<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Dzień już był dawno. W jurcie Andrzeja ogień trzeszczał na kominie, Lelija uwijała się około niego, brzękając naczyniami. Chora Andrzejowa, jak przygrzana ciepłem jaszczurka, wsunąwszy żółte, wychudłe nogi w przestronne sary[1], nadziawszy na plecy podbitą zającami kurtkę, a na głowę ogromną, rysią czapkę, siadła na brzegu łoża i, pokaszlując, śledziła złemi; zaropiałemi oczyma gospodarującą dziewczynę Andrzej, umywszy się w kącie za kominem i przyczesawszy starannie kościanym grzebieniem swoje rzadkie włosy, podniósł twarz miedzianą, pomarszczoną i zagasłemi, brudno-zielonkowatemi oczyma wpatrywał się w stojące na półeczce pod powałą obrazy; już zrobił pierwszy znak krzyża, schylił się w poważnym ukłonie, gdy na podwórzu rozległo się szczekanie psów, wesołe poświstywanie i okrzyki Niustera:
— Noch! noch! noch!
Ruchliwa Lelija pierwsza skoczyła ku wejściu; we drzwiach spotkała Simaksin, wracającą z obory, wylękłą przyjazdem, rozlewającą mleko; śmiejąc się, wyrwała jej naczynie z drżących rąk, ostrożnie postawiła na stole i zręcznie, z szacunkiem, ominąwszy na środku stojącego i modlić się nieprzestającego Andrzeja, wybiegła z jurty.
— Noch, noch, noch! — mruczała odurzona Simaksin, grzejąc u ognia zgrabiałe palce. — Rena, a rena, rena!
W jurcie wszczął się ruch.
— A dużego? — spytała żywo Andrzejowa spróbowała wstać.
— A dużego? — powtórzyły rozbudzone dzieciaki, wysuwając rozczochrane łebki z pod futrzanej, matczynej kołdry.
— A dużego, du-żego! Babat! noch, noch, noch! — pomrukiwała stara, zbyt widocznie wzruszona, aby się można od niej coś określonego dowiedzieć.
Tymczasem z dworu dolatywały co chwila to srebrzysty śmiech i szczebiotanie Lelii, to chrapliwe, niezmiernie poważne odpowiedzi Niustera. Dzieci nagie, bose, wyskoczyły z posłania i jak myszki, sznurem pobiegły ku wyjściu, kryjąc się popod ścianami; za niemi wolno, suwając nogami i stukając kosturem, podążyła kaszląca gospodyni, a za nią Simaksin. Ostatni ruszył się Andrzej, który, pomimo, iż twarz zabłysła mu weselem, przez cały ten czas zachowywał się poważnie i modlitwy nie przerywał. W pustej izbie pozostał tylko najmłodszy dwuletni chłopczyna, który nie mogąc zleźć z ławy, siedział na brzegu pościeli, bił zaciekle w deski gołemi piętami, oczki stulał i beczał niezmiernie żałośnie. Oprócz niego na ławie, na poczesnem miejscu za stołem, na którem niegdyś legiwał stary zbój, poruszała się niespokojnie owinięta w czerwoną kołdrą ludzka postać.
Andrzej stał przede drzwiami i z lubością przypatrywał się znanemu sobie obrazowi domowników, kupiących się dokoła krwią ubroczonej zdobyczy. Tu było wszystko, co miłował, do czego przywykł i na czem opierał swoje plany na przyszłość. We środku stał Niuster, biały od szronu, rumiany od ogorzelizny i wzruszenia, wymachiwał rękoma i w krótkich, urywanych słowach opowiadał o przebiegu polowania; u nóg jego leżały psy czarne, zmordowane, za nimi widniała narta, a na niej ciemny, rosochaty tułów zwierza i rubinowe ćwierci zastygłego mięsa; przed chłopcem, oparta na długim kosturze i zapatrzona weń jak w tęczę stała kobieta, z którą on przeżył tyle dni szczęśliwych — matka jego dzieci, niegdyś piękna, dzisiaj mumia, chuda i wyniszczona, a obok Lelija, wiotka, młoda, powabna, z główką zdobną długimi warkoczami, okrywająca połami pstrego „sagyniaka“ czepiające się jej dzieci, które nagie i żółte, jak miedziane posążki, stały nieruchome z szeroko rozwartemi, ptasiemi, czarnemi oczkami i słuchały brata.
