<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Moje życie
Podtytuł Opowiadanie prowincyonalisty
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Моя жизнь
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.


Dwa dni później posłała mnie do Dubieczni, co mnie niewymownie ucieszyło. Idąc na foksal, a później siedząc w wagonie, śmiałem się ciągle bez przyczyny i patrzono na mnie jak na pijanego. Śnieg padał gęsty, rano mróz był silny, ale drogi pociemniały i nad niemi z głośnem krakaniem latały gawrony.
Z początku chciałem urządzić mieszkanie dla nas obojga, dla mnie i dla Maszy w bocznej oficynie naprzeciw okien pani Czeprakowej, ale tam, jak się okazało gnieździły się oddawna gołębie i kaczki, a oczyścić pokojów nie można było bez zniszczenia tego mnóstwa gniazd. Trzeba było, chcąc nie chcąc, zająć duży, niewygodny dom z żaluzyami w oknach. Chłopi nazywali to mieszkanie pałacem; było w nim więcej niż dwadzieścia sal, ale ze sprzętów tylko fortepian i krzesło dziecinne, leżące na strychu, tak że gdyby Masza przywiozła z miasta wszystkie swoje meble, to i wtedy nie moglibyśmy usunąć przykrego wrażenia pustki i chłodu. Wybrałem trzy nieduże pokoje, z oknami wychodzącemi na ogród i od rana do nocy sprzątałem, wstawiałem nowe szyby, tapetowałem, zaklejałem różne dziury i szpary w podłodze. Była to lekka, przyjemna robota. Od czasu do czasu biegłem nad rzekę zobaczyć, czy lód się nie ruszył, zdawało mi się, że słyszę skowronka śpiewającego. A w nocy, myśląc o Maszy, słuchałem z niewypowiedzianie słodkiem uczuciem, jak hałasowały szczury i jak nad sufitem wył i świstał wiatr; zdawało mi się, że na strychu kaszle stary sługa.
Śnieg grubą warstwą pokrywał ziemię; w końcu marca spadło go jeszcze więcej, ale stopniał prędko, jakby pod dotknięciem laski czarodziejskiej, wody wiosenne rozlały się gwałtownie, a w początkach kwietnia wrzeszczały szpaki i latały po ogrodzie różnobarwne motyle. Pogoda była cudowna. Codziennie przed wieczorem chodziłem do miasta na spotkanie Maszy i co to była za rozkosz stąpać bosemi nogami po wilgotnej i miękkiej jeszcze ziemi! W połowie drogi siadałem i patrzałem w stronę miasta, nie mając odwagi się do niego zbliżyć. Widok jego drażnił mnie. Myślałem ciągle o tem, co powiedzą moi znajomi, dowiadując się o mojej miłości? Co powie ojciec? Głównie zaś męczyła mnie myśl, że od tej chwili tracę sposobność do udoskonalenia mego życia, które jak balon unosi mnie, Bóg jeden wie dokąd. Nie zastanawiałem się już nad tem, w jaki sposób zdobyć utrzymanie, jak żyć, myślałem, doprawdy sam dobrze nie wiem o czem.
Masza przyjeżdżała w karetce; przysiadałem się do niej i jechaliśmy razem do Dubieczni, weseli, swobodni. Lub też, doczekawszy się zachodu słońca wracałem do domu, niezadowolony, smutny, nie mogąc pojąć dlaczego Masza nie przyjechała, a przed bramą ogrodu czekała na mnie, jak cudowne zjawisko. Okazywało się wtedy, że przyjechała koleją, a ze stacyi przyszła pieszo. Co to była wówczas za radość! W prostej wełnianej sukience, ze skromną parasolką w ręku, ale ubrana starannie, elegancko, w drogich, zagranicznych bucikach, była to utalentowana aktorka, grająca rolę mieszczki. Oglądaliśmy nasze gospodarstwo, decydując, gdzie będzie czyj pokój, jakie będą aleje, ogród warzywny, pasieka. Mieliśmy już kury, kaczki i gęsi, które lubiliśmy już jako naszą własność. Przygotowaliśmy już dwa zasiewy owsa, koniczyny, gryki i nasion warzywnych i za każdym razem oglądaliśmy to wszystko, zastanawiając się nad tem, jaki może być urodzaj i wszystko to, co mówiła Masza, wydawało mi się niezwykle mądrem i pięknem. Był to najszczęśliwszy okres mego życia.
