<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Moje porady
Pochodzenie Pedagogika żartobliwa. Moje wakacje. Gadaninki radiowe Starego Doktora
Wydawca T-wo Wydawnicze w Warszawie
Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MOJE PORADY

Dziwią się ludzie i mają za złe, że niby poniekąd lekarz, i nie chcę radzić. Ale co: jeżeli wiem, jakie dać lekarstwo, nie wiem, co za choroba; jeżeli znam chorobę, nie wiem, jak leczyć. Wiem co, nie wiem ile i kiedy, przed, czy po jedzeniu, na mleku, czy na rosołku z kurki. — Już wiem i zapisałem; a mamusia: czy będą komplikacje, czy nie rozwinie się na przykład gruźlica. — Więc ja (do zaniepokojonej): gruźlica? — Chyba nie; ale gdyby nawet, rozejdzie się, wyrośnie. Pocieszam.
Zaraz pierwszego tu dnia pyta się mamusia: że synek skórę na słońcu oparzył. — A no: rozpoznanie; ułatwione zadanie. — „Piecze?“ — „Piecze“. — „Boli?“ — „Boli“. — Mówię: „pilnuj się, bo w przebiegu tego niedomagania często wynikają bójki. Kolega ciebie w plecy, albo po koleżeńsku położy rękę na ramię, — zaboli, i ty go w łeb, i wróg — awantura“. — A mama: „czy można wazeliną?“ — „Czemu nie, można“. — „Albo pudrem?“ — „Można“. — „Albo maść cynkowa?" — „Nie zaszkodzi". — „Albo krem?“ — „Czemu nie: waniliowy“. — Rozejdzie się, — wyrośnie, — do wesela zgoi się, do rozwodu“. (A ja skąd mogłem wiedzieć, że jego mama akurat rozwodzi się?). — Obrażona.
Próbowały mamusie — porady higieniczne: że nie tknął obiadu. — „Czym, palcem nie tknął?“ — „Nie jadł“. — „Aha, — zapewne nie był głodny“. — Pytam się: „byłeś głodny, czy nie?“ — A on: „jeszcze jak“. — „Więc?“ — „Bo byłem głodny i lubię barszcz, i siadam, i biorą łyżkę, i mama poprawia mi włosy, i przysuwa talerz, i mówi: „jedz — jedz, taka dobra zupka, musisz zjeść; dlaczego mama obrzydza mi jedzenie?“
Drugi znów: ma często brzuszek i rozwolnienie. — Leczyła go u różnych lekarzy i powag; już brał różne proszki, krajowe konsylia i obcokrajowe mikstury. — Co robić? — „A wie pani, taki mi się przypomniał przypadek podobny (kubek w kubek), — też chroniczny, też chłopak. — A on raz gazetę zjadł, — nie całą, bo mu zdążyła wyjąć palcem z buzi, ale kawałek zjadł (papier, farbę, druk). — I nie otruł się, i gazeta wyszła (bez przeczyszczenia nawet), tylko dieta — i pomogło: fakt. Zdrów“. (Chroniczny).
Rozeszła się w pensjonacie pogłoska, że leczę zaburzenia przewodu pokarmowego wiadomościami politycznymi gazety.
A no dobrze. — Ostatnia już próba: „porada pedagogiczna. — „Co z nim robić?“ — Nie odmawiam: sąsiedzka przysługa. Posadziłem mamusię na trzcinowym krześle, jego na stole, sam na stołku. I mówię:
— Słuchaj, syn. Mam wrażenie, że i tobie już dokuczyła ta inflacja wykroczeń. — Więc spróbuj: program poprawy i frontem do grzeczności. Poznałem cię już tyle, ile człowiek człowieka przeniknąć jest zdolny. — Zbożne są twoje na ogół intencje, popełniasz błędy taktyczne, więc — drobna korekta...
Zmarszczył brwi. Widzę wysiłek myślowy. Skupienie. Słucha. Więc efekt. — Mówię:
— Jesteś już duży i rozumny chłopak...
A on przerywa nagle:
— Pan cwaaany. Pan mnie buja, żebym się słuchał mamusi. Nie ma głupich.
Więc mówię: „wyrośnie, rozejdzie się. Radzę — więcej zostawić go w spokoju“...
Nie lekceważę, nieprawda, nie żartuję. Jedyny mój błąd, że podejrzewam opiekę o logiczne myślenie.
Wezwano mnie raz dawno do niemowlątka w zimie. — „Czy można z dzieckiem do ogrodu? ile minut? ile stopni zimna?“ — Więc ja ogólnie, że powietrze potrzebne, że rozumie się nie, jeśli 30 stopni mrozu. — No i chciał ją aresztować delegat opieki nad zwierzętami, bo paraduje z dzieciną po ulicy, bo było tylko 29 stopni mrozu. — Delegat chciał zapisać mój adres i umieścić w zakładzie nieuleczalnych, a dziecko, jak rydz. Wyrosła, — już dziś — mężatka.