— Do domu! marsz! — krzyknął na nie, podchodząc. — A i ty, Niuster, zamiast opowiadać, wszedłbyś ogrzać się do izby, zmarzłeś pewnie, noc była zimna — dodał łagodniej.
Dzieci pierzchły, uprowadzając ze sobą Leliję; za niemi podążyli i starsi, puściwszy przodem bohatera chwili, młodego myśliwca.
Ten, wedle zwyczaju, wszedłszy do izby, zatrzymał się na środku, zwrócił ku obrazom i trzykrotnie przeżegnał; poczem zuchowato powiesił czapkę z rękawicami na kołku i zabierał się do dalszego opowiadania, gdy nagle, na ławie za stołem, ujrzał człowieka, leżącego z założonemi pod głowę rękoma, który widocznie tylko co obudzony, badawczo przyglądał się dużemi, błyszczącemi oczyma temu, co się wokoło działo.
— Kto to? skąd? jak? — pytał cicho matki, cofnąwszy się pośpiesznie za przegródkę.
— Rosyanin, nie widzisz: brodaty. Kto go wie, co za jeden. Zwyczajnie — z łotrów. Powiadają, że pan, że bogaty. Wczoraj przywieźli go ze stacyi pocztowej ze srogim przykazem, żeby pilnować i nie puszczać. Musi być nicpoń wielki — odrzekła chora dość głośno. Niuster na palcach zbliżył się do przepierzenia i przyłożył oko do szpary.
— Bródka, włosy złote, usta rumiane, jak dojrzałe borówki, na policzkach igra krew — wyliczał, przyglądając się podnoszącemu się z pościeli cudzoziemcowi. — Mamo, doprawdy, on piękniejszy od tego starego, co był u nas niedawno, choć, jak i tamten, ma duży, ostry nos i blade oczy.
— Ładniejszy! dużo ładniejszy! — chórem powtórzyło młodsze rodzeństwo, także przez szpary przyglądając się nieznajomemu.
— I zupełne dziecko, a tylko bródka, jak u starego już dziada.
— A jakże... a tylko bródka, ale nie biała i straszna, jak u tamtego, a maluchna, jak ogonek u reniego koźlęcia.
— Pakunków przywiózł z sobą moc; a wszytka ciężkie. Musi być, doprawdy, bogaty — dodała niechętnie Andrzejowa. — Cóż, synu, bardzo zziębłeś nocując w polu? Opowiadajże!
— A jaki biały, jak kobieta, i śpi w koszuli, jak kupiec — ciągnął Niuster, nie odrywając oczu od szpary.
— A jakże!... śpi w koszuli, jak kupiec... a gdy wstanie, nakłada na nos drugie oczy także niebieskie, które na noc chowa do pudełka... Zobaczysz... — szczebiotały dzieci.
— To są nie oczy, ale „oczky“ — poprawił je tarszy brat pompatycznie. — A już ja to widzę — wielki musi on być pan.
— Przecie nie mały!... — zgodził się drobiazg.
Śledztwo zostało przerwane otwarciem się drzwi ukazaniem w nich Andrzeja, który wziąwszy rzemienie, wyszedł był z izby przed chwilą, a teraz przy pomocy Lelii i Simaksin ciągnął zamarzłego rena. Dzieci rzuciły się pomagać ojcu, wskutek czego nie widziały dalszego ciągu niezmiernie ciekawej dla nich sprawy odziewania się cudzoziemca. Gdy ten w perkalowej koszuli „po pańsku“ zasuniętej w czarne sukienne spodnie i w długich za kolana „kupieckich“ butach ukazał się u słupa, kończącego przepierzenie, jak topola rosły i wysmukły, to zebrane tam kobiety i dzieci aż zacmokały, kiwając głowami:
— Fiu! fiu! Och, Sie!
