Nędznicy/Część czwarta/Księga czternasta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Szczególną właściwością wojen tego rodzaju jest to, że szturm do barykad odbywa się zawsze z przodu i że w ogólności oblegający nie chcą okrążać pozycji, bądź że lękają się zasadzek, bądź też że boją się zagłębiać w kręte uliczki. Cała uwaga powstańców zwróconą więc była w stronę wielkiej barykady, której oczywiście najbardziej zagrażało niebezpieczeństwo i gdzie niechybnie znowu rozpocząć się miała walka. Marjusz jednak pomyślał o małej barykadzie i poszedł do niej. Była pusta i strzeżona jedynie przez lampę, której światło drgało między brukiem. Zresztą uliczka Mondétour, odnogi Łabędziej i Petite Truandaire były zupełnie spokojne.
Gdy Marjusz po skończonym przeglądzie powracał, usłyszał słaby głos wołający:
— Panie Marjuszu!
Zadrżał, bo poznał głos, który przed dwiema godzinami wołał go przez kratę ulicy Plumet.
Tylko głos ten był teraz omdlały i słaby jak oddech.
Spojrzał dokoła siebie i nie zobaczył nikogo.
Marjusz sądził, że się myli i że to było złudzenie wyobraźni dołączone do nadzwyczajnych rzeczywistości, które krążyły bezładnie dokoła niego. Postąpił naprzód, by zejść z barykady.
— Panie Marjuszu! — powtórzył głos.
Tym razem nie mógł wątpić, bo słyszał wyraźnie; spojrzał i nic nie zobaczył.
— U nóg pana — rzekł głos.
Schylił się i zobaczył w cieniu coś czołgającego ku niemu. Czołgało to po bruku i mówiło do niego.
Przy świetle lampy dojrzał bluzę, podarte spodnie aksamitne, bose nogi i coś podobnego do strugi krwi. Marjusz zobaczył bladą twarz, która podniosła się ku niemu i rzekła:
— Pan mię nie poznajesz?
— Nie.
— Eponina.
Marjusz żywo się nachylił i poznał to nieszczęśliwe dziecię. Była przebrana za mężczyznę.
— Jak się tu dostałaś? co tu robisz?
— Umieram — odpowiedziała.
Są słowa i wypadki, które budzą istoty znękane. Marjusz zawołał jakby zerwawszy się ze snu:
— Jesteś ranna! Poczekaj, zaniosę cię do sali! Opatrzą cię. Czy ciężka rana? jak cię mam wziąć, by nie urazić? gdzie cierpisz? Na pomoc! A mój Boże! Ale po coś tu przychodziła?
I położył rękę pod jej plecy, by ją podnieść.
Podnosząc dotknął jej ręki.
Krzyknęła słabym głosem.
— Czym cię uraził? — zapytał Marjusz.
— Trochę.
— Przecież dotknąłem ręki.
Podniosła rękę do oczu Marjusza i Marjusz zobaczył w środku tej ręki czarną dziurę.
— Co ci jest w rękę? — zapytał.
— Przebita.
— Przebita!
— Tak.
— Czem?
— Kulą.
— Jakim sposobem?
— Czy widziałeś pan karabin na ciebie wycelowany?
— Widziałem i rękę, która zakryła lufę.
— Była to moja.
Marjusz zadrżał.
— Co za szaleństwo! Biedne dziecię! Ale tem lepiej, jeśli tylko ta rana, to się wyleczy; pozwól, zaniosę cię na łóżko. Obandażują cię, dłoń przebita nie jest śmiertelną raną.
Eponina szepnęła:
— Kula przeszyła rękę i wyszła przez plecy. Brać mię stąd na nic się nie przyda; powiem panu w jaki sposób mię obandażujesz lepiej od chirurga. Siadaj pan przy mnie na tym kamieniu.
Marjusz był posłuszny; Eponina złożyła głowę na jego kolanach i nie patrząc nań, rzekła.
— O, jak tu dobrze! jak przyjemnie! Już mię nie boli.
Tak chwilę leżała milcząc, potem z wysileniem obróciła twarz i spojrzała na Marjusza.
— Wiesz pan co, panie Marjuszu? Drażniło mię, że tak często chodzisz do ogrodu; wielkie głupstwo, przecież sama pokazałam dom, a wreszcie powinnam była wiedzieć, że młody człowiek jak pan...
Przestała mówić i opuszczając smutną uwagę, jaka zapewne stanęła jej w myśli, dodała z bolesnym uśmiechem:
— Wydałam się panu brzydką, nie prawdaż?