Dziecko wiele zniesie porad higienicznych, lekarskich i pedagogicznych, — cudowny mechanizm, — mimo, wbrew, na przekór — poprzez wszystkie systemy i teorie prześlizgnie się i zrównoważy. Ki pies zgadnie, ile czego i kiedy, żeby stosunkowo najmniej zaszkodziło? Dlatego trudno i łatwo być lekarzem.
Zarzucają mi, że nie leczę, tylko prawię morały, wygłaszam wykłady i kazania (I w ogóle nie lubią inteligentnych lekarzy). — I dawno raz powiedziała mi demoniczna brunetka, ukazując w uśmiechu śnieżne ząbki i rysując serce parasolką na piasku: „obawiam się, że pan przefilozofuje życie“.
Czego ja nie widziałem, czego nie próbowałem. — Ile drzazg wyjąłem z palców, ile z oczu ziaren piasku, muszek i węgielków; ile grochu i pestek z nosa i z ucha; ile pierścionków ciasnych z palca zdjąłem małoletnim pacjentom.
Drzazgi. — Myślałem, że specjalista. — Są różne. Koniec sterczy, wtedy łatwo. Czasem pyłek szkła, albo okruch drzewa o cielistym kolorze: kłuje, ale nie widać. — Dzieci mnie nauczyły, że najlepsze narzędzie: zęby. — Zgłosiłem referat na zjazd chirurgów: „o nowym sposobie wygryzania drzazg niewidocznych zębami“. — Sądziłem, że w tej dziedzinie — murowane doświadczenie, bo astronomiczna liczba drzazg. — Aż tu bojaźliwej dzieweczce kolec akacji pod paznokieć, głęboko, koniec ułamany. — Biorę pensetę i nożyczki, przepalam, — mówię, że będzie bolało. — Ona nie chce: wymoczy. Mówię: „będzie gorzej“. — Nie. — „Twój palec, twój ból“. — Poszła do żony ogrodnika; a ta żyletką zardzewiałą przepiłowała trójkąt paznokcia, podważyła agrafką i wyjęła bez bólu. Ja — aseptyka, penseta, ból, nożyczki, chirurgia; a żona ogrodnika — żyletka, agrafka, zęby i bez bólu. — Jakże potem nie sceptyk?
Albo oko: radosna tajemnica. — Bo pomyśleć tylko, — patyki, klipy, proce, gumki, stalki, szpice, — wojny, szyszki, cyrkle, kamienie, — nad okiem, pod okiem, obok. — Połowa ludzkości winna być oślepiona. — A dzieci rosną, widzą, mają oczy, żyją. — Żyją — i to jak — proszę; widzą, — ich bujne pomysły (nie wiesz dnia ani godziny).
Założył się, że skoczy (skiknie) z pierwszego piętra na asfalt podwórka. Skiknął (bo musi wygrać). No i nie złamał, i uwięźnięta kiszka sama wlazła z powrotem w gorącej kąpieli, więc nawet bez operacji.
Albo założył się, że zdąży przebiec przed tramwajem. — Nie zdążył. — Ale motorniczy w ostatnim momencie hamuje i tylko teczkę z książkami przejechał. — A posterunkowy przyprowadził wystraszonego. — Kto odpowiada? — Ja. — Komu grozi protokółem za niedozór? — Mnie. — Bo ja — kierownik zakładu, więc odpowiadam.
Albo spadł z drzewa, ten setny i pierwszy. Zemdlał, zwymiotował. Już nawet nie targował się: zaniosłem go do łóżka. — A wieczorem wylazł przez okno.
Albo założył się, że przejdzie przez bagno do wysepki. Jeżeli nie utopi się, wygrał, jeżeli nie uda się, przegra. A tam utopiła się podobno nawet krowa. No i udało się, — wrócił gagatek czarny, jak nieszczęście, wytetłany, jak półtora i trochę.
Ten zjadł 10 ogórków, ten grzyby surowe, ten najadł się pestek od śliwek (nie wisien), mówi, że smaczne; innym radzi skosztować; ten połknął srebrne dwadzieścia groszy, ten pięć groszy; — prosi, żeby wyjąć, bo ja doktór, a jemu szkoda. — Ja, że on nie skrzynka do listów, ja — nie poczta „gawronie bengalski“.
Albo epidemia: tego głowa boli, tego kark i szyja. Już nawet chcę telefonować do urzędu zdrowia, że drętwica. — Ale rano wchodzę do umywalni, a tu oni — każdy pod kranem stoją szeregiem i łby pod strumieniem lodowatej wody. — Zima ostra była, a oni — turniej: kto dłużej wytrzyma. — Stoję, patrzę, czekam. — Nic. — Czekam, dziwię się. — Nic. — Kie licho: przecież wiem, w ogóle nie lubią wody? A oni turniej, wyczyn: kto dłużej wytrzyma? — Jak nie huknę: „gamonie dardanelskie“. — Od razu epidemia wygasła.
Praktykuj, — proszę, — szargaj dostojną wiedzę w nienotowanych w kronice medycyny sytuacjach.