A gdy spojrzawszy mimochodem na leżącego przed kominem rena, zwrócił się do nich ze zrozumiałym giestem, naśladując mycie, wraz zawołali:
— Wody!
— Lelija, wody!... — spokojnie rozkazał Andrzej.
— W miednicy? — spytała dziewczyna, obrzucając cudzoziemca ciekawem, nieco drwiącem spojrzeniem.
— Rozumie się, Z brzękiem srebrnych ozdób, jak iskra błysła, przesunęła się mimo niego i po chwili postawiła na małym stołeczku na środku izby niedużą, miedzianą miedniczkę, podobną do spluwaczki, pełną zimnej wody. Cudzoziemiec zawinął rękawy koszuli, a dziewczyna, schowawszy się pospiesznie za przepierzenie, patrzyła stamtąd z innymi, co dalej będzie.
— Och! och!... Ciężko mu będzie z nami Jakutami... — westchnęła Andrzejowa, spoglądając na białe, delikatne ręce myjącego się.
— A po jakucku umie? — spytał Niuster.
— Ale gdzie tam... Głuchy i niemy, jak słup lodu... Kiedy trzeba rozmówić się, czyste skaranie. Mówisz do niego — a on wytrzeszczy oczy i ni! ni! Słup lodu — powiedziano! A kiedyż Ujbanczyk przyjedzie? Trzebaby się dowiedzieć, czy się czasem nie zgodzi płacić co za swoje utrzymanie! Taki bogacz... aż grzech — gderała zgryźliwie chora.
— Cicho!... półgłosem ofuknął Andrzej. — może rozumieć, a tylko udaje. Kto go wie! Różnie bywa! — i starając się surowej swej twarzy nadać jak najłagodniejszy wyraz, zwrócił się do cudzoziemca:
— Jak się nazywasz, panie Rosyaninie?
Nieznajomy, który stał przed ogniem i cienkim, kolorowo na rogach wyszytym ręcznikiem wycierał starannie twarz i ręce, pośpiesznie obrócił się ku niemu, lecz nic nie odrzekł.
— Jak się nazywasz? — powtórzył Jakut już z większym naciskiem, nie spuszczając badawczego spojrzenia z młodej, zwolna rumieńcem zakłopotania zalewającej się twarzy pytanego.
— Nie rozumiem — odrzekł wreszcie stłumionym głosem, mrużąc oczy.
— Nie-roz-u-miem — przedrzeźniał półgłosem Jakut i krzyknął niecierpliwie po rosyjsku:
— Imię!
— Paweł.
— Bajbał! Patrzcie, zupełnie jakuckie ma imię, dziwiono się za przegrodą.
— Mama... tiatia? — indagował dalej Andrzej.
— Są, są. Daleko, bardzo daleko — odrzekł pośpiesznie cudzoziemiec. — Starzy, a jam u nich jeden, jedyny — objaśniał, pokazując samotny palec wyciągniętej ręki. — A pan, widzę, umiesz cokolwiek po rosyjsku, więc tak już źle nie będzie! — zwrócił się radośnie do Andrzeja. Ten nic nie odrzekł — oczu z niego nie spuszczał i spluwał na stronę przez zęby.
Paweł tymczasem nadział ciemną, sukienną bluzę, włosy i bródkę uczesał, a spojrzawszy na filiżanki rzędem na stole ustawione, usiadł opodal. Jakuci długo jednak nie ruszali się z miejsca, jak gdyby oczekując na coś lub na kogo, co widząc Paweł sięgnął pod poduszkę po książkę.
— W Boga nie wierzy! No, na szczęście, czy też na nieszczęście trafił nam się człowiek. Lelijo nalewaj! Ty, Niuster, siadaj z nami! — rozkazał Andrzej, chmurząc twarz i przysuwając się do stołu.
