Ileż to razy uderzał o uszy
Odgłos komendy, i szedł mimo duszy.
Lecz jak inaczéj, jak wcale inaczéj
Głos ten przenika aż do serca głębi,
I dreszczem przejmie i aż w krwi zakłębi,
Gdy się marsz wojsku już do boju znaczy.
W ów czas w komendzie leży cała waga,
I moc tajemna i prawda tak naga,
Że się jéj oprzeć już nic nie odważy,
Że już nie rozum, ale ręka słucha,
Że już nie wola, lecz ciało się waży,
A koń ma z jeźdzcem po połowie ducha.
Na koń! — odezwał się naprzód Oboźny,
Na koń!! — obiega dokoła głos groźny,
Na koń!!! — zawrzało i zamęt śród wrzawy,
Na koń! — i jezdnych połowa już w biegu,
Na koń! — i wszystkie skończone już sprawy;
Baczność! — i wszyscy stali już w szeregu....
I słońce błysło złocisto u wschodu,
I Książę dosiadł bachmata wesoło,
Przejrzał szeregi, i pomknął na czoło,
A jedna trąbka dała znak pochodu.
Poważna cisza — i tylko po rosie
Słychać głos trąbki, lecz w tym jednym głosie,
Co się rozlegał w téj chwili rozstania,
Leżała cała waga pożegnania.
I każdy patrząc na tę ziemię żyźną,
Mówił sam sobie z żałośném uczuciem:
„Żegnaj rycérzy i mogił ojczyzno!
I kiedyż znowu do ciebie powrócim?
Pod jaką wróżbą? i z jakiém obliczem?
I czy w szeregach jeszcze się policzem?”
Wesoło płyną narodowe znaki!
Széroka droga na rozstajne szlaki,
I koń i serce ochocze do lotu...
Lecz gdzie się oprzem? gdzie położym kości?
I czy nam stanie drogi do powrotu?
I czy nie zmarni się tyle miłości?...
Każdy to uczuł, że został pod niebem,
I jechał wolno jakby za pogrzebem;
Więc książę krzyknął: „Hej naprzód śpiewaki,
Pieśnią pożegnać ukraińskie szlaki!
A tam na niebie widzę klucz żórawi,
Więc dobra wróżba! Niech się wrogi smucą —
Bojem się tylko kraj dźwiga i sławi.
Wszak i żórawie lecą a powrócą?
Toć i my jeszcze tu powrócim może;
Naprzód śpiewaki! naprzód w Imię Boże!”
To chociaż w duszy nie było wesoło,
Słowem się wodza pokrzepiła wiara,
I wymykali śpiewaki na czoło,
I miła wszystkim wojskowa pieśń stara
Zabrzmiała w stepie:
„Hej tam na górze Jadą rycérze, Puku, puku w okieneczko, Wstań i otwórz panieneczko, Koniom wody daj!”
Jest nić tajemna, która wiąże duchy,
I serce wodza z sercem całéj wiary,
Że wspólnie biją i do jednéj miary,
Jak w elektronu chwycone łańcuchy.
Kiedy się pieśnią książę rozweselił,
Promień nadziei także w wojsko strzelił,
I duch powrócił, i znowu ochoczo
Pryskają konie, i zastępy kroczą.
Tuż obok księcia Pan Oboźny jechał,
I głaszcząc konia z cicha się uśmiéchał,
I rzecze księciu; — „No, co tak, to ale!
Tak po hetmańsku, i to sobie chwalę!
Gdy klucz żórawi tak dobrze posłużył,
Że z lotu ptaków książę nam powróżył,
To powiem Panom, co w podobnéj sprawie
Stary Przeździecki z młodu mi powiadał,
Który był z królem Janem na wyprawie,
Jak tam się orzeł dziwnie wojsku nadał —
Są bowiem rzeczy, mimo ludzkie zdanie,
Do których rozum nie dorobi kluczy,
Których człek prosty na wojnie się uczy;
A całe wojsko patrzało tam na nie —
Król szedł na Kraków i Tarnowskie góry,
I chyba tylko z Pańskich Świętych który
Tak się gotuje przed swojém męczeństwem,
Jak się gotował król przed tém zwycięstwem.
