<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Trzeciego dnia potem pan generał wszedł zrana, zacierając ręce skostniałe, do pokoju szambelana.
— Wiesz, bracie, — odezwał się — dobrze robisz, że nie wychodzisz z pokoju swego; powietrze nagle się ostudziło, wcale zimno. W tych wielkich salach piece się popsuły, wytrzymać nie można, a że zimą trudno restaurować, nie wiem, jak się urządzimy. Jeszcze na dobitkę postrzegłem wczoraj niebezpiecznie zrysowany sufit w żółtej sali i kazałem rusztowaniem go podeprzeć. Wypadnie aż do wiosny część zamku zupełnie oddzielić i bez niej się obchodzić.
Szambelan słuchał opowiadania nadzwyczaj zdziwiony i zaniepokojony. Dla niego formy i nawyknienia życia były niezmiernej wagi, nie pojmował prawie, jak się potrafi ograniczyć mniejszą liczbą pokojów, oswoić z umieszczeniem gdzie indziej swego krzesła, swych godzin, nauczyć jeść i pić w innem miejscu i w innych warunkach. Staruszkowi zawracało się w głowie, zmarszczył brwi.
— Cóż bo to znowu jest? — zawołał. — Za moich czasów nigdyby się nic podobnego trafić nie mogło. Dopuszczono do tego, że się pałac wali na głowy? Jak to może być? Wszakże to natychmiast da się naprawić. A nuż przyjadą goście i trzeba będzie przyjąć kogo?
— Tymczasem tak jest, — odezwał się książę Hugon — musimy się trochę ścisnąć, nie potrwa to dłużej, jak do wiosny. Kazałem z Robertem przy tej zręczności opatrzyć budowniczemu całą główną budowę pałacu. Na piętrze i na dole ukazały się rysy wcale niebezpieczne; należy na zimę to pozamykać, oddzielić, podeprzeć, a z wiosną weźmiemy się do restauracji koniecznej. Ty na tem nawet dla zdrowia swojego zyskasz, mój bracie, nie będziesz potrzebował przechodzić tyle zimnych pokojów, salonik urządzimy tu blisko. Z tamtych zaś musimy obrazy i sprzęty nawet powynosić i pochować w bezpiecznem miejscu, ażeby to nie uległo zniszczeniu.
Szambelan słuchał, widocznie przeciwić się rzeczy już postanowionej nie chciał, a przykro mu było.
— Ruina! — westchnął — ruina! — Nie wiem, czem się to dzieje, wszystko się koło nas wali, niszczy, upada. Robert taki zdolny człowiek, Gozdowski do nas przywiązany i gorliwy, a mimo ich starań czuć jakoś, że się rozprzęga i rozpada. Jakże to pałacowi można było dać tak się zniszczyć i nie spostrzec, nie zapobiec!
— Temu się zaradzi, — rzekł generał — bądź spokojny, ale zimę przebędziemy trochę zamknięci i w ciaśniejszem kółku. Mamy naszych poczciwych przyjaciół i domowników, to nam starczy.
Zasępił się szambelan i palcami bębnił po stoliku, usta zagryzł, nie mówił nic, — smutno mu było.
— Ja ci powiem, — dorzucił brat, przechadzając się ciągle i udając dawne swe zamaszyste chody żołnierskie, o których był zapomniał — mnie przychodziła ta myśl, że tu przy tej fabryce, stukaninie, tobie wygodnie nie będzie i mogłoby być lepiej bodaj nawet zimę z nami spędzić — w Warszawie. Skromnie, cicho, jak na wsi, żylibyśmy sobie maleńkiem kółkiem. Mniejby to nas wszystkich kosztowało, a teraz takie ciężkie czasy!
— Ja tu ze wszystkiego widzę, czuję, że nie idzie tak, jakby powinno, — począł książę Norbert, bijąc palcami po stole — lecz twój projekt warszawski wcaleby nam oszczędności nie przyniósł. Policzżeno: ja, ty, Robert, Stella, a ona się bez Antoniny nie obejdzie, tyle sług, dworu, koni...
— Moglibyśmy się troszeczkę ścisnąć i ograniczyć.
— Bardzoby to dobre było, gdyby było możliwe! — zawołał szambelan z pewną niecierpliwością. — Zapominacie, kim jesteśmy i że nam nie wolno pokazać się na świecie nie tak, jakby dla Brańskich przystało. Na wsi jeszcze łatwiej zmniejszyć etat dworu, ale w mieście! My tam reprezentować musimy całą wielką przeszłość domu i rodu. Jakże ty tego nie pojmujesz?
— Królowie przecie jeżdżą incognito.