Dziewczyna schwyciła oburącz rękojeść ogromnego czajnika; uginając się pod jego ciężarem, podeszła z nim do stołu i poczęła lać z góry w rozstawione naczynia.
Paweł wówczas sięgnął do worków podróżnych, leżących w nogach jego pościeli, i, wydobywszy z nich dużą garść razowych sucharów, wysypał je na środek stołu. To na chwilę pogodziło z nim obecnych. Andrzej zawołał żonę, która pokaszlując, szurgając nogami, wypełzła z za przegrody, a siadłszy obok męża na ławie, ujęła w rękę berło gospodarskie — drewnianą łyżkę do rozlewania mleka, które w drewnianej misie stało na przednim rogu stołu. Paweł, spostrzegłszy, że dzieci, Lelija i Simaksin nie siadają do ogólnego stołu, lecz piją śniadanie na uboczu na nizkim stoliczku, nasypał im także sucharów, czem wywołał gwarną wśród obdarowanych wesołość, a na twarzach starszych uśmiech zadowolenia.
— Ty zapewne dużo wieziesz herbaty, cukru, mąki? A może masz i wódkę? — spytał nagle Andrzej, chciwie gryząc suchary.
Paweł znów zmrużył oczy, a na jego ruchliwej twarzy odbiła się męka.
— Wybacz, ja nie rozumiem — wyrzekł po chwili wahania. — Wy jednak nie myślcie, że ja z wami nie chcę rozmawiać, że ja wami... gardzę. Owszem, chciałbym bardzo i może się z czasem nauczę.
Andrzej słuchał pilnie, ale wnet mu przerwał, mówiąc nadspodziewanie poprawnie po rosyjsku:
— Wódka, herbata, tytuń, perkale, pieniądze...
— Wódka! — powtórzył zdumiony cudzoziemiec — wódki ja nie mam, a tytuniu i herbaty jest trochę, nie dużo wprawdzie, ale jeżeli wy nic nie macie, to chętnie się z wami podzielę.
— Mhę! — mruknął Andrzej, ale widocznie zrozumiał, gdy przybierając słodki i żałosny wyraz twarzy, zagadał nawpół po rosyjsku, wskazując na domowników:
— Jakut biedny... widzisz... jam biedny. Ludzi wiele... jeść dużo... wszystko trzeba. Herbata trzeba, tytuń trzeba, odzież trzeba, pieniądze trzeba. Mnie darmo nikt nie daje, a ty, powiadają, otrzymujesz pensyę ze skarbu. Tyś pan! tyś bogaty... tyś Rosyanin, a jam Jakut, robić muszę i wciąż jestem biedny.
We wszystkiem, co powiedział, przebijało się chytrze zamaskowane podejrzenie i obawa. Oblicze cudzoziemca zamroczyło się przykrością. Spojrzał uważnie na wianek otaczających go twarzy kobiecych i męskich, starych i młodych, — miedzianych, wązkookich, płasko-nosych, szeroko licych, a takich do siebie podobnych, brzydkich i obcych, takich, Jak mu się zdało nędznych i zahukanych, że uczuł ściśnienie serca i szepnął, odwracając zamglone oczu:
— Jam inny, ja od was nic nie żądam. Jam wasz brat i to, za co cierpię i was się tyczy — chciał jeszcze coś dodać, ale umilkł, przypomniawszy sobie, że wyrazy jego są dla słuchaczów tylko pustym dźwiękiem, pozbawionym znaczenia.
— Gniewa się, czy co? — bąknęła gospodyni spoglądając z ukosa na zasępioną twarz młodzieńca. Andrzej też patrzał, lecz nic nie mówił, tylko energicznie spluwał przez zęby.