„Procesyą obszedł Krakowskie kościoły,
I czynił śluby i wota w szczodrości,
I stare progi Jagiellońskiéj szkoły
Jak wierny uczeń odwiedzał w miłości,
I adoracyą serdeczną oddawszy
Relikwiom Świętych Patronów Korony,
Szedł na wyprawę jak Król najłaskawszy,
I w łasce Bożéj mocarz namaszczony,
A w pochód biły mu Krakowskie dzwony.
„Choć był jak rycérz dzielnością przejęty,
Choć taką wiarę miał i nabożeństwo
Do matki Boskiéj i do Trójcy Świętéj,
Nie ufał sobie, czy mu da zwycięztwo...
Otóż zwyciężył — bo go daje temu
Pan — co nie sobie, ale ufa Jemu...
„Już na Morawach zabiegł drogę Panu
Prymas Węgierski, Arcybiskup Granu,
I za przymierze dziękował życzliwie,
I podjął w drodze Króla miłościwie.
„Aż tu o świcie przygoda nielada:
Podług pogłoski niedalekie wrogi,
A wojsko naszło na krzyżowe drogi,
I nie wiadomo kędy iść wypada.
„Król skinął ręką — stanęły zastępy,
I patrzą przed się ponuro jak sępy,
Lecz król na niebie dawno orła tropił,
Co się z poblizkich gór raźno wychopił,
I w koło wojska wielkiém kołem płynął,
A potém nagle nad Królem się zwinął,
I zawisł nisko, i okiem go zmierzył,
I przodem w drogę środkową uderzył.
„Król, choć był królem, to miał zwyczaj taki,
Że równo z berłem czcił hetmańskie znaki —
Pamięć Chocima była mu tak drogą,
Że nawet Królem idąc na wyprawę,
Zawsze na siodle Chocimską buławę
Hetmańskim strojem miał pod lewą nogą.
Więc gdy się z orłem oko w oko zmierzył,
A orzeł w drogę środkową uderzył,
Wysoko w górę buławę wyrzucił,
W lewo buławę, w prawo koniem zwrócił,
A jak przystało tylko na junaka,
Dał na tym zwrocie gładkiego szczupaka,
I chwycił zręcznie lecącą z wysoka
Druchnę Chocimską, jak gdyby do tańca.
I jakby koniem tratował pohańca!
Tak po królewsku strzeliło mu z oka,
I krzyknął głośno nim posunął przodem:
„Za orłem wiara! jeszcze Bóg z narodem!”
„To mi krew Pańska! To mi duch proroczy,
Go orła pojmie, gdy mu spojrzy w oczy!
I wam tak samo niech da Bóg mój Książe!
I niech z Narodem na wieki was zwiąże.”
A książę ścisnął Mohorta serdecznie,
I rzekł wzruszony: „Bóg i Naród wiecznie!
Za mną Panowie!“ I z szlaku się rzucił,
I ku wysokiéj mogile się zwrócił,
I cały orszak stanął na mogile,
I na szyk wojska spoglądał przez chwilę.
Jako po stepie széroki szlak płynął,
Tak krętą rzéką korpus się rozwinął,
I wstęgą suną pułki coraz nowe,
W powietrzu wieją znaki narodowe,
Na przedzie widne i jeźdzce i konie,
Daléj się czernią tylko górą kaski,
Daléj kolumna płynie jak most płaski,
A jeszcze daléj błyszczą tylko bronie,
I po nad wojskiem tylko tuman płynie,
A już nareszcie step w obłoku ginie.....
Z nadzieją Książę spoglądał w świat Boży,
A tu na niebie znowu klucz żórawi
Po nad mogiłą i wojskiem się pławi,
A bachmat jego, co miał orle skrzydło,
U każdéj nogi przeżuwał wędzidło,
Rwał grunt kopytem, i drżał od rączości,
I póty grzebał — aż się dobił — kości!....