— Ale nie tacy, jak my, książęta; królom to nie uwłacza, nas posądzą o bankructwo, a przyznam ci się, bracie, nicby mnie więcej nad to nie zabolało.
Generał przestał mówić, stanął, dech w sobie zapierając.
— O tym więc projekcie warszawskim ani mowy być nie może, — kończył stary książę — ściśniemy się i przeżyjemy tak, choć nie bez wielkiej dla mnie przykrości, to ci wyznać muszę.
— Lecz jakże inaczej? — spytał generał.
— Ja na waszej łasce jestem, — śmiejąc się, dokończył książę Norbert — czyńcie, co się podoba, nieradbym tylko, żebyście mnie z moich pokojów wyrzucali. Ja tu już nie rządzę, nie dysponuję, do niczego się nie mieszam. Będę posłuszny, muszę być posłusznym.
W tej pozornej pokorze czuć było wszakże trochę bólu i nieukontentowania. Zamilkł, a po krótkiej chwili począł:
— Więc jakże tam? Całą zimę w małym saloniku? a tamte ogołocicie, hm? Więc chyba i większego stołu dla gości tu zastawić już nie będziemy mogli, ani kredensów, ani sreber.
— Właśnieśmy srebra, obrazy i kredensy pakować kazali.
— Już pakować? cóż to jest? na miłość Boga? co to jest? tak pośpiesznie, słowa mi nie powiedziawszy? Rozporządzacie się tak... Toż sama przyzwoitość wymagała, żeby mnie Robert spytał przynajmniej. Ja się nie mieszam do niczego, abdykowałem, to prawda, ale niemniej jestem choćby honorową głową domu.
— Robert nic nie winien; tą szarą gęsią, co się tak rządzi samowolnie, jestem ja — mówił generał — i przepraszam pana brata. Strach mnie wziął, rozkazałem zaraz znosić wszystko i w paki. Okropne rysy na murach.
— Gdzież u licha, gdzie? jakie rysy? nigdym ani skazy nie widział? skądże się wzięły?
— Nagle, powiadam ci, coś musiało pęknąć w belkach; zjawiło się to, zdaje się, wczoraj i szczęście, żem natychmiast dostrzegł.
— Nic nie rozumiem! dalipan, nic nie rozumiem!
Ma foi, ani ja, ale fakt, cóż począć?
— Za pozwoleniem, — przerwał nagle szambelan — zatem należy program pewien ułożyć. Gdzież? jak jadać będziemy? ile osób salka zmieści? Może już i, zamiast saskiej porcelany, dacie nam fajans celichowski, hę?
— Co do kosztowniejszych serwisów, te pewnie pochować każę, — dorzucił generał — jak zaczną się z tem nosić przez podwórze, bo to teraz komunikacje będą pozrywane, to najpiękniejsze celadony nam potłuką.
Mruknął z nieukontentowania stary i rzucił ręką.
— Róbcie, róbcie sobie, co chcecie, niczemu się nie sprzeciwiam, jak wam się zda lepiej, lecz że to będzie wyglądać na bankructwo i nagłą jakąś ruinę, to pewna. Ale program, program, generale?
— W twojem życiu się nic nie zmienia, program zostaje dawny, godziny też same, jedyna różnica ta, że zamiast do wielkiej sali, przyjdziesz na obiad o dwa kroki, a bilard ci każemy przenieść tutaj.
— Bardzo dobrze, róbcie, jak się podoba; zastosuję się, zastosuję, byle gości nie było, bo w takim razie przyjąć ich nie będzie gdzie.
Generał pomyślał, że goście pewnie nie przyjadą, bo tam, gdzie czuć ruinę, nikt się nie ciśnie, każdy od niej ucieka.
Po tej rozmowie, która wiele kawalera maltańskiego kosztowała, wyszedł on z pokojów szambelana, rad, że mu ciężar spadł z ramion, i pośpieszył do Gozdowskiego, który na niego czekał w pustych gościnnych pokojach. Sale już były pozamykane i kilku drągami czyli naprędce zniesionemi belkami popodpierano sufity, które wcale pękać nie myślały, gotowano paki na srebra, porcelany i obrazy. Z archiwum podobywane rachunki świadczyły, jak kosztowne one były, zdało się, że w najgorszym razie opłacą przynajmniej najpilniejszą należytość — wierzycieli księdza sufragana. Robert stał tu także, jak zwykle, niemym i obojętnym świadkiem, a i jemu w oczach się ćmiło i żal dziecinny może ściskał serce na widok tych pamiątek domu, mających się między ludzi rozproszyć. Jedna Stella była mężna i czynna, czego się po niej nikt może nie spodziewał. Gozdowski z uwielbieniem patrzył na nią.
