<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Minęło dni kilka pogodnych, słonecznych, w południe ciepłych, a nocami mroźnych. dni pełnych radosnego oczekiwania dla Jakutów, a tęsknego dla Pawła. Widział on ożywienie, panujące w kole szerokolicych jego towarzyszów, zbrukane posoką kawały mięsa przynoszone i zabierane; słyszał pożądliwe szepty kobiet i długie poważne rozmowy mężczyzn, po których Andrzej zwykł był oznajmiać mu, pomagając sobie giestami, wiele upolowano renów, gdzie, jakiej wartości i któremu z sąsiadów najlepiej w lesie się wiedzie; wszystko widział, słyszał, próbował nawet przejąć się ważnością wypadków i położenia, ale mu się to nie udawało; nie znajdował w sobie oddźwięku dla tych myśliwskich niepokoi i to go martwiło.
— Zapewne dlatego, że nie rozumiem, bo przecież to dla nich kwestya życia lub śmierci. A może robię się już egoistą?! — rozmyślał i pytał z utęsknieniem:
— Kiedyż nareszcie przybędzie tłumacz?
— Paczekaj, już niedługo — odpowiadano mu za każdym razem.
Tymczasem Jakuci oswajali się z nim po trochu; coraz częściej myśliwiec, wracający z lasu i przybywający z datkiem dla Andrzeja, kładł też skromnie na stole wyborowy kąsek „dla naszego pana Rosyanina“. Pawła szczególniej z początku, wzruszały niezmiernie te dowody pamięci i przyjaźni od ludzi zupełnie mu obcych, ale zarazem ciążyły mu bardzo.
— Czemże ja wam się odwdzięczę? jak odpłacę? Ja nic nie mam i nic nie umiem z tego, co wam potrzeba — próbował odmawiać, tłómaczyć się.
— Tyś nasz! My nic nie żądamy, prócz tego, byś nami nie gardził — prosili, kłaniając się nizko.
— Po co odpłacać? Oni powinni ci pomagać. Ty nie możesz przecie iść do lasu ścigać „dzikusów“ — uczył go Andrzej i był bardzo niezadowolony, gdy szczypty tytuniu, kawałki herbaty, garście soli lub mąki wędrowały z worków Pawła do małych woreczków ofiarodawców. Ale tak długo trwać nie mogło. Odmówić było prawie niepodobna, gdyż ofiarujący wypierał się zawsze chęci otrzymania czegoś w zamian; utrzymywał nawet, że robiąc, jemu robią łaskę, a gdy pomimo to brać nie chciano, zostawiał prezent na stole i odchodził. — Paweł zaś nie mógł pogodzić się z radą Andrzeja, nie chciał przyjmować darów od ludzi, widocznie biednych; nikły więc jego zapasy tak szybko, jak śniegi wiosenne, tem szybciej, że wieść o szczodrobliwości cudzoziemca rozbiegła się lotem błyskawicy po okolicy i podnieciła ofiarność mieszkańców.
Tymczasem otrzymane przez Pawła podarunki zjadały się przez domowników Andrzeja na równi z innymi; różnica była tylko w szumnym tytule: „pocsęstunku naszego pana Rosyanina“ i w konieczności dodawania przypraw w postaci soli, mąki, sucharów, suszonych owoców i t. p., o które dopominano się bez ceremonii, jeżeli zapomniał, i których nie śmiał odmówić, mniemając, że jest gościem Andrzeja. Zresztą natrętność domowników, miarkowana może tą pewnością, że zdobycz im nie ujdzie, a może surowym zakazem Andrzeja, nie miała charakteru tej nieznośnej, ciągłej żebraniny, w jaką przerodziła się zwolna przychylność sąsiadów. Andrzej prosił nadzwyczaj rzadko, ale bodaj, czy nie jego to „pożyczki“ zrobiły największy wyłom w zapasach Pawła.
— Na zawsze nie wystarczą, wcześniej, czy później trzeba się będzie z nimi pożegnać — rozumował Paweł, widząc znikające zapasy; żałował tylko, że nieznajomość języka i obyczajów miejscowych w jakiemś fałszywem postawiła go świetle.