Długoby trzeba myślami się wodzić,
1 brnąć w nadludzkich boleściach okropnie,
Gdyby to przyszło z kolei przechodzić
Wszystkie od chwały do upadku stopnie.....
Jest w Boryszkowcach staw i grobla długa,
Grobla széroka, i niby bezpieczna,
Poniżéj grobli płynie w bagnach struga,
A na niéj stoi mogiła odwieczna.
Tam do piérwszego przyszło więc spotkania,
Bo nieprzyjaciel szedł krok w krok za nami,
A parł na korpus trzema kolumnami...
Z rzadka już strzały padały od rania,
I pan Kościuszko przednią straż prowadził,
I był się znacznie przodem już odsadził —
Głównym korpusem sam Książę dowodził,
A w tylnéj straży komendę Jenerał
Wielhorski miał — i z lekka odpiérał
Nieprzyjaciela, który na nią godził.
Marsz trwał dzień cały — pod wieczór się miało,
I Boryszkowską groblę wypadało
Przebyć przed nocą — most za sobą spalić,
I przez marsz nocny znacznie się oddalić
Od nieprzyjaciół — jakoż po dwa razy
Przysyłał Książę z takiemi rozkazy.
Rzecz była dobrze z góry obmyślana,
Bo staw z błotami, i z tą groblą długą
Oddzielał korpus nieprzebytą smugą...
A nim most stanie aż nazajutrz z rana,
I nieprzyjaciel przez most się przeprawi,
Nim się po takiéj przeprawie znów zładzi,
To i nie mały czas w miejscu zabawi,
A nasz się korpus tymczasem odsądzi:
Bitwy nie chciano jak nad Bugiem stoczyć.
Gdyśmy na groblę weszli Boryszkowską,
Już się zdawało, że z pomocą Boską
Ujdziem szczęśliwie — poczęło się mroczyć...
Spieszno nam było, więc trochę w nieładzie
Zbite szeregi jęły w bród się tłoczyć;
Jenerał przeszedł po moście na czele,
A Mohort jechał ostatni na zadzie,
I wołał: „Stępo!!!” tak silnie i karno,
Że każdy słyszał, chociaż było gwarno.
W tém straszny łomot i tysiączne głosy
Wojennéj trwogi wzbiły się w niebiosy.
— Co tam?!
Na przedzie most się nagle zwalił,
A nieprzyjaciel téjże saméj chwili,
Gdyśmy się z trwogą na groblę wtłoczyli,
Z tyłu w kolumnę ze trzech dział wypalił:
I na trzech liniach czysto jak po miotle —
A koło mostu zawrzało jak w kotle,
Z ludzi i z koni niby kra się sparła;
Gdy się most zwalił, sam upust już wody
Nie mógł dotrzymać — i groblę wydarła,
I woda buchła nagle rzéką całą,
I wszystko w stronę od strzałów pierzchało,
I wpław do stawu, i z grobli na błota,
A i ranionych było już bez liku.
Po trupie Mohort przedarł się na siłę,
I do rotmistrza — który jeszcze w szyku
Swych ludzi trzymał — rzekł: „A to sromota!
Hej! Ostaszewski za mną na mogiłę!”
I jak duch bitwy stanął na mogile,
I powiódł w koło oczyma przez chwilę
I krzyknął: „Baczność! równaj się szóstkami!”
W połowie grobli ta mogiła stała...
I gdy komenda z jéj wierzchu zagrzmiała,
Każdy rozumiał, że pójdziem na działa,
I już przerzadło na grobli przed nami.
„Ja pójdę naprzód, i piérwszy się rzucę,
Ty stój w odwodzie! jeżeli nie wrócę,
Zaraz w też pędy idź z drugim oddziałem,”
Rzekł do rotmistrza, i z kopyta cwałem
Ruszył, krzyknąwszy jeszcze dla zachęty:
„I jedna wiara — mówi Paweł święty.”
Z dział uderzono: i w szarym obłoku
I wódz i oddział zginął nagle oku.
Czekamy chwilę — koń Mohorta wraca...