Widok tego pokoju miał w sobie coś niewymownie smutnego, jakby inwentarz po zmarłym. Znoszono tu, co stanowiło chlubę i bogactwo domu, rzeczy zapomniane, niedobywane i niewidziane dawno, które jakąkolwiek wartość mieć mogły. Cała podłoga zastawiona była srebrami z różnych epok i pochodzenia rozmaitego. Staroświeckie misy i roztruchany, półmiski, wazy, stosy talerzy, paki łyżek, tuziny lichtarzy i kandelabrów, pozłociste puhary, nalewki, miednice, wyprawne jeszcze babek i matek, zebrały się razem, powywracane w pośpiechu, zwalone, jak łom, na kupę. Można było przeczuć, że jako srebro i na wagę kruszcu sprzedawać się będą. Pamiątkowa i artystyczna wartość tych cennych wyrobów zniknęła.
Dwóch służących wniosło ze skarbca stary, dawno nieużywany hetmański stół srebrny i sporą wannę, którą kochający małżonek, wojewoda podlaski, niegdyś dla żony był sprawił. Na wielkich ucztach rozlewano z niej później czerpakami wino dla szlachty. Miała pozłociste obręcze i lwie złocone głowy przy uszach.
Przy ścianie szeregiem stawiono cenniejsze obrazy, skupowane niegdyś zagranicą przez dziada i ojca księcia Norberta. W drugiej stronie stawili kredencerze serwisy saskie, drogo opłacone za lepszych czasów. Ogołacano dom ze wszystkiego, byle z tych ostatków dług sumienia spłacić i choć grosz jaki zachować na straszne dni czarne.
Z nieubłaganą gorliwością, z gorączką chodziła Stella, przynosząc sama, co inni zachować chcieli i ocalić. Lica jej pałały, oczy paliły się, choć powieki pełne były łez gorących.
— Stelko, dziecko moje, nie męcz się! — wołał generał. — Niech to już inni wykonają, nadto cię to kosztować będzie.
— A! nie, stryju, ja dopilnuję, aby nie zostało nic, bez czego my się obejść możemy, a co ojcu i wam zapewnić może, przedłużyć swobodniejsze życie. Odrazu spełniona ofiara lżejsza będzie, nie dzielmy jej!
— To pamiątki! To drogie pamiątki, — szeptał książę Hugon — a dziś to już tylko kruszec, który pójdzie i stopnieje w ręku Żyda. Składały się na to sztuka, myśl, dzieje, serce zrobiło z tego świętość, lecz wszelka rzecz ziemska umrzeć musi!
Odwrócił się biedny stary, patrzyć nie mógł. Stella wybiegła i po chwili wróciła, niosąc w chustce kilka pudełek z safjanu; były to ze szczęśliwych też czasów spadki jej po matce, podarki ojca: sznury pereł, naszyjniki z ametystów, brylantowe kolce, złoto i kamienie, uśmiechające się weselem, szczęściem, woniejące jeszcze ucztami i muzyką. Bez żalu złożyła je z innemi kosztownemi rzeczami na ziemi.
— Do czego to mnie? — rzekła cicho. — Ja tego nie potrzebuję; wzdrygałabym się, patrząc na to, żem śmiała ocalić, gdy wszyscy rzucali na pastwę losu, co kto miał najdroższego. Jeden ślubny pierścionek matki wyproszę, tego dosyć.
Odwróciła się, rzucając pudełka. Robert się chciał opierać, ale odtrąciła go lekko.
— Bracie, nie czyń mnie samolubnem dzieckiem, — zawołała — niech będę mężną niewiastą; przecie rycerska krew płynie w mych żyłach.
Takim to głosem wyrzekła, że oczy przytomnych wszystkich podniosły się na nią. I łzy nie miała już w oku; stała promieniejąca cała, jakby zwycięska, jakby dumna sobą.
Książę Hugon przypadł, całując ją po rękach.
— Dziecko święte! — zawołał. — Ma foi! dałaś mi naukę wielką! poco ja mam chować dla siebie to, com tak kochał. Niech idą na sprzedaż kosztowne zbroje i puklerze, miecze i wszystko. Pakować moją zbrojownię! książki moje, co tylko się sprzedać może!
Robert i Stella z okrzykiem sprzeciwili się temu, lecz generał naprawdę począł się gniewać.
— Przyszła godzina ofiar, ja się wyłączać nie chcę, nie mogę, byłbym we własnych oczach spodlony! Com rzekł, to uczynię. Panie Gozdowski! proszę o paki! Niech idzie wszystko! Życie moje niedługie, a honor milszy nad nie.