Ślub nasz odbył się wkrótce po Wielkanocy, w naszej parafialnej cerkwi we wsi Kuryłówce, oddalonej trzy wiorsty od Dubieczni. Masza chciała, aby ceremonia odbyła się skromnie; stosownie do jej życzenia, drużbami naszymi byli chłopi, śpiewał jeden jedyny dyakon, wracaliśmy do domu na małym tarantasie i ona sama powoziła. Z gości miejskich była tylko siostra moja Kleopatra, do której Masza napisała na trzy dni przed naszym ślubem. Siostra była w białej sukni i w rękawiczkach. Podczas uroczystości płakała cicho z radości i ze wzruszenia, w wyrazie twarzy miała coś macierzyńskiego, bezgranicznie dobrego. Upojona naszem szczęściem, uśmiechała się, jak gdyby wdychała słodki zapach, i spojrzawszy na nią podczas ślubu, zrozumiałem, że niema dla niej na całym świecie nic większego od miłości, od miłości ziemskiej i że marzy o niej skrycie i nieśmiało, ale wytrwale i namiętnie. Ściskała i całowała Maszę i nie wiedząc, jak jej wyrazić swoją radość, mówiła o mnie:
— On dobry! On bardzo dobry!
Przed odjazdem przebrała się w swoją codzienną suknię i zabrała mnie do ogrodu na poufną pogawędkę.
— Ojciec bardzo jest rozżalony, żeś do niego nie napisał — rzekła — powinieneś był prosić o błogosławieństwo. Ale w rzeczywistości jest zadowolony. Mówił, że małżeństwo to podniesie cię w opinii całego społeczeństwa i że pod wpływem Maryi Wiktorówny zaczniesz i ty poważniej zapatrywać się na życie. Całymi wieczorami rozmawiamy teraz o tobie, a wczoraj powiedział nawet: »nasz Misael«. Ucieszyło mnie to. Zdaje mi się, że ma coś na myśli i kto wie, czy nie chce okazać ci swej wspaniałomyślności i podać pierwszy rękę do zgody.
Przeżegnała mnie kilkakrotnie i rzekła:
— No, Bóg z tobą. Bądź szczęśliwy! Aniuta Błagowo, to bardzo mądra dziewczyna, twierdzi, że Bóg przez to małżeństwo wystawia cię na nową próbę. Być może. W życiu rodzinnem, nie same są tylko radości, są i cierpienia. Tych nigdy nie brak.
Odprowadzając ją przeszliśmy oboje z Maszą trzy wiorsty, potem wracając szliśmy cicho i w milczeniu, odpoczywaliśmy. Masza trzymała mnie za rękę, było nam dobrze, idealnie, i nie mieliśmy już ochoty mówić o miłości; po ślubie zbliżyliśmy się jeszcze i zdawało nam się, że już nic rozłączyć nas nie może.
— Twoja siostra, to sympatyczne stworzenie — rzekła Masza — ale wygląda, jak gdyby ją w życiu dużo męczono. Ojciec twój musi być strasznym człowiekiem.
Zacząłem jej opowiadać w jaki sposób wychowywano siostrę i mnie i jak rzeczywiście dzieciństwo nasze smutne było i męczące. Słysząc, że jeszcze tak niedawno temu ojciec mnie bił, zadrżała i przytuliła się do mnie.
— Nie opowiadaj więcej — rzekła. — To straszne.