Sniadanie miało się już ku końcowi. Herbata, dolewana wciąż wrzątkiem w miarę ubywania, stawała się coraz bledszą, a smakiem coraz mniej do siebie podobną; suchary dawno już znikły. Paweł i gospodarz odwrócili filiżanki dnem do góry na znak, że mają dosyć. Andrzejowa, czkając przeciągle, powlokła się z powrotem na swe miejsce za przepierzeniem, a Lelija żywo zaczęła sprzątać naczynia ze stołu. Andrzej, za nim syn, wyciągnęli z za cholewy wązkie jakuckie noże i jęli ostrzyć je starannie stalowem ogniwem.
Od leżącego przed ogniem i zwolna rozmarzającego „dzikusa“, coraz silniej rozchodziła się po jurcie ostra woń żywicy, jagielu, krwi skrzepłej i renom właściwego owczego zapachu.
Wkrótce gospodarz ze starszym synem, wyostrzywszy noże, zabrali się do sprawiania zwierza — siedli koło niego na nizkich stołeczkach, a reszta obecnych ukucnęła natychmiast około nich, tworząc ciche, ale ożywione i niezmiernie uważne audytoryum. Paweł zbliżył się także, włożywszy na nos okulary, i oparty o słup przyglądał się operacyi. Więc przedewszystkiem Andrzej zaczął od odcięcia goleni; poczem przewrócił kadłub do góry brzuchem, podparł go z obu stron, by się nie chwiał, grubemi szczapami drzewa i zrobił nacięcie od krtani wzdłuż tak zwanej „białej linii“, aż do ogona i jął skórę obdzierać. Jak tylko brzegi jej na tyle odwinął, by uchwycić je można było bez narażenia się na obcięcie palców lub nosów, dzieci i kobiety poczęły je ciągnąć rękami, a nawet i zębami jak stado żerujących wilków. Pod ich wprawnemi palcami wprędce osunęła się skóra i wyrównana starannie legła z obu stron zwierza, miękka, wilgotna, lśniąca jak płat białego atłasu. Pośrodku sterczał krwawy, poczwarny kadłub pręgowaty od żył i mięśni, centkowany od plam żółtego tłuszczu i białej, delikatnej błonki. Z majestatycznej krasy zwierzęcia pozostała tylko nieoddzielona jeszcze rosochata głowa. Ta wspaniała, a w prochu walająca się głowa, ten zastygły na niej wyraz boleści i pokory. te oczy zamknięte ze śladami zaschłych łez, niewymownie wzruszyły Pawła. Andrzej spotrzegł zmianę na twarzy młodzienca, spojrzał nań zezem, uśmiechnął się szyderczo, poprawił na głowie rzemyk przytrzymujący mu włosy, jednem mistrzowskiem cięciem odkroił fartuch ciała na brzuchu rena, odwinął go i wnętrzności wypuścił. Cienkie, szare splątane jelita wypłynęły pośpiesznie wijąc się, jak węże; duży żołądek koloru martwej twarzy, pełen gazów i kału wyskoczył z lekkim szelestem ku górze, przykry odór uderzył w twarz Pawła, który odwrócił się i odszedł.
— Przywyknę z czasem — pocieszał się biedak, nadaremnie usiłując pokonać opanowujące go nerwowe drżenie. To życie, rozłożone na sztuki, wyżyłowane z całości tak niegdyś pięknej i lotnej, a szczeólniej ta gromada ludzi ryjącą się w tajnikach podobnej do siebie istoty z żarłocznością i rozkoszą drapieżnych, budziła w nim zgrozę. Daremnie dowodził sobie, że to przecie rzecz naturalna, że tak się dzieje na całym świecie, a nawet na większą skalę. Nigdy przedtem nie był w szlachtuzie, więc widok krwi, ran i sztucznie zadanej śmierci wzburzyły go. Czuł, jak gdyby jemu samemu wbijały się w boki dwużądłe, żelazne groty, których okropne ślady wio dział na ciele zwierzęcia; jak gdyby jemu wyprówano wnętrzności, szukając w nich rzeczy cenniejszej, nad wszystko, a jeśli utraconej, to już bezpowrotnie — życia! Drżał, gdy w dodatku usłyszał nagle głuchy trzask rwanych ścięgni i łamanych kości. Gdy powtórnie owionął go, spotęgowany, nieznośny zapach krwi oraz gnoju, uczuł zawrót głowy — porwał za czapkę, narzucił kożuch i przeprowadzony tłumionym śmiechem Jakutów, oraz kwokaniem wystraszonej jego gwałtownymi ruchami Simaksin, wybiegł z izby.
