<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Jak żer wietrzący zwierz leśny, tak z różnych stron, pod różnemi pozorami i o rozmaitej dnia porze ciągnęli nazajutrz z blizka i z daleka sąsiedzi.
Nasamprzód gibkim, powłóczystym krokiem skradającej się łasicy, weszła do chaty młoda, fertyczna, starannie odziana Jakutka, Symnaj. Była ona żoną jednego z uboższych łowców, przezwanego ironicznie Kozakiem, dla rzadkiego szczecinowatego zarostu, który wbrew jej woli, a nawet ku wielkiej rozpaczy, pokrywał, pomimo skubania i golenia, nietylko okolice ust, ale nawet twarz całą.
Symnaj zwracała zawsze baczną uwagę na swój ubiór i wszyscy o tem wiedzieli. Dziś jednak wystąpiła wyjątkowo wspaniale. Żółte zamszowe buciki, z zalotnie zadartymi, ostrymi noskami, z wszytym między kanty rąbkiem aksamitu, z czarnem, szerokiem, także aksamitnem obszyciem u cholew, były podwiązane bardzo starannie; pstra świta z cielęcych skórek bardzo szykownie obciągała zgrabną jej figurkę, a ciemne boa z wiewiórczych ogonów owijało jej szyję, wdzięcznie spadając na pierś drobną, ale wypukłą. Wszystkich oczy zwrócone były na nią; nawet dzieci, porzuciwszy zabawki, wybiegły na środek izby i przypatrywały jej się z otwartemi buziami; nawet psy, obecne w izbie podeszły podejrzliwie obwąchać strojnisię. Ruchem pełnym godności, postąpiła na środek, a zwracając się do obrazów, zdjęła z głowy ognistą, rysią czapkę, z rąk białe rękawice, przyczem odkryła mnóstwo metalowych pierścionków, na palcach, a w uszach ogromne kolczyki, wielkości ludzkiej dłoni. Zatrzymawszy się, ustawiła stopy w szczególny, wprawny tylko jakuckim zwodnicom znany sposób, i wznosząc do góry czarne, bystre oczęta, przelotnie zerknąła na Pawła, czytającego książkę.
Lelija znacząco szturchnęła Niustera w bok i zachichotała; Andrzejowa zasyczała zjadliwie:
— Miłośnica!... Możnaby pomyśleć, że bogata a zupełnie bez odzieży zostawiła sąsiadów. Czapka Filipowej, naszyjnik Bahyleja, rękawice Mawry... wszystko cudze! Bezwstydna!
Musiała Symnaj coś usłyszeć z tych, dość głośnych szeptów, gdyż piegowata jej twarzyczka, wdzięcznie ocieniona narzuconą na głowę białą, perkalową chustką, zapłonęła nagłym rumieńcem. Niebożę, zasromana, straciwszy pewność siebie pośpiesznie kończyła się żegnać i, nie patrząc na nikogo, pierzchła za komin, na żeńską domu połowę. Andrzej przeprowadził ją długiem, nieco drwiącem spojrzeniem, a Tunguz bąknął od niechcenia:
— Baba... Co i mówić. Moją też była kiedyś taka... doprawdy.
Jak tylko Symnaj pojawiła się za przegrodą, ustały natychmiast złośliwe szepty i szydercze uśmiechy; pozdrowiono ją przyjaźnie, zaczęto rozpytywać o nowiny, gdyż tak każe zwyczaj. Jednocześnie na znak, dany przez Andrzejową, Lelija przystawiła do ognia, mały miedziany czajniczek. Napojono przybyłą herbatą, ugotowaną ze starych już używanych resztek, ale Symnaj nie mogła mieć o to pretensyi, gdyż każdy wie tu dobrze, że herbata kosztuje pieniądze. Oczekiwany kociołek z „kąskiem“ coś długo jednak się nic zjawiał; gdy więc spostrzegła, że gospodyni przeciąga nudną sąsiedzką gawędę, ani słowa nie wspominając o łowach i zdobyczy, młoda kobieta, z natury żywa i gadatliwa, posmutniała, umilkła.