A Ostaszewski: — „Teraz na nas praca!
Marsz!” i już cały drugi zastęp w locie.
Wpadamy — patrzym, a działa w odwrocie,
I kanoniery leżą już pod koniem:
Więc za działami jeszcze chwilkę gonim,
A potém stajem, kędy stały działa,
I noc zapadła — i skończona sprawa.
Równo z działami cichła z wolna wrzawa,
A z błot i z wody wiara się ściągała.
Koło północy stanął już most nowy,
I kto na grobli nie położył głowy,
Szedł za drugimi.
W tém rozruch na przedzie,
I głos podają — „Książę! Książę jedzie!”
Książę z raportu już o wszystkiem wiedział,
Że Mohort zginął, a na placu bitwy
Jest Ostaszewski i pagórka strzeże,
Gdzie działa stały — rzekł: „Szkoda méj Litwy!
I jakże zginął?” „Jak giną rycérze!”
Rzekł Ostaszewski — „jak dąb się powalił,
Ale nas wszystkich swym zgonem ocalił!”
A Książę na to: „Ha, nie czas żałować,
Lecz jak rycérza trzeba go pochować.”
I kazał szukać pomiędzy trupami
Pana Mohorta. — Gdy go znaleziono,
Nieśli go groblą towarzysze sami,
I na mogile ogień nałożono;
Książę na ziemię rzucił płaszcz ze siebie,
I kazał na nim złożyć towarzysza,
I była długa i poważna cisza...
Nikt nie rzekł słowa przy całym pogrzebie;
Aż gdy grób cały w końcu był zasuty,
Rzekł Książę tylko do obecnych tyle:
„Żył z szablą w ręku, niech leży w mogile!”
A towarzysze przyklękli na grobie,
I pieśń żałośną zanucili sobie,
Którą po uczcie zwykle Mohort śpiewał,
Dziękując z serca gdy podjętym bywał:
„Czas do domu, czas, Zabawili nas!”
A potém na koń! i samo ognisko
Gorzało tylko, bo już stanowisko
Rzuciła w końcu nawet straż ostatnia,
I ze wszystkiego pozostało tyle:
Rycérz w mogile — w sercu żałość bratnia —
I ten samotny ogień na mogile.
I długo jeszcze w żałości tajemnéj,
Kiedy już cały korpus się oddalił,
Patrzyłem w marszu, jak z mogiły ciemnéj
Stos pogrzebowy śród nocy się palił.
W kilka dni prawie po owéj przygodzie,
Stanął był korpus wieczorem przy wodzie.
Patrzę za drogą — aż drogą ktoś jedzie,
I na łańcuch został zatrzymany;
Konie i zaprząg coś niby mi znany,
Konie myszate, bryka jakaś spora;
Ktoś wysiadł zwolna, i żołnierz go wiedzie:
Aż tu w podróżnym poznaję Rektora.
„A cóż Pan Mohort?” pyta mnie.
— Nie żyje! —
„A więc nie darmo jadę z tą obawą?
Poległ?” — Legł w boju jak rycérz ze sławą,
I w Boryszkowcach mogiła go kryje. —
„Ha, pokój wieczny!” — rzekł Rektor z żałobą —
„Długie to lata przeżyliśmy z sobą!
I znak niezwykły jak widzę nie myli,
Sam przepowiedział swój zgon w łasce Pańskiéj,
A o ostatniéj jego życia chwili
Ostrzegł nas w celi dzwonek Loretański.
„Po wyjściu wojska był smutek w klasztorze;
Prowadź ich Panie! ratuj wielki Boże!
Mówiłem braciom, bo słychać o bitwie,
I dzień nam cały schodził na modlitwie.
„Aż dnia jednego, przed samą wieczerzą,
Strwożeni bracia korytarzem bieżą,
Więc ich wstrzymuję i pytam, a oni
Mówią że dzwonek Loretański dzwoni
W Pana Mohorta celi, choć zamknięta.
Patrzę na pieczęć, w istocie nietknięta,
Więc rzekłem braciom: — oto palec Pański...