W pierwszym zapędzie wyrzekał się na zawsze mięsnego pokarmu, ale prawie natychmiast zrozumiał fantastyczność podobnych zamiarów; przyrzekł więc sobie tylko nigdy nie być obecnym przy ćwiertowaniu zdobyczy. Ale jednocześnie zbudziła się w nim wątpliwość, czy ma prawo rzucać na kark innym czynność tak przykrą, tak upadlającą. Przecież wstręt do wszystkich przywilejów zagnał go aż tutaj!
— Zabijają, bo muszą!... bo żyć pragną, rozważał; przypomniał sobie z jakiem roznamiętnieniem i dziką radością obdzierali tę skórę — szczególniej kobiety i dzieci. Cały, olbrzymi, na duszy ludzkiej ciążący łańcuch materyalnych przyczyn i skutków, drobnych na pozór, a jednak ważnych w swej ciągłości i skupieniu, błysnął przed oczyma jego duszy. Zajęty jego rozważaniem, przyduszony ogromem, szedł ze spuszczoną głową, nie widząc drogi przed sobą, która jednym końcem ginęła w borze, drugim wybiegała na łąki. Szedł ku tym ostatnim, a kiedy orzeźwiony chłodnem powietrzem podniósł czoło i spojrzał przed siebie, ujrzał biały, bezbrzeżny ocean śniegów, nakryty bladem niebem jak kołpakiem. Nad nim w górze świeciło samotne słońce, a przed nim biegła droga jedna — jedyna, wiodąca przez te śniegi, prosta, wąska, wypukła, a kolorem nie więcej różniąca się od otoczenia, jak stara blizna, lub uderzenie bicza na dziewiczem, żadnem innem dotkniciem nieskalanem ciele. Im dłużej szedł, im się dalej zapuszczał — tem silniej opanowywało go przykre uczucie własnej niemocy miernoty: niezmierna masa wiszącego nad stepem chłodnego powietrza dusiła go, a niezmierna iskrzystość i białość podścieliska więziły myśl jego i wolę w jakieś promienne, niepojęte sidła. Zdało mu się, że traci potrzebę celu, że zdolen iść tak bez chęci i pragnień wśród tej białości, światła i chłodu — przez wieki bez końca. Instynktownie czuł odrazę do ponownej wędrówki, lecz szedł; szukał wzrok o co zaczepić, drętwiejącą myśl rozbudzić, zadusić w czem tęsknotę, lecz szedł wciąż dalej i dalej. Oko ślizgało się swobodnie po złotem, srebrem, kolorami tęczy mieniącej się płachcie stepu, zawsze i wszędzie opierając się o tę samą blado-błękitną, nieprzeniknioną, a ściśle doń przylegającą ścianę powietrznego klosza. Zawsze to samo i wszędzie to samo! Gdy znużony powracał do domu, czuł, jak gdyby się nagle postarzał; zdało mu się, że zna już dobrze to wszystko, co tam w tych pustyniach istnieje. że dla ciekawości, dla rozrywki nic w nich nowego nie odkryje. Ucieszył się więc, gdy w pobliżu Andrzejowej sadyby ujrzał dwie ludzkie postacie idące z głębi doliny, zatrzymał się, aby na nie poczekać. Idący, dostrzegłszy go, zatrzymali się także, i dopiero po pewnej chwili zbliżać się zaczęli. Były to dwie nieduże figurki, odziane w rude, wyszarzane reniferowe świty, w takież czapki w kształcie hełmu i długie, za kolana tunguskie torbasy. Z pod świt krótkich i obcisłych widniały włochate frendzle i wzorzyste pstre rąbki futrzanych fartuchów. Szli pochyleni naprzód, zgarbieni, posuwając z trudnością obciążone łyżami nogi i podpierając się długimi kosturami, które jak wszystkie tu wśród śniegów używane podpory, miały osadzone na końcach krążki drewniane, chroniące je od grzęźnięcia.
