Nędznicy/Część czwarta/Księga czternasta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Konanie śmierci po skonaniu życia.

Szczególną właściwością wojen tego rodzaju jest to, że szturm do barykad odbywa się zawsze z przodu i że w ogólności oblegający nie chcą okrążać pozycji, bądź że lękają się zasadzek, bądź też że boją się zagłębiać w kręte uliczki. Cała uwaga powstańców zwróconą więc była w stronę wielkiej barykady, której oczywiście najbardziej zagrażało niebezpieczeństwo i gdzie niechybnie znowu rozpocząć się miała walka. Marjusz jednak pomyślał o małej barykadzie i poszedł do niej. Była pusta i strzeżona jedynie przez lampę, której światło drgało między brukiem. Zresztą uliczka Mondétour, odnogi Łabędziej i Petite Truandaire były zupełnie spokojne.
Gdy Marjusz po skończonym przeglądzie powracał, usłyszał słaby głos wołający:
— Panie Marjuszu!
Zadrżał, bo poznał głos, który przed dwiema godzinami wołał go przez kratę ulicy Plumet.
Tylko głos ten był teraz omdlały i słaby jak oddech.
Spojrzał dokoła siebie i nie zobaczył nikogo.
Marjusz sądził, że się myli i że to było złudzenie wyobraźni dołączone do nadzwyczajnych rzeczywistości, które krążyły bezładnie dokoła niego. Postąpił naprzód, by zejść z barykady.
— Panie Marjuszu! — powtórzył głos.
Tym razem nie mógł wątpić, bo słyszał wyraźnie; spojrzał i nic nie zobaczył.
— U nóg pana — rzekł głos.
Schylił się i zobaczył w cieniu coś czołgającego ku niemu. Czołgało to po bruku i mówiło do niego.
Przy świetle lampy dojrzał bluzę, podarte spodnie aksamitne, bose nogi i coś podobnego do strugi krwi. Marjusz zobaczył bladą twarz, która podniosła się ku niemu i rzekła:
— Pan mię nie poznajesz?
— Nie.
— Eponina.
Marjusz żywo się nachylił i poznał to nieszczęśliwe dziecię. Była przebrana za mężczyznę.
— Jak się tu dostałaś? co tu robisz?
— Umieram — odpowiedziała.
Są słowa i wypadki, które budzą istoty znękane. Marjusz zawołał jakby zerwawszy się ze snu:
— Jesteś ranna! Poczekaj, zaniosę cię do sali! Opatrzą cię. Czy ciężka rana? jak cię mam wziąć, by nie urazić? gdzie cierpisz? Na pomoc! A mój Boże! Ale po coś tu przychodziła?
I położył rękę pod jej plecy, by ją podnieść.
Podnosząc dotknął jej ręki.
Krzyknęła słabym głosem.
— Czym cię uraził? — zapytał Marjusz.
— Trochę.
— Przecież dotknąłem ręki.
Podniosła rękę do oczu Marjusza i Marjusz zobaczył w środku tej ręki czarną dziurę.
— Co ci jest w rękę? — zapytał.
— Przebita.
— Przebita!
— Tak.
— Czem?
— Kulą.
— Jakim sposobem?
— Czy widziałeś pan karabin na ciebie wycelowany?
— Widziałem i rękę, która zakryła lufę.
— Była to moja.
Marjusz zadrżał.
— Co za szaleństwo! Biedne dziecię! Ale tem lepiej, jeśli tylko ta rana, to się wyleczy; pozwól, zaniosę cię na łóżko. Obandażują cię, dłoń przebita nie jest śmiertelną raną.
Eponina szepnęła:
— Kula przeszyła rękę i wyszła przez plecy. Brać mię stąd na nic się nie przyda; powiem panu w jaki sposób mię obandażujesz lepiej od chirurga. Siadaj pan przy mnie na tym kamieniu.
Marjusz był posłuszny; Eponina złożyła głowę na jego kolanach i nie patrząc nań, rzekła.
— O, jak tu dobrze! jak przyjemnie! Już mię nie boli.
Tak chwilę leżała milcząc, potem z wysileniem obróciła twarz i spojrzała na Marjusza.
— Wiesz pan co, panie Marjuszu? Drażniło mię, że tak często chodzisz do ogrodu; wielkie głupstwo, przecież sama pokazałam dom, a wreszcie powinnam była wiedzieć, że młody człowiek jak pan...