Proszę tylko: on nic, on usiadł na ławce, chciał, uważacie spokojnie, chciał tylko odpocząć. A w ławce był gwóźdź. Jak siadał, tego nie wiem i nie będę wiedział. — Zwyczajny sobie lekarz wie, — zawsze wie na pewno; ja muszę się domyślać. — O sterczące gwoździe często drą ubrania. — Tak. — Ale on, takie już jego szczęście. — Usiadł spokojnie, nie zauważył, że sterczy — i — krwawa rysa głęboka na tyłku — od ucha do ucha — na przestrzeni plus minus, dziesięciu centymetrów. — Mówię ponuro: „trzeba spirytusem salicylowym, przysypać kseroformem“. — „Nie waaarto“. — „Nie gadaj: ruszaj do sypialni“. — „Mam leżeć?“ — „Tylko chwilę, bo muszę kseroformem“. — „Więc co?“ — „Więc to, że proszku w górę nie można sypać, bo zleci“. — A on: „stanę na rękach“. — „Phi, spróbuj“. — Stanął na rękach, głową na dół, poszwankowanym organem do góry, balansuje nogami. — „Stój bucefalu, spokojnie, bo mnie kopniesz“. — „Kiedy szczypie“. — „Musi szczypać“. — Udał się opatrunek: zasypałem...
Myślicie, że pozwalam? — Za kogo mnie macie? — Surowo zabraniam. — I: „jazda do kąta; nie wypuszczę, dopóki nie policzysz swoich okaleczeń, swoich rycerskich ran“. — A on idzie, — siedzi pokornie w kącie i liczy. — Raz wraz wzywa mnie, bo ma wątpliwości. — „On woła“. — „Czego chcesz?“. — „Czy liczyć blizny po szczepionej ospie, czy liczyć niebieskie siniaki, czy stare żółte też?“. — Porozumieliśmy się, odchodzę. — Znów wzywa: „czy to liczyć za jeden, czy za trzy; czy strupy po zagojonych liczyć?“ — Są różne stadia przejściowe, więc nie tak znów proste i łatwe. — Odchodzę daleko, ale znaleźli: „on pana woła“. — Mówię, już trochę podirytowany: „nie woła, tylko prosi“. — „Nie! Powiedział wyraźnie: „zawołaj go“. — „Nie go, tylko doktora“. — Wzruszył ramionami: „nie wiem, on tak mówił“. Nie jestem formalistą, ale manewr biurokratyczny: „dobrze, przyjdę, niech czeka, nie pali się, nie na pierwsze zawołanie“. — Więc tu i tam, — tam i tu, — i dopiero do niego i ostro: „Czego??“ — A on — nowa trudność: „jak liczyć na głowie i na plecach i w ogóle tam, gdzie „nie sięga mędrca szkiełko i oko“. — „Weź lustro“. — Już próbował, nawet dwa pożyczył; nie można. — „Weź do pomocy kolegę; nie będę ci taszczył z Warszawy trema“.
Nie pamiętam, bo dawno. Ale wiem, że sto z dolewką zadrapań. — Więc powiedziałem: „kiep ten, kto nie umie korzystać z doświadczenia“. — Westchnąłem. On też. — „Czy mogę wyjść już z kąta?“ — „No tak“. — Nie wolno przeciągać struny, bo bez pozwolenia zwieje, — i co? — Nowa kolizja i represje?
Powie kto: wiadomo, — chłopaki. — A ja mówię: nie, — dziewczęta nie gorsze, ale inne z nimi troski i trudności.
Dwie przyjaciółki. Trzynaście lat, czy czternaście, więc wiadomo — rosną, martwią się, że grube, ciężkie, ociężałe, i w ogóle inne, niż były. Więc umówiły się, że zachorują i schudną. Więc w tajemnicy wieczorem gorącą wodę do kubła i nogi do gorącej wody, — i potem boso do zimnej sieni i boso na podwórku po śniegu. — I udało się: zachorowały. Gardło, grypa, trzydzieści dziewięć, stawy, — ból, — salicyl. — Skąd, dlaczego akurat one, — jak na przyszłość zaradzić? — Nie udało się: jednej po tygodniu pół kilo przybyło, a drugiej po trzech tygodniach — dwa kilo. — Dopiero koleżanka w największej tajemnicy zdradziła, bo prawda, jak oliwa. — Chłopcy — śmieją się, a ja: „życie pełne zasadzek i niebezpieczeństw, a wy — wyzwanie odwiecznym prawom natury, niezdarzone pokraki?“
Albo — też dziewczynka... Za moich młodych lat inna moda: parasolka, woalka — blada; teraz modna cera sportowa. — Więc ona też: kupiła jakiś krem de szyn, — mówią chłopcy, że na straganie. No i...
..........
gęba w krostach. — Powieki, wargi — szkorbut, może trąd?... Akromegalia, rhinoskleroma, lupus, pontifex maximus, Tanganajka, Adissona? Tokio? — Nie. Pomadka żrąca jakaś na piękną cerę.


UWAGA:

Jeśli matka szantażuje dziecko urojonymi niebezpieczeństwami, aby było powolne, ciche, jadło, spało, — potem ono mści się, — straszy, szantażuje matkę. Nie chce jeść, nie chce spać, — dokucza, hałasuje. — Piekiełko...
Ale róbcie, jak chcecie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.