— Może ta bogaczka zechce mię ostatecznie poniżyć i nie poczęstuje zupełnie. Och, osławiliby mię na całą okolicę, osławili — myślała z żalem, obracając w ręku swą kosztowną, ale cudzą czapkę. Ciemny rumieniec wybił jej na policzki, a pot kroplisty, wystąpił na skronie; opuściła głowę, odpowiadała coraz ciszej, coraz skromniej, coraz lękliwiej na tradycyjne pytania, czując dotkliwie złośliwe spojrzenia gospodyni na sobie. Daremnie Lelija, której żal się zrobiło młodej kobiety, dawała znaki Andrzejowej; ta udawała uparcie, że ich nie widzi. Ją, wiecznie chorą i brzydką bawił kłopot młodej, hożej zdrowej strojnisi, a miała jeszcze i to wyrachowanie w zwlekaniu, że mógł nadejść ktoś więcej, co przyjęcie uczyniłoby oszczędniejszem.
Nareszcie psy zaczęły szczekać, gdzieś tam, daleko koń zarżał; rozmowa się urwała. Wszyscy zaczęli nadsłuchiwać, zwróciwszy się ku drzwiom. Skorzystała z tego Symnaj, aby pośpiesznie cofnąć się w kąt, gdzie na ziemi bawiła się gromadka dzieci, a na nizkim stołeczku siedziała stara Tunguzka, Upacza, jak mumia zwiędła i jak mumia wiecznie milcząca i na wszystko obojętna. Tu Symnaj czuła się swobodniejszą; z bijącem sercem wciąż jeszcze zawstydzona i upokorzona, czekała niecierpliwie przybycia tych nowych gości, bardziej godnych, gdyż bardziej bogatych. Dopiero, gdy Lelija mimochodem szepnęła jej słów parę i mrugnęła figlarnie w stronę Pawła, markotna, twarzyczka strojnisi uśmiechnęła się wesoło, błyskając rzędem drobnych, białych, równych zębów. Jadący nie kazali na siebie długo czekać: wkrótce kopyta końskie zatętniały na dziedzińcu.
— Któżby to mógł być na koniu? — zagadał Tunguz — rad ze zdarzającej się sposobności powiedzenia czegoś.
— A któżby mógł być inny, jeśli nie stary Filip — leniwie odparł Andrzej, naciągając świtę, przelotnie oglądając ławy, stół, izbę.
Drzwi rozwarty się na oścież i do jurty, z trudnością przestąpiwszy wysoki próg, wtoczył się stary, pękaty Jakut. Miał na sobie lisią, bufiastą szubę, czarnym półaksamitem krytą; przepasany był pasem srebrem nabijanym, a szedł nadzwyczaj powoli, udawał, że prędzej nie może i opierał się silnie na podtrzymującym go za łokieć wyrostku także dostatnio, choć skromniej odzianym w futrzaną świtę, krytą zamszem. Wyrostek ów, wysoki, cienki, z małpią twarzą i małpimi ruchami, był to najmłodszy syn Filipa, Szymon, przezwany „Długim“.
Obaj przedewszystkiem złożyli trzy czołobitne pokłony obrazom, poczem Długi wymknął się na kobiecą stronę, a Filip przywitał gospodarza podaniem ręki i, omijając dumnie innych, zwrócił się natychmiast do Pawła, przypatrującego się ciekawie z poza książki ceremonii przyjęcia jakuckiego „tojona“[1]. Tyle było pychy, pewności siebie, zuchwalstwa w tej niewielkiej, ale naciętej figurce, że Paweł zawahał się przez chwilę, czy podać rękę, czy tylko odkłonić się zdaleka.
— Jam też bogaty — wyrzekł Jakut, gdy mu wreszcie rękę podał. — A tyś bogaty? — spytał, siadając na przedniem miejscu pod obrazami.
Paweł odłożył książkę i patrzał, uśmiechając się łagodnie, ale nie odpowiadał.
— Gadaj. Cóż nie gadasz? — powtórzył z wolna, rozpinając guziki kaftana. — Cóż on? słyszałem, zawsze tak nigdy nic nie gada? — zwrócił się do Andrzeja.