I mówiła dalej:
— Pan widzisz, jesteś zgubiony! Teraz nikt nie wyjdzie z barykady. To ja sprowadziłam tu pana! Umrzesz, jestem pewna. A jednak gdym zobaczyła, że do pana celowano, położyłam rękę na otworze lufy. Śmieszne to! Ale chciałam umrzeć przed tobą. Gdy mię kula przeszyła, zaczołgałam się tutaj, nie zobaczono mię i nie zabrano. Czekałam na pana, mówiąc sobie: Więc nie przyjdzie? O! żebyś pan wiedział, gryzłam bluzę, tyle cierpiałam. Teraz mi lepiej. Czy przypominasz pan sobie ów dzień, kiedym weszła do twego pokoju i przeglądała się w twojem lustrze; albo ten drugi, gdym spotkała pana na bulwarze przy kobietach piorących bieliznę? Jak pięknie śpiewały ptaki! Nie tak to dawno. Dawałeś mi pan sto soldów, alem powiedziała: Nie potrzebuję pańskich pieniędzy. Czyś przynajmniej podniósł z ziemi te pieniądze! Nie jesteś pan bogaty. Zapomniałam powiedzieć, żebyś je podniósł. Tak piękne słońce świeciło, nie czułam zimna. Czy przypominasz sobie, panie Marjuszu? O jakżem szczęśliwa! Wszyscy umrą.
Miała minę szaloną, poważną i rozdzierającą.
Poszarpana jej bluza odsłaniała pierś nagą. Mówiąc, oparła przebitą dłoń na swej piersi, gdzie także był otwór, z którego czasami tryskała krew niby wino z otwartej beczki.
Marjusz z głębokiem współczuciem patrzył na tę nieszczęsną dziewczynę.
— Oh! — zawołała nagle — powraca ból. Duszę się. Wzięła bluzę i ugryzła; nogi jej wyciągnęły się na bruku.
Tejże chwili młody koguci głos Gavrocha rozległ się na barykadzie. Chłopiec wszedł na stół i śpiewał wesoło piosnkę.
Eponina podniosła głowę, przysłuchiwała się chwilę i szepnęła:
— To on.
I obracając się do Marjusza, dodała:
— Mój brat jest tutaj. Nie trzeba żeby mię widział. Byłby mię zburczał.
— Twój brat — zapytał Marjusz, który w chwili największej goryczy i boleści, pomyślał o obowiązkach, jakie ojciec przekazał mu względem Thenardierów; kto jest twoim bratem?
— Ten mały.
— Który śpiewa?
— Tak.
Marjusz się poruszył.
— O! nie odchodź pan! — rzekła — już nie długo się skończy!
Prawie usiadła, ale głos jej był bardzo cichy i przerywany kaszlem i chrapaniem konania. Zbliżyła jak mogła swą twarz do twarzy Marjusza i dodała z dziwnym wyrazem:
— Posłuchaj pan, nie chcę ci płatać figla. Mam w kieszeni list do pana od wczoraj. Kazano mi odnieść na pocztę. Nie oddałam. Nie chciałam, by doszedł pana. Ale możebyś się gniewał o to tam, gdzie się wkrótce zobaczymy. Wszak się zobaczymy, nie prawdaż? Weź pan swój list.
Konwulsyjnie chwyciła rękę Marjusza swą ręką i zdawała się nie czuć cierpienia. Włożyła rękę Marjusza do kieszeni swej bluzy. Marjusz w istocie uczuł tam papier.
— Weź pan — rzekła.
Marjusz wziął list.
Skinęła głową na znak zadowolenia i zgody.
— Ale za to, przyrzecz mi pan...
I zatrzymała się.
— Co? — zapytał Marjusz.
— Przyrzecz mi?
— Przyrzekam.
— Przyrzecz mi, że złożysz pocałunek na mem czole gdy umrę. Będę go czuła.
Głowa jej opadła na kolana Marjusza, powieki się zawarły. Sądził, że biedna dusza uleciała. Eponina leżała nieruchoma; nagle w chwili gdy Marjusz sądził, iż usnęła na wieki, otworzyła zwolna oczy, w których ukazała się posępna głąb nocy i rzekła tonem, który zdawał się już pochodzić z drugiego świata:
— Bo widzisz panie Marjuszu, byłam trochę zakochaną w tobie.
Uśmiechnęła się jeszcze i skonała.