Zbliżywszy się na odległość głosu ludzkiego, zatrzymali się i pokornie zdjęli czapki. Głowy mieli siwe, małe, okragłe, twarze drobne, pomarszczone, oczy zgasłe, zapadłe. Paweł przyjaznie kiwnął im głową krzyknął:
— Kapsie!
— Kapsie! kapsie!... — powtórzyli, kiwając głowami. — Wszystko w porządku! Ty kapsie! — Ten, co szedł pierwszy, żwawiej posunął się naprzód i dość śmiało wyciągnął rękę.
— Tyś pewnie ten przyjezdny, co mieszka u Andrzeja?
— Dlaczego ona czapki nie włoży? — zapytał Paweł, wskazując na drugiego towarzysza, w którym po kolczykach w uszach poznał niewiastę. Stary zrozumiał, krzyknął coś żonie w odmiennem od jakuckiego narzeczu. Ona, jak automat, posłusznie nakryła głowę i ruszyli razem w dalszą drogę: — Paweł ścieżką, Tunguzi z obu stron po śniegu na łyżach. Stary wciąż gadał silnie giestykulując.
— Ach i ja byłem niegdyś jak ty bogaty, dobry, rozumny, a teraz niema nic!... — zakończył niespodzianie po rosyjsku.
— Niema nic — powtórzył Paweł, rozweselony tym jedynym w całej tej tyradzie zrozumiałym dźwiękiem. — Niema nic, to coś tak, jak u mnie... Masz przecie choć ojczyznę, stary.
— Ani jednego rena — ciągnął znów po jakucku Tunguz. — Ja! — tu podniósł do góry jeden palec — moja żona — kiwnął na towarzyszkę — Lelija — dodał, wskazując na dom Andrzeja — i tyle.
Paweł przypominał sobie wiotką, obwieszoną srebrem postać dziewczęcia, przypominał sobie nieprzyjazne spojrzenia, jakie rzucała na nią opryskliwa gospodyni domu, i zrobiło mu się żal starego. Ten oczu zeń nie spuszczał, myśl odgadł, poklepał poufale po ramieniu i, wyciągając rękę, powiedział lakonicznie:
— Tytuń... Bądźmy przyjaciółmi!
— Tytuń, herbata, perkale, pieniądze — odpowiedział z dobroduszną ironią Paweł, starając się naśladować intonacyę Andrzeja.
— A jakże, tytuń, herbata, pieniądze — podchwycił Tunguz, spoglądając z większem uszanowaniem na swego towarzysza. A gdy po chwili otrzymał czego żądał, odezwał się już skromniej i ciszej, dotykając jego ramienia.
— Bądźmy przyjaciółmi... Ja nic nie posiadam.
Paweł niewiele zrozumiał, ale kiwnął głową. Rozmowa urwała się w sam czas, gdyż stanęli właśnie u wrót zagrody.
W jurcie uprzątnięto już rena; pozostał tylko po nim przykry odór, a na stole na talerzach stosy pokrajane na kawałki surowej wątroby i szpiku.
Pewnie ofiara — pomyślał Paweł rozbierając się i siadając za stołem na zwykłem swem miejscu. Ale Andrzej, skoro tylko skończył witać się z gośćmi, podszedł i, natrętnie szarpiąc go za rękę, zapraszał:
— Jedz, jedz, proszę cię, to dobre.
Tyle jednak było zabawnego przerażenia w spojrzeniu Pawła, tak stanowczo potrząsł on głową, że wzbudził wesoły śmiech w gospodarzu i obecnych.
— Tego jeść i kupcy nie odmawiają. Czysta, widzę, będzie ludziom z tobą bieda — westchnął nakoniec Jakut.