Wymagania i zuchwalstwo raz obdarowanych stały się dlań istną plagą. Zjawiali się codziennie, coraz liczniejsi, cierpliwie wyczekiwali, aż się inni rozejdą, gdyż woleli prosić pojedynczo. Siedząc w izbie, dla rozrywki, przymierzali jego rzeczy, macali worki, ruszali książki, papiery, lub jego samego tarmosili za poły, usiłując zwrócić uwagę jego na siebie, lub nawiązać rozmowę przyjacielską, zawsze w jednych i tych samych, dla niego i dla nich zrozumiałych wyrazach:
— Kapsie!
— Mama, tiatia?
— Daleko, czy blisko?
— Wiele masz lat?
— Czyś ty bogaty, biedny?
— Czyś ty kupiec, czyś tyś pan?
— Sprzedaj... pożycz... podaruj!
Gniewać się nawet nie mógł, takie to wszystko było naiwne, tak monotonne i śmieszne.
W końcu zaczęli przychodzić bez żadnych podarunków, albo przynosili rzeczy do niczego niezdatne i obrażali się, jeśli ich Paweł nie przyjmował, a tytułem wynagrodzenia za ubliżenie stawiali niesłychanie wygórowane żądanie. Paweł dawał im jaką drobnostkę: ćwiartkę papieru, guzik, nitkę — brali i odchodzili zadowoleni. Przyjmowali nawet pieprz i gorczycę, których Jakuci nie cierpią, ale w razie zupełnej odmowy robili burdy. Tunguz raz go poprostu zwymyślał.
— Cóż ty mi nigdy nic nie dajesz! — krzyczał, trzęsąc głową i wymachując rękoma. — Ty może myślisz, że ja jestem bogaty, a ja jestem biedny, najbiedniejszy z biednych! A ty wszystkim dajesz, a mnie nic. Ja się na ciebie dawno już gniewam, a ty i tego nawet nie widzisz? Czyż to przyjaźń? — I zaczął dowodzić długo i wymownie, jaki głupi i niewdzięczny jest Rosyanin, nieumiejący uszanować takiego jak on przyjaciela; i wogóle jacy to są nicponie ci przejezdni, którzy z początku naobiecują człowiekowi, a później tylko z nimi kłopot. Na to wszedł Andrzej, który był nieobecny na początku sporu i, zawstydziwszy starego długą litanią datków jakie wyłudził od cudzoziemca, przerwał tę przykrą choć dla Pawła mało zrozumiałą scenę.
W zapale Jakuci zapominali nieraz, że ich nie rozumie, krzykliwie dowodzili mu swego, póki, zniecierpliwiony nie powstrzymał ich energicznym giestem, lub słowem, do których jednak uciekać się nie lubił. Obecność tylko Andrzeja powściągała „atasów“ i czyniła ich mniej natarczywymi; na innych nie zwracali uwagi, a z domownikami kłócili się ząb za ząb. Utarczki te robiły na Pawle wrażenie bójek, staczanych nad padliną przez wrony, kruki i sępy. Padliną on był sam, ale kłótni ukrócić nie mógł, gdyż jego nie zaczepiali, ani czuł się w prawie wyrzucania ludzi z domu, gdzie sam był gościem. Zresztą na nicby się to nie zdało, a wszystkich rozjątrzyło — dom tu bowiem nie jest uważany za czyjąkolwiek wyłączną własność, i sam właściciel nie zawsze jest w stanie pozbyć się z niego przykrych dla siebie gości. Zachodziła tu jeszcze i ta wyjątkowa okoliczność, że chora, wiecznie samotna i opuszczona Andrzejowa lubiła niezmiernie te potyczki i sama je najczęściej zaczynała. Rada wyrzucić ze zbolałej piersi nagromadzony tam zapas goryczy i żalu, wybuchała przy lada sposobności, a wówczas w jurcie powstawał taki wrzask, że umarłego z grobu mógł obudzić. Dzieci biegały z kąta w kąt, by się lepiej kłócącym przypatrzyć, Simaksin gdakała, jak najęta, nawet psy właziły na płaski dach domu i łączyły przeciągłe swe wycie z ogólną wrzawą. Pawłowi nic nie pozostawało, jak dać datek, przyczynę sporu usunąć, albo co prędzej wynosić się na dwór, gdzieś daleko. W obecności Andrzeja, hamowani jego surowem spojrzeniem, krajowcy mruczeli po kątach, lecz gdy tylko Paweł sięgnął do którego ze swych worków po chustkę, książkę, lub ołówek, natychmiast opasywał go wieniec ludzi, pożądliwie spoglądających na jego ręce. Ani prośby, ani groźby, ani rozkazy, lub odmowy nie pomagały: stawali opodal, patrzeli ukradkiem, z uczuciem drapieżnych, czatujących na swą zdobycz. Była to nieustanna blokada.