— Niekiedy gada, ale rzadko i jak z kim — odrzekł Jakut przebiegle.
— Ja myślę, że z nim czysta wtakim razie bieda. Hę! a ty jak myślisz Andrzeju? Ja ze wszystkiego, co o nim słyszałem, przypuszczam, że on albo chytry, albo głupi. Cóż ty na to Andrzeju? — ciągnął krzykliwie, najmniejszej już nie zwracając na Pawła uwagi.
Andrzej nic nie odrzekł, tylko uśmiechnął się dwuznacznie i oczy spuścił.
— A ja, ot, patrzę na niego i dziwię się, po co on żyje? Nie gada, nie robi. A zresztą ty powiadasz, że z niektórymi gada, hę? W takim razie może on nie wie. A tybyś mu Andrzej powiedział, że ja nie ostatnim przecie jestem w gminie człowiekiem, że mnie nieraz i kupcy się kłaniają, że jestem pan, hę? A może on nie umie po jakucku? — domyślił się wreszcie. — Prawda, prawda, słyszałem, że on nie umie po jakucku? A i skądże, jeżeli dobrze rozważyć, mógłby się nauczyć. Niedawno przecie przybył, hę? Prawdę mówię. Rosyaninie — zwrócił się do Pawła — ty nie umiesz po jakucku? To źle, to bardzo źle! Nie wiem jak drudzy, ale ja tak myślę, że powinieneś się nauczyć. Wśród Jakutów mieszkać musisz, po jakucku mówić ci trzeba, jak Jakut żyć, jeść rybę i mleko, nosić odzież ze skór, kochać jakuckie kobiety... jakuckie kobiety, co to chodzą w spodniach... — zakończył i dodał żart nieprzyzwoity, z którego sam się pierwszy roześmiał.
— Oj nie lubią Rosyanie kobiet, które chodzą w spodniach... ja to wiem dobrze! — potwierdził Tunguz.
Na młodej twarzy cudzoziemca pojawił się rumieniec i niepokój. Z tego, co mówiono nie rozumiał on ani słowa, ale sprośny śmiech „tojona“, któremu towarzyszył stłumiony chichot obecnych niemile go uderzył. Spojrzał uważnie na Andrzeja, na sztucznie napuszoną twarz jego, na chcącą go, jak mu się zdawało, naśladować minę Długiego, i podjąwszy porzuconą książkę, zagłębił się w czytaniu.
— Ot, i rozgniewał się — westchnął Filip, zwracając się do gospodarza i wskazując na Pawła. — Nie rozumie żartu, a przecież to człowiek uczony.
— I jaki jeszcze! oj! oj! — potwierdził Tunguz, rad, że się do rozmowy wtrącić może. — Surowej wątroby nie jada, szpiku też, ani mięsa, ani ryby bez soli, ni, ni. Chleb, chleb, herbata i cukier i tylko książki czyta!
— W koszuli śpi, jak kupiec, i na nos kładzie dwoje kamiennych oczu, które zwą się „oczky“. Doprawdy! — wtrącił rezolutnie, wysuwając się z za przegrody, czteroletni synek Andrzeja.
— Ocz-ky... oj! oczky... babat — powtórzyła za nim z kąta, jak echo, Simaksin.
— Cicho, co to za moda wtrącać się do rozmowy starszych? — ofuknął Tunguz oboje i tak dalej ciągnął:
— Właśnie chciałem powiedzieć: kładzie na nos okulary i książki czyta; leży i czyta, i czyta, i czyta... i czyta! Wszystko mu podadzą, wszystko mu zrobią, a on niby nie widzi, czyta i czyta! Wielkiego pana musi być dziecko, może samego szlachcica — dodał ciszej, nachylając się do swego słuchacza. — Kufrów ma bez miary, a wszystkie ciężkie, że człek nie poradzi. Tytuń, herbata, perkale, pieniądze, sam mi powiadał, kiedym go wczoraj spotkał na dolinie. Bo-ga-ty!