Przestała mówić i opuszczając smutną uwagę, jaka zapewne stanęła jej w myśli, dodała z bolesnym uśmiechem:
— Wydałam się panu brzydką, nie prawdaż?
I mówiła dalej:
— Pan widzisz, jesteś zgubiony! Teraz nikt nie wyjdzie z barykady. To ja sprowadziłam tu pana! Umrzesz, jestem pewna. A jednak gdym zobaczyła, że do pana celowano, położyłam rękę na otworze lufy. Śmieszne to! Ale chciałam umrzeć przed tobą. Gdy mię kula przeszyła, zaczołgałam się tutaj, nie zobaczono mię i nie zabrano. Czekałam na pana, mówiąc sobie: Więc nie przyjdzie? O! żebyś pan wiedział, gryzłam bluzę, tyle cierpiałam. Teraz mi lepiej. Czy przypominasz pan sobie ów dzień, kiedym weszła do twego pokoju i przeglądała się w twojem lustrze; albo ten drugi, gdym spotkała pana na bulwarze przy kobietach piorących bieliznę? Jak pięknie śpiewały ptaki! Nie tak to dawno. Dawałeś mi pan sto soldów, alem powiedziała: Nie potrzebuję pańskich pieniędzy. Czyś przynajmniej podniósł z ziemi te pieniądze! Nie jesteś pan bogaty. Zapomniałam powiedzieć, żebyś je podniósł. Tak piękne słońce świeciło, nie czułam zimna. Czy przypominasz sobie, panie Marjuszu? O jakżem szczęśliwa! Wszyscy umrą.
Miała minę szaloną, poważną i rozdzierającą.
Poszarpana jej bluza odsłaniała pierś nagą. Mówiąc, oparła przebitą dłoń na swej piersi, gdzie także był otwór, z którego czasami tryskała krew niby wino z otwartej beczki.
Marjusz z głębokiem współczuciem patrzył na tę nieszczęsną dziewczynę.
— Oh! — zawołała nagle — powraca ból. Duszę się. Wzięła bluzę i ugryzła; nogi jej wyciągnęły się na bruku.
Tejże chwili młody koguci głos Gavrocha rozległ się na barykadzie. Chłopiec wszedł na stół i śpiewał wesoło piosnkę.
Eponina podniosła głowę, przysłuchiwała się chwilę i szepnęła:
— To on.
I obracając się do Marjusza, dodała:
— Mój brat jest tutaj. Nie trzeba żeby mię widział. Byłby mię zburczał.
— Twój brat — zapytał Marjusz, który w chwili największej goryczy i boleści, pomyślał o obowiązkach, jakie ojciec przekazał mu względem Thenardierów; kto jest twoim bratem?
— Ten mały.
— Który śpiewa?
— Tak.
Marjusz się poruszył.
— O! nie odchodź pan! — rzekła — już nie długo się skończy!
Prawie usiadła, ale głos jej był bardzo cichy i przerywany kaszlem i chrapaniem konania. Zbliżyła jak mogła swą twarz do twarzy Marjusza i dodała z dziwnym wyrazem:
— Posłuchaj pan, nie chcę ci płatać figla. Mam w kieszeni list do pana od wczoraj. Kazano mi odnieść na pocztę. Nie oddałam. Nie chciałam, by doszedł pana. Ale możebyś się gniewał o to tam, gdzie się wkrótce zobaczymy. Wszak się zobaczymy, nie prawdaż? Weź pan swój list.
Konwulsyjnie chwyciła rękę Marjusza swą ręką i zdawała się nie czuć cierpienia. Włożyła rękę Marjusza do kieszeni swej bluzy. Marjusz w istocie uczuł tam papier.
— Weź pan — rzekła.
Marjusz wziął list.
Skinęła głową na znak zadowolenia i zgody.
— Ale za to, przyrzecz mi pan...
I zatrzymała się.
— Co? — zapytał Marjusz.
— Przyrzecz mi?
— Przyrzekam.
— Przyrzecz mi, że złożysz pocałunek na mem czole gdy umrę. Będę go czuła.
Głowa jej opadła na kolana Marjusza, powieki się zawarły. Sądził, że biedna dusza uleciała. Eponina leżała nieruchoma; nagle w chwili gdy Marjusz sądził, iż usnęła na wieki, otworzyła zwolna oczy, w których ukazała się posępna głąb nocy i rzekła tonem, który zdawał się już pochodzić z drugiego świata:
— Bo widzisz panie Marjuszu, byłam trochę zakochaną w tobie.
Uśmiechnęła się jeszcze i skonała.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.