— Nie handlujesz, po co ci tyle? — mówili naiwnie, gdy próbował im tłómaczyć.
A to „tyle“ było bardzo niewiele. Paweł zresztą byłby im wszystko dawno rozdał, gdyby wiedział na pewno, co się z nim stanie. Coraz częściej pytał Andrzeja z niecierpliwością:
— Kiedyż nareszcie przybędzie tłómacz?
— Tłómacz? po co ci on? czego się śpieszysz? czy ci tu u mnie źle? Siedź sobie, wiele chcesz, ja cię nie wypędzam. A gdy ci się sprzykrzy, to idź sobie na czas jakiś do starego Filipa, do Kozaka, do wdowy Kietryś, do Mateusza, obejdź dokoła wszystkich sąsiadów. Wszyscy cię przyjmą, bo wszyscy cię kochają. Czyż ci tego wciąż nie mówią? czyż ci podarunków nie znoszą, choć ich o nie nie prosisz? — szydził Andrzej
— Nie, lepiej umowa.
— Można i umowę, a tylko umowa co innego, a przyjaźń co innego — dodał znacząco Jakut.
Była jeszcze jedna, może najgłówniejsza przyczyna niecierpliwości Pawła: świadomość, że nie stanął jeszcze u kresu, że w podanej mu czaszy pozostawało jeszcze kilka niedopitych kropel, więc śpieszno mu było je wychylić i choć w ogólnych zarysach odgadnąć, jak spędzi te dziesiątki lat, które mu tu przeżyć kazano.
Nareszcie pewnego dnia weszli niespodzianie do chaty Andrzeja dawno oczekiwani myśliwi. Gdy stanęli na środku izby, zbrojni, ogorzali, krwią zbrukani, owiani zapachem lasów i dymów ogniska, ze śladami niezwykłych wrażeń, wyczerpujących trudów i pomyślnej pracy na zuchwałych, ożywionych twarzach; gdy jednocześnie jak na komendę podnieśli oczy ku świętym obrazom i krzepkiemi, żylastemi dłońmi uczynili na piersi poważnie znak krzyża, wybiegłe na ich spotkanie kobiety i dzieci aż w tył się cofnęły z lekkim okrzykiem zachwytu.
Andrzeja nie było w domu: razem z Pawłem udał się w odwiedziny do starego Filipa, którego synowie dniem wprzódy powrócili z tajgi.
— Jak się macie? co porabiacie? co się tu u was dzieje? Rozpowiadajcie! Gdzież jest wasz nowy pan? — pierwszy zagadał Dżjanha, wesoło, jak zwykle, szukając spojrzeniem Lelii.
— Jaki pan? — roześmiała się dziewczyna — poprostu koziołek brodaty.
— Już szczerzycie zęby! a to skaranie boskie! — krzyknęła Andrzejowa, wyłażąc z za przegrody i roztrącając kosturem stojącą jej na drodze młodzież. — Chodźże Dżjanha, chodź, Ujbanczyk, gadajcie, co i jak było i coście przywieźli?
