Brocanto, nikt jej nie wykradnie.
— Kto jej będzie pilnował?
— Dowiesz się zaraz. Przedewsżystkiem, powiedz mi, gdzie ona jest?
— Gdzie ona jest? powiedziała Brocanta, spoglądając na Salvatora wzrokiem obłąkanym i drżąc cala na myśl, że zbliża się chwila, w której będzie się musiała rozstać z dzieckiem.
— Ależ tak! gdzie ona jest?
— Nie ma jej tu, bąknęła stara kobieta, w tej chwili jej nie ma, ona jest...
— Kłamiesz Brocanto! przerwał Salvator.
— Przysięgam, panie Salvatorze...
— Kłamiesz, powiadam ci! powtórzył młodzieniec, patrząc na Brocantę okiem surowem.
— Łaski! panie Salvatorze! zawołała biedna stara, padając na kolana i chwytając Salvatora za ręce. Łaski, panie, nie zabieraj jej! zabijesz mnie! to moja śmierć!
— No, no, podnieś się! powiedział Salvator coraz więcej wzruszony, jeżeli prawdziwie ją kochasz, powinnaś pragnąć, abyś była z niej dumną. A więc pozwól jej się uczyć, a będziesz ją mogła widzieć, kiedy zechcesz.
— Przyrzekasz mi, panie Salvatorze?
— Przysięgam ci, powiedział uroczyście młodzieniec. Przywołaj ją więc.
— O! dzięki! dzięki! zawołała staruszka, okrywając ręce Salvatora łzami i pocałunkami.
Następnie, podnosząc się z taką żywością, jakiej nie można było przypuszczać w jej wieku:
— Różo! Różyczko! moja kochana Różyczko! wołała.
Na to wezwanie Róża ukazała się.
Psy zaszczekały radośnie, wrona zatrzepotała skrzydłami.
Nie było to już to samo dziecko, któreśmy na początku opowiadania naszego w Kafarnaum przy ulicy Tripperet widzieli; nie była to już młoda dziewczynka, ubrana jak Mignon nieodżałowanego Ary-Scheffera; nie była to już chorowita twarzyczka biednych dzieci zamieszkałych na przedmieściach: była to wysoka, szczupła dziewica, z oczyma głęboko osadzonemi pod brwią czarną i gęstą, trochę błędnemi może, ale z których tryskały żywe płomienie.
Przy wejściu do pokoju bawialnego Brocanty, lica jej blado-różowego koloru zarumieniły się gwałtownie na widok Salvatora. Pobiegła doń, skoczyła mu do szyi, objęła rękami i ucałowała serdecznie.
— A mnie? powiedziała Broeanta, spozierając na tę scenę okiem zazdrosnem.
Różyczka podbiegła do Brocanty, a ściskając ją w swoich objęciach.
— Kochana matko! zawołała, całując ją.
W tej chwili ktoś nowy wszedł, albo raczej wskoczył, jak piłka elastyczna do pokoju.
— E! Brocanto! wyrzekł, wywijając młynka dlatego zapewne, ażeby prędzej stanąć przed osobą, do której się kierował, idę oznajmić ci gości, cztery kobiety z państwa! Chcą zapewne, byś im pociągnęła karty; ale to głupstwo! ty im pociągniesz talary. Potem, spostrzegając Salvatora: Przepraszam, powiedział, stawając na nogach i spuszczając oczy, przepraszam, panie Salvatorze, niewidziałem pana.
— To ty, uliczniku! wyrzekł Salvator do Babolina, którego najmniej przenikliwy czytelnik zapewne poznał.
— Ja sam! do usługi odparł Babolin.
— O jakiem towarzystwie mówisz? zapytał.
— O czterech paniach, odrzekł Babolin, które przyszły zapewne po to, żeby im położyć kabałę.
— Wprowadź je, powiedział Salvator.
Po małej chwilce cztery młode kobiety weszły do pokoju.
— Oto są, wyrzekł Salvator do Brocanty, wskazując na cztery kobiety, oto są osoby, które mają zająć się edukacją Róży.
Czarownica zadrżała.
— Ta pani, powiedział Salvator pokazując na Reginę, uczyć będzie dziecko rysować, czego już Petrus dawał jej początki; pani, mówił dalej spoglądając ze smutkiem na Karmelitę, uczyć ją będzie muzyki; pani, dodał, wskazując na panią de Marande i patrząc na nią prawie z uśmiechem, nauczy ją gospodarstwa, praktyczności codziennej. Co się tyczy pani, kończył, spoglądając na Fragolę, nauczy jej...
Regina, Karmelita i Lidja nie pozwoliły mu dokończyć; powiedziały jednocześnie i prawie takim samym głosem:
— Dobroci! Miłości!
Salvator podziękował im wzrokiem.
— Czy chcesz pójść z nami, moje dziecię? wyrzekła Regina.
— I owszem, tak, dobra nimfo Carito! odpowiedziała Róża.
Brocanta zadrżała, twarz jej powlekła się taką czerwonością, iż przez chwilę Salvator obawiał się, żeby jej krew nie zalała. Podszedł do niej.
— Brocanto! wyrzekł biorąc ją za rękę, odwagi! oto cztery anioły, które ci Bóg zsyła, żeby cię uchronić od piekła. Przypatrz się im, czy ci się nie zdaje, że temu dziecku, które ty tak kochasz, lepiej będzie pod ich białemi skrzydłami, niż pod twojemi czarnemi pazurami? No, no, odwagi biedna staruszko! nie rozłączysz się z nią, powtarzam. A jeden z tych dobrych geniuszów zaopiekuje się tobą, jak swojem dziecięciem. Która z was moje panie bierze w opiekę Brocantę? dodał zwracając się do czterech kobiet.
— Ja! wyrzekły wszystkie jednocześnie.
— A widzisz Brocanto, powiedział Salvator.
Staruszka spuściła głowę.
— I otóż to właśnie dowód, dodał filozoficznie młodzieniec, spoglądając kolejno na czarownicę i cztery kobiety, dowód, iż w przyszłym świecie nie będzie już sierot, bo społeczeństwo sianie się ich matką!
— Co daj Boże, amen! zawołał niemniej filozoficznie Babolin, ironicznie uśmiechając się i robiąc znak krzyża świętego.
W rok po tej scenie Róża odziedziczywszy dwa miliony, które mimowoli zostawił jej pan Gerard, zaślubiła przyjaciela naszego Ludowika, który się stał jednym z najsławniejszych lekarzy i jedną z naszych naukowych znakomitości.
I jakby dla usprawiedliwienia przysłowia, które mówi: „Wszystko jest dobre, co się kończy dobrze“, Róża odzyskała zdrowie, przez miłość, co dowodzi, iż Molier, jak to utrzymywał Jan Robert, jest także najsławniejszym lekarzem w świecie, ponieważ jego to dziełem jest utwór: „Miłość lekarzem!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.