— My też ludzie jesteśmy — bąknął niechętnie Filip i odwrócił się do Andrzeja, pytając o nowiny z lasu, o myśliwców, o przebieg polowania i wogóle o wszystko, „co można słyszeć uszyma, co da się widzieć oczyma“.
Wreszcie odjechał Filip udobruchany, szczodrze obdarowany, nakarmiony, a przy wsiadaniu sam Andrzej wyszedł i przytrzymał mu konia za uzdę. Lecz tu znowu spotkała go maleńka nieprzyjemność: Długi, z małpią zręcznością wskoczywszy za nim na konia, pożegnał obecnych giestem tak niezwykłym a zarazem zabawnym, że Simaksin powtórzyła go natychmiast, wywołując wśród młodzieży głośny wybuch wesołości.
— Cicho, a cicho! — krzyknął Andrzej, tupnąwszy nogą, lecz sam zaledwie mógł się od śmiechu powstrzymać.
— A jakże, cicho! Czyż to pięknie śmiać się z szanownych i bogatych? — poparł go Tunguz, zaniepokojony oziębłością, okazaną mu przez Filipa.
Tymczasem „tojon“ wyjeżdżał za wrota, jak zwykle poważny, gruby, syty, zadowolony, mając za sobą cienkiego syna drągala, a pod sobą srebrem okute siodło i worki, pełne mięsa. Pstry koń, wystraszony. wrzawą, unosił go w lekkich podskokach. Za nim, z małym woreczkiem w ręku, piechotą dreptała Symnaj.
Jeszcze nie znikli, jeszcze na widnokręgu. majaczyły drobne ich postacie, kiedy na ścieżkach pojawiły się już nowe, śpieszące do sadyby Andrzeja. Wszystkich karmiono, pojono, obdarowywano stosownie do ich bogactwa, wpływu, a także nadziei otrzymania kiedyś datku jakiegoś lub usługi; odwiedzający zaś na prześcigi starali się wykazać przymioty, grzeczność, usłużność i wielką dla gospodarstwa przychylność. Każdy z nich, przywitawszy się z domownikami, siadał na ławie, na miejscu odpowiedniem jego w gminie stanowisku i zaczynał poważną rozmowę szeregiem zwykłych i u każdego zawsze jednakowych zapytań; cierpliwie słuchał odpowiedzi skądinąd dobrze mu znanych, wyrażał, gdzie przystało, zdziwienie, radość lub ubolewanie, a wreszcie zwracał się do Pawła ze stereotypowem:
— Rozpowiadaj! (Kapsie).
Milczenie.
— Imię?
— Paweł.
— Patrzcie, zupełnie jakuckie ma imię, Bajbal! — dziwili się nieodmiennie.
— Mama, tatia?
— Jest.
— Daleko, czy blizko?
— Daleko.
— Czyś ty bogaty, czy biedny?
— Czyś ty kupiec?
— Czyś ty pan?
— Dlaczego milczysz?
— Ty pewnie nie umiesz po jakucku?
— Dlaczego wciąż patrzysz na papier, a nie na świat i ludzi?
— Sprzedaj tytuniu, sprzedaj herbaty, sprzedaj perkali, sprzedaj cośkolwiek. Nie chcesz? No tak... podaruj.