W chwili, gdy słudzy znosili obrazy, Robert postrzegł między innemi przepyszny portret Rubensa, który do najcenniejszych należał. Niegdyś, gdy wywieziono go dla restauracji do Drezna, ofiarowano zań około trzech tysięcy talarów do galerji tamtejszej. Historja portretu była ciekawa, pochodzenie nie ulegające najmniejszej wątpliwości.
Jeden z przodków domu, z Władysławem IV znajdując się zagranicą, gdy Rubens malował ów sławny wizerunek królewicza, znany ze sztychu Pontiusa, zażądał też posiadać dzieło arcymistrza i wymógł na nim, że mu w dwóch czy trzech dniach to płótno z natchnieniem i werwą sobie właściwą wykończył. Znać było w niem, że artysta-dyplomata robił je dla miłego towarzysza i dobrego przyjaciela, jakim był książę Brański; znać było, że złotem pewnie pokrył mu druh to unieśmiertelnione życie, chwycone i zatrzymane w biegu. Nie był to portret zimny i urzędowny, ale fantazja artysty, igrającego sobie z najtrudniejszem zadaniem, z wydarciem głębinom człowieka tego typu, którego on jest urzeczywistnieniem; był na nim ów młody książę w całym blasku swych lat dwudziestu kilku, swej buty książęcej, swojego szczęścia i sławy. Twarz, zbroja, suknia, postawa, wszystko stanowiło całość cudowną, zrosłą w jedno dziejów przeszłości słowo.
Wizerunek był, jako artystyczne dzieło, przepyszny, lecz razem nieoszacowany, jako pamiątka. Przekazywały go sobie z poszanowaniem pokolenia, historję jego zapisywano w inwentarzach, opowiadano, przeszła ona w tradycję i z dumą powtarzano ją do dziś dnia.
Na widok portretu generał i Robert pobledli, spojrzeli na siebie, żaden z nich wyrokować nie śmiał, czy i on miał iść w świat, aby przynieść garstkę złota zubożonej rodzinie. Sługa instynktowo, jako rzecz drogą i cenną, przyniósł go tu, stawiając obok jakiegoś szacownego Teniersa jarmarku i Wouwermana pary koni. Nikt się nie śmiał odezwać w obronie drogiego portretu.
— Dawano za niego trzy tysiące talarów, — rzekł Gozdowski — to mi sam pan szambelan zaręczał.
Trzy tysiące talarów! dziś, gdy one stanowiły o zapłaceniu wdowie jej długu, sierotom ich chleba kawałka, gdy niewiadomo było, czy wszystko to starczy na zmycie grzechów przeszłości... Książę Hugon odwrócił się, żeby nie patrzyć, Robert zmilczał.
Z całego domu tak znoszono, co miało wartość jakąś, aż do gobelinów, które okrywały ściany jednego gabinetu, aż do drogich cacek, co dwa i trzy wieki spokojnie na stołach drzemały, świecąc misternemi rzeźbami i wysadzaniami swemi. Cały salon zarzucony był, nabity.
Pośród tych gruzów przeszłości generał, Robert i Stella stali, jak ofiarnicy, nie mogąc się od nich oderwać. Słudzy zawijali i pakowali, a z każdym sprzętem szła w zapomnienie pamięć czynu, ofiary, zdarzenia, jedno ogniwo tradycji łańcucha, który raz zerwany, nigdy się już zrosnąć nie może.
Gozdowski był tym katem, co miał zadać śmierć drogim zabytkom. Należało się śpieszyć, ażeby wieść o wywożeniu kosztowności nie spowodowała jakiego kroku ze strony wierzycieli; dlatego dobrano sługi najprzywiązańsze i przy zamkniętych drzwiach odbywała się ta egzekucja, a paki dopiero nocą na wozy zabrane być miały i nocą transportowane, pod dozorem Wincentowicza i Burskiego. Potrzebne też to było i dlatego, ażeby z okien swych szambelan nie dostrzegł, co się działo.
Cały ten dzień zszedł na spisywaniu regestrów, na szacowaniu i obrachunkach przybliżonych. Niestety! ci, co się nigdy nie wyprzedawali, nie wiedzą o tem, jak różne są ceny nabycia i sprzedaży, fantazji i spekulacji, jak zawsze mylne są owe przybliżone rachunki, oparte na rzeczywistym rzeczy szacunku. Generał i Robert nadzwyczaj też wielkie i przesadzone pokładali nadzieje na tej dobrowolnej i heroicznej ofierze, która, zdaniem ich, niemal zbawić ich miała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.