Odtąd nie rozłączaliśmy się wcale. Mieszkaliśmy w dużym domu, w trzech pokojach, a wieczorem zamykaliśmy mocno drzwi, prowadzące do pustej części domu, jak gdyby tam mieszkał ktoś, kogo znamy i boimy się spotkać. Wstawiałem wcześnie, o świcie i zaraz brałem się do jakiejkolwiek pracy. Naprawiałem wozy, robiłem w ogrodzie alejki, kopałem grzędy, malowałem dach. Gdy nadszedł czas siejby owsa, próbowałem przeorywać grunt, bronować, siać i robiłem to wszystko sumiennie, nie pozostając w tyle za innymi robotnikami; męczyłem się od deszczu ostrego, chłodnego wiatru, paliła mnie twarz i bolały nogi, w nocy śniła mi się zaorana ziemia. Ale roboty polne nie pociągały mnie. Nie znałem wiejskiego gospodarstwa i nie lubiłem go; być może, że to dlatego, iż przodkowie moi nie byli ziemianami i w żyłach moich płynęła krew mieszczan. Naturę lubiłem tkliwie, lubiłem i pole, i łąki i ogrody, ale chłop, poruszający suchą ziemię, nawołujący swego nędznego konia, obdarty, przemoknięty, z wyciągniętą szyją, był dla mnie wyrazem ordynarnej, dzikiej, nizkiej siły, i patrząc na jego niezgrabne ruchy, mimowolnie przypominałem sobie te stare, legendowe czasy, kiedy ludzie jeszcze ognia nie znali; dziki byk, chodzący z chłopskiem stadem, i konie, gdy stukając kopytami, przebiegały przez wieś, przejmowały mnie strachem i wszystko co silne i złe, czy to baran z rogami, gęsior, czy pies łańcuchowy stały się dla mnie wyrazem tej ordynarnej siły. Odczuwałem to bardziej jeszcze w dni pochmurne, gdy nad czarnem, świeżo zaoranem polem zawisły ciemne chmury. Gdy zaś orałem, lub siałem i ludzie gromadzili się, aby patrzeć, jak ja to robię, wtedy nie myślałem już o tem, że praca jest koniecznym obowiązkiem człowieka, zdawało mi się, że się bawię. Wolałem też o wiele robić cokolwiekbądź w domu i nic mi takiej przyjemności nie robiło jak malowanie dachów.
Chodziłem przez ogród i przez łąkę do naszego młyna. Wziął go w dzierżawę Stepan, piękny, kuryłowski chłop, wysmukły, z gęstą, czarną brodą, widać siłacz wielki. Roboty we młynie nie lubił, uważał ją za nudną, a mieszkał tam tylko dlatego, żeby nie być w domu. Z zawodu był rymarzem i rozchodził się od niego zawsze zapach smoły i skóry. Rozmawiać nie lubił, ciężki był i nieruchliwy, najczęściej siedząc na brzegu rzeki lub na progu, zawodził zcicha: »u-lu-lu-lu«. Od czasu do czasu przychodziły do niego z Kuryłówki żona i teściowa, obie blade, wątłe, nieśmiałe, kłaniały mu się nizko i mówiły: »wy, Stepanie Piotrowiczu«. A on, nie odpowiadając na ich ukłon najlżejszem skinieniem głowy, siadał nieco dalej i śpiewał tęsknie: »u-lu-lu-lu«. W ten sposób upływała cała godzina. Teściowa i żona, zamieniwszy między sobą słów parę, wstawały i patrzały na niego w nadziei, że się choć obejrzy, potem kłaniały mu się znów nizko i mówiły słodkimi, śpiewnymi głosami.
— Bywajcie zdrowi, Stepanie Piotrowiczu.
I odchodziły. Nieco później, podnosząc z ziemi pozostawiony przez nie węzełek z obwarzankami, lub z koszulą, Stepan wzdychał i mówił, zwracając oczy w ich stronę:
— Ach te kobiety, te kobiety!
Dwa kamienie młyńskie pracowały dzień i noc. Pomagałem Stepanowi, zajęcie to podobało mi się i gdy odchodził, zastępowałem go chętnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.