Paweł tymczasem, przypatrzywszy się, jak Tunguzi chciwie pożerają wzgardzone przezeń przysmaki, odszukał pośpiesznie wśród swoich książek mały notesik, a przelustrowawszy go, odczytał z trudnością:
Tolmacz nado! — na więcej zdobyć się nie mógł na razie.
— O tak! Tołmacz nado — ucieszył się Andrzej. — Przybędzie... wkrótce przybędzie... teraz zajęty... poluje.
— O, nado tołmacz... nado! Czyż warto o tem tak wiele mówić! Z nimi, z Rosyanami zawsze się tłómacz przyda. Pamiętam raz, kiedym był nad morzem — począł Tunguz, ale i tym razem nie poszczęściło mu się. Na stół podano ogromną żelazną patelnię, pełną mięsiwa, drobno w kostki pokrajanego i misę tłustego rosołu. To wyłącznie zajęło uwagę wszystkich. Tunguz umilkł. Przed każdym z biesiadników stół obsiadających położono łyżkę, a przed Pawłem łyżkę i jedyny, jaki się w domu znajdował widelec, poczem każdy, zrobiwszy znak krzyża, zaczął się posilać.
Paweł, wygłodzony przechadzką, wziął się też szczerze do jedzenia, ale zaledwie pierwszy głód nasycił, obrzydzenie wróciło; z nietajonym wstrętem odsunął się od stołu i patrzał na żarłocznie zajadających ludzi.
— Jedz! czemu nie jesz? Bóg dał — zachęcali go Jakuci, a mniemając, że się już nasycił, oznajmili mu natychmiast swoje w tym względzie zapatrywania.
— Ruski mało je, mało robi; Jakut dużo je, dużo robi; Jakut bohater!
Rzeczywiście było coś epicznego w tej uczcie wyniszczonych długim postem ludzi. Jedli, jedli, jedli i zdawało się, końca nigdy temu nie będzie. Gdy znikły stosy mięsa, pojawiły się na ich miejsce olbrzymie misy, pełne polewki ze krwi zaprawionej mąką, a gdy te opróżniono, nie czekając długo, znowu zjawiało się mięso surowe, warzone, pieczone, smażone gnaty i piszczele, żyły i chrząstki i tak dalej przez cały dzień trwało ucztowanie, przerywane tylko krótkiemi chwilami ciężkiego pijackiego snu. Zajadano na rozmaity sposób: razem, z osobna, u stołu, po kątach, za przegródką, na ławach, nawet psy na dworze wciąż chrobotały wyrzucanemi kośćmi, staczając o nie walki zażarte. Niegłośny, ale dokuczliwy koncert obżarstwa brzmiał w jurcie nieprzerwanie; szczęki, gęby, języki pracowały bezustannie, wydając różne, właściwe sobie tony, a gardła towarzyszyły im niekiedy, odzywając się przeciągłą czkawką. Ociężali, niemrawi, wylegiwali się, ciężko sapiąc na ławach, lub włóczyli jak struci. Tylko pojawienie się na stole nowego dania ożywiało ich i łączyło.
Wszystko to niezmiernie drażniło Pawła. Daremnie mówił sobie, że wśród plemion łowieckich podobne sceny są naturalnym wynikiem rzeczy, daremnie tłómaczył je „fizjologicznemi i socyologicznemi“ przyczynami — chór ucztujących paszczęk nie dawał mu pokoju. Przeleżał na ławie te kilkanaście godzin, męcząc się nieznośnie i napróżno usiłując zagłębić się w czytaniu. Wreszcie zły, znużony, położył się spać wcześniej niż wypadało. Jakuci długo jeszcze czuwali czekając na ostatnie danie, gotujące się w kotłach.
— Bóg dał — mruczeli — grzech pierwszej zdobyczy poskąpić.
I prawda, nie skąpiono nikomu.
Tunguz nawet od stołu nie wstawał; zanocował tam, gdzie był siedział, na ławie, gdzie upadł na wznak, nagle snem pijackim porażony.




  1. Sary — obuwie ze skóry.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.