Powiedziawszy to, ciężko, ostrożnie siadła na pierwszem miejscu na ławie, za stołem, skąd jej się skwapliwie usunął Tunguz. Stary ostatnimi czasy nie wychodził prawie z jurty Andrzeja, sadowiąc się zawsze na pierwszem miejscu, skąd go zresztą w razie przybycia gości usuwano bez wielkiego zachodu.
— Tak, tak, opowiadajcie, a my posłuchamy i sami co może opowiemy dla waszej nauki — odezwał się stary włóczęga.
W chacie stało się gwarno, gdyż opowiadającym przerywano ciągle zapytaniami, a kiedy zaspokojono pierwszą ciekawość; słuchacze rozprószyli się po kątach. Najmłodsi i najniecierpliwsi wybiegli z Niusterem i z Foką oglądać zdobycz; Lelija, posłuszna rozkazowi gospodyni, krzątała się około ognia, przystawiając ogromne, wodą napełnione czajniki i Simaksin nie była zwolenniczką głośnych rozpraw i pozostała więc tylko Andrzejowa i stary Tunguz, który, pochyliwszy się na ławie, zwiesił głowę i gotował się krytykować.
Głosem donośnym, do rozległych przestrzeni przywykłym, opisywał Dżjanha zwolna, systematycznie wypadki jeden za drugim; wtórowała mu zabawnymi wykrzyknikami mnąca skóry w kącie „mirjaczka“, ale uwaga słuchaczów tak była opanowana piknością roztaczanych przed nimi obrazów, że nie mogły ich rozśmieszyć niespodziewane wybryki chorej. Lelija wstrzymywała oddech, poruszała się jak mogła najciszej, od czasu do czasu obrzucając opowiadającego gorącem wejrzeniem; nawet Ujbanczyk słuchał go z niezwykłem zajęciem, dziwiąc się tylko, że to oni, tacy zwyczajni, powszechni ludzie, widzieli niedawno i spełnili to wszystko, o czem Dżjanha opowiadał tak cudnie, a zarazem tak prawdziwie.
Tylko Kkoniec zabrzmiał nutą nieco fałszywą.
— Więc wypuściliście go, wypuścili! — westchnął żałośnie Tunguz.
— Wypuściliśmy — obojętnie odparł Dżjanha — lód na śniegach był za gruby, „dzikusy“ w wielu miejscach przestały się zapadać.
— Wypuściliście... niedobrze!... ostatniego!
— A co? możebyś ty złapał? — spytał młody, obrzucając starego drwiącem spojrzeniem.
— To się roumie! trzeba wam było...
Nie słuchano go, gdyż wszyscy za przewodem Andrzejowej ruszyli ku drzwiom oglądać owoce myśliwskie] wyprawy.
Na środku dziedzińca, w blizkości nart naładowanych zdobyczą i zgrai psów szczekających na uwięzi, Foka, przybrany w surdut Pawła, tańczył, podskakując zabawnie, otoczony kołem śpiewających, klaszczących w ręce dzieci.
— Nie ruszajcie mnie, jam teraz koziołek brodaty! Czyż nie widzicie, jakem się ustroił? Bukurduk-bukurduk, a wy, durnie, chlepajcie burduk.
Zaśpiewał:

Tam,
Gdzie zachodnia nieba strona;
Leży zwierzę dwoje-łape,
Trojo-okie, ośmio-bokie,
Ale bez ogona!
Aj-ja-haj!

— Wiemy! wiemy! spodnie! — krzyczały dzieci.

Ikyłyky — Czykyłyky
Bardzo się kochają;
Ci z zachodu,
Tamci z wschodu

Co dnia nadciągają.
Aj-ja-haj! jahaj! jahaj!

— Guziki! guziki! — darła się gromada.
Ponieważ jednak trzeba było zdjąć z nart ładunek i część jego przenieść do śpiżarni, a niepoćwiartowane jeszcze zwierzę zawlec do jurty, zabawa została przerwaną i wszyscy wzięli się do roboty.
Jednocześnie Ujbanczyk przeglądał książki Pawła, leżące na półce, i rozpytywał o niego Tunguza.