Znużony całodzienną, natrętną indagacyą, Paweł pod koniec milczał wtedy nawet, gdy odgadywał treść zadawanych pytań. Wyręczał go znakomicie w tej potrzebie stary Tunguz, który, jako zaufany jego przyjaciel, opowiadał ciekawym nadzwyczaj malowniczo i drobiazgowo o pochodzeniu, przeszłości, stanie obecnym nietylko majątku, ale duszy i zamiarów swego nowego „atasa“[2]. Rodzice jego byli wielcy panowie, on sam też pan nie mały. Zna osobiście cesarza, gdyż służył u niego za robotnika. Cesarz go bardzo lubił, ale pewnego razu on upił się, więc cesarz rozgniewał się i wysłał go tu do nas. Ot jak było! Gdzież więc taki wielki pan może patrzeć, jeżeli nie w papier? Sami rozważcie. A i nie gada, bo o czem on mówić może z wami głuptasami? Do niego trzeba się zbliżać układnie, mówić umiejętnie. Słyszeliście, co odpowiedział samemu Filipowi? Odszedł bogacz jak zmyty — a on ani okiem mrugnął. Tak to traktuje on tych, co o sobie nazbyt wiele myślą. Mówić z nim wypada o rzeczach niezwykłych, o tem naprzykład, co się dzieje nad morzem, w górach Dżurdżujskich lub dalej jeszcze na szerokim świecie. A wy, czy wiecie, co się tam dzieje? Czy był tam z was który kiedykolwiek? On wszystko, co usłyszy, w papiery zapisze i zaraz doniesie cesarzowi. Opowiadać mu trzeba z wyborem, a nie co ślina do ust przyniesie. A wy? cóż wy wiecie? Czyż wiecie chociażby to, co mu jeść dać można, hę? Myślicie może surową wątrobę, szpik lub zamrożoną rybę? Bynajmniej! Jego jadło: mąka, sól, cukier, gorczyca, pieprz, oto jego jadło!
— Mąka, sól, cukier, gorczyca, pieprz... żartujesz sobie! Toż to wszystko w mieście tylko kupić można, i to za pieniądze. Skądże my weźmiemy? W papierach, powiadasz, zapisuje — powtarzali słuchacze, których języki, mlaskając w czasie rozmowy niezliczoną moc razy, kołowaciały nareszcie od zdziwienia. Spoglądali pytająco na Andrzeja, pełni wzrastającego dla przybysza uszanowania, i prosili pokornie:
— Już ty się, Andrzeju, postaraj, prosim cię. Już ty się wytęż, prosimy cię. Pomóż gminie, ona ci odsłuży. Tyś u nas przecie jeden, jedyny! Gdzież go podziejemy.
Andrzej spuszczał oczy, by nie było widać błyskającego w nich zadowolenia, i mruczał, że mu to wcale nie na rękę.
— U Filipa będzie mu lepiej.
— U Filipa? Boże uchowaj! To przecie już się z nim pokłócił.
Dwóch tylko sąsiadów, którzy dnia tego odwiedzili Andrzeja, nieco inaczej zachowało się, niż inni. Jednym był stary Mateusz, ojciec Ujbanczyka. O nic on Pawła nie prosił, w rozmowę z nim wdawać się nie próbował, a wysłuchawszy opowiadania Tunguza, westchnął, przypatrując się młodzieńcowi uważnie:
— Pańskie dziecko, pańskie! Nie ustawa! I będziesz ty, sokoliku, tu u nas za krajem swym tęsknił, jak zimujący ptaszek za wiosną.
Drugim był Kozak, mąż powabnej Symnaj. Ten, wchodząc do izby, najprzód potknął się niezgrabnie, a potem, ku wielkiemu obecnych zadowoleniu, mocno łbem uderzył o belkę, wiszącą nade drzwiami. Zmieszany ogólnym śmiechem, umknął w cień, na róg ławy, jak tylko odprawił przed obrazami sakramentalny obrządek pokłonów. Tu siedział długo, skubiąc rozpaczliwie włos na brodzie, wreszcie odezwał się głosem, jak w beczce dudniącym:
— Moja żona?
— Twoja żona? Była, była! a jakże!
— Była, ale przejeżdżał bohater na białym koniu, zobaczył w jej uszach nowe ładne kolczyki, na głowie rysią, ze srebrnem słońcem czapkę, na ramionach pstry, cielęcy „sagyniach“, a na nogach żółte obutki z czarnem, aksamitnem wyszyciem i... porwał ją — wyrecytowała ze śmiechem Lelija.
— A ona kazała powiedzieć, że nie wróci, bo tobie na brodzie rosną twarde, kłujące włosy — chórem podchwyciły dzieci.
Kozak, dla przyzwoitości posiedziawszy jeszcze chwilę, pośpiesznie odszedł, nie czekając ni datku, ni poczęstunku, pomimo iż go zapraszano.




  1. Tojon — pan.
  2. „Atas“ — tak Jakuci nazywają najbliższych przyjaciół. Słowo to znaczy; „dziel się“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.