Od wszego złego w modlitwie obrona...
A gdy nas wzywa dzwonek Loretański,
Módlmy się bracia — to Pan Mohort kona.
„Wziąłem gromnicę, wziąłem braci drżących,
I poczniem mówić akty konających...
I łzę serdeczną nie jeden uronił,
A dzwonek ciszéj, coraz ciszéj dzwonił,
I głos się w końcu perełką już sączył,
Ucichł — i rzekłem: — „Pan Mohort zakończył!”
I w téjże chwili korytarze jękły,
I przez sam środek drzwi od celi pękły.
„A więc począłem: — „Wieczny odpoczynek!”
Kiedym się lepiéj rozmówił z Rektorem,
Było to prawie nad samym wieczorem
A i dnia tego i téj samej chwili,
Gdyśmy na grobli krwawy bój stoczyli.
Na to rzekł Rektor: „Wielka to otucha,
Że Bóg nas ostrzegł o téj krwawéj bitwie,
I żeśmy o nim myśleli w modlitwie,
Kiedy Pan Mohort oddawał już ducha.”
Cóż na to mówić? — ledwo do pojęcia,
Jak się to dziwnie nie raz w życiu wiąże;
Jeden był koniec Mohorta i księcia,
I sen podobny miał przed śmiercią, książe!
Trzy dni przed Lipską bitwą mu się śniło,
Że sobie łoże pod dębem wyścielił,
I spał spokojnie, choć słońce świeciło;
A wtém — z jasnego nieba piorun strzelił
I dąb roztrzaskał — po chwili już dębu
Nie było więcéj, ni słońca ni błonia,
Ale się ujrzał jeden pośród zrębu
Pustego w koło, bez szabli i konia,
I pot śmiertelny wybił mu na czoło;
A kiedy wołał — „A na miłość Boga!
Konia i szabli!” i rzucał się w koło...
Nadjeżdża Mohort na swoim rumaku,
Spokojny, zbrojny, jak niegdyś od szlaku,
I zesiadł z konia i dał księciu strzemię.
Duch wstąpił w księcia, gdy Mohorta zoczył,
Lekko mu było, gdy na siodło skoczył,
Lecz koń już więcéj nie dotykał ziemi,
Ale się wyniósł lekko w jednym skoku,
I niby orzeł popłynął w obłoku...
Kiedy nazajutrz w oficerów kole,
Książę wesoły przy śniadaniu siedział,
I niby na żart swój sen opowiedział,
To zgasła nagle wesołość przy stole;
Choć jeden tylko był jeszcze w orszaku,
Co znał Mohorta, i służbę na szlaku.
Spostrzegł to książę, i sam zgasł na chwilę,
A potem mówił o Mohorcie tyle,
Że serca wszystkich zajął i rozrzewnił,
I w złém przeczuciu tém więcéj upewnił.
„Był to ostatni rycérz z pod szyszaku,”
Tak kończył książę — „ostatni od szlaku,
Dusza hartowna, wielka i pobożna;
Po nim — żołnierzem być już tylko można.”
„Przed śmiercią hetman śnił się Mohortowi,
A mnie dziś Mohort po latach tak wielu;
I któż to zgadnie? kto zgadnie, i kto wié
Czy mi nie podasz strzemię przyjacielu? Hej ptaku, ptaku pancernego znaku!
A czy od szlaku droga, czy z Budziaku!
„Ty strzegłeś Polski i hetmańskich szlaków: Bóg mi powierzył dziś honor Polaków, Bogu go oddam!”
I westchnął głęboko,
I tak daleko puścił myśl i oko,
Jakby zatęsknił za swym młodym wiekiem,
Jak gdyby śledził coś w stepie dalekim,
Jak gdyby dziejów przeszłych o coś pytał,
Albo na przyszłość w losach Polski czytał;
A potem rzucił i ręką i głową,
I z cicha nócił piosnkę Mohortową:
Czas do domu czas, Zabawili nas!...
Skończyłem w Krakowie 28. Grudnia 1852 roku W dzień ŚŚ. Młodzianków Męczenników.