— Czy uczony?
— Kto go wie.
— Czy dobry?
— Ps-y-psy-cho-lo-gia — sylabizował z trudnością. — Kto was rabusiów napasie? obdarliście go pewnie ze wszystkiego! — mruczał po rosyjsku.
— Co? on w okularach chodzi?
— W okularach.
— Wciąż?
— Wciąż.
— Soc-soc-jo-lo-gia! — czytał nagłówek drugiej z kolei książki. — Co? po rosyjsku gada, czy inaczej?
— Po rosyjsku pewnie... a kto go wie.
— A po jakucku umie?
— Mistrz! a tylko udaje głuchego, aby nic nie dawać.
— Kruki drapieżne! wszystkoście pewnie rozdrapali! — warczał chłopak.
— E-ko-no-mia po-li-tycz-na. Dziwo! litery niby nasze, a nie rozumiem. A są i takie, co zupełnie nie nasze. Może on Żyd?
— Zapewne Żyd, taki skąpy! nie modli się! — dodał Tunguz uroczyście.
Ujbanczyk zamyślił się.
— To niczego nie dowodzi — odezwał się po chwili namysłu. — Może być nasz, choć się i nie modli. Jeżeli on naprzykład nazbyt uczony. Bo na co mu pop, na co mu święci, jeżeli on wszystko wie i z samym Bogiem rozmawiać może.
Pobożnie zdmuchnął kurz z książki, położył ją na dawnem miejscu i zamyślony poszedł pomagać bratu, który przyzywał go od dawna, nie mogąc przeciągnąć ogromnego rena przez wysoki próg jurty.
Gdy już wszystko było na swejem miejscu, mieszkańcy jurty znowu zebrali się gwarnie dokoła stołu, zastawionego filiżankami. Tym razem pierwsze miejsca zajęli myśliwi. Im podsuwano najsmaczniejsze kąski zmarzłej, struganej ryby; im nalewano najmocniejszą herbatę, zabielając ją mlekiem; troszczono się o ich potrzeby, obrzucano ich przyjaznemi spojrzeniami, zwracano się do nich ze słowami uprzejmości i pieszczoty; oni przyjmowali bez zbytniej skromności te wyrażenia zachwytu, wdzięczności, uwielbienia, jako zasłużoną nagrodę. Jedli też, gadali za dziesięciu, jakby chcieli powetować sobie poprzednie przymusowe milczenie i dyetę. Ale wprędce ciepłe, duszne powietrze izby, od którego odwykli, wielka ilość gorącej herbaty, odurzały ich. Zamroczyły się im oczy, zmieniły twarze, członki utraciły sprężysto; osowiali, osłabli walczyli ze snem, czekali uparcie na gotującą się dla nich wieczerzę:
— Ostatnie dwie noce nie spaliśmy ani krzty — tłómaczył się Dżjanha.
— Foka! Foka! nie śpij! nie dobrze! podjemy, a wtedy — budził rozespanego chłopaka Ujbanczyk, ale nadaremnie go szarpał za nogi, za ramiona, za nos nawet. Foka leżał jak zabity i tylko mruczał coś niewyraźnie.
Ninster dawno już chrapał na matczynej pościeli. Nareszcie i obaj bracia, sumiennie zjadłszy wszystko, co im podali, padli i zasnęli snem ciężkim, letargicznym.
Paweł i Andrzej późno w noc wrócili od Filipa, nie pytając, odgadli po narcie, stojącej na dziedzińcu, zapachu krwi i smoły w izbie, martwych cielskach renów przed ogniem, że myśliwi wrócili.
— Który tłómacz? który tłómacz? — chciwie dopytywał się Paweł, tłumiąc głos i pochylając się nad chłopcami, śpiącymi na wspólnej pościeli.
Andrzej pokazał mu dużą, kędzierzawą głowę. Stał długo, ogarnięty dziwnem uczuciem, wpatrzony, w tę twarz płaską, bronzową, w twardym śnie skamieniałą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.