<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Na oślep
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Wyszedł, ledwie trzymając się na nogach. Zataczał się z osłabienia. Było już prawie ciemno. Zimny wiatr zacinał prosto w twarz. Ałarin szedł, nie patrząc, którędy idzie, w rozpiętem palcie i byle jak nałożonej czapce, z pod której wymykały się kosmyki mokrych włosów. Z ust padały słowa bez związku i nieliczni przechodnie oglądali się za nim, przeprowadzając go długo wzrokiem.
Doszedł do bulwaru i dopiero wtedy uczuł straszne zmęczenie. Iść dalej nie mógł, a zresztą po co? Wszędzie zimno i ciemno.
Usiadł na zasypanej śniegiem ławce i zastygł w zadumie. Chaotyczne myśli wirowały bez związku.
— Jakże zimno w nogi!.. spać się chce... Nie pójdzie już stąd nigdzie... Zostanie nazawsze... Powiadają, że śmierć na mrozie jest przyjemna... Możeby spróbować... Siedziałby tu sobie, siedział, potem zasnął... i już nicby nie czuł... A jutro zbliży się policjant... popatrzy z boku, potem.ruszy za ramię i odskoczy... Ciekawe, czy żałować mnie będą, jak się dowiedzą...
Nie zastanowił się głębiej, kto go miał żałować, ale wyobraził to sobie. Widział siebie leżącego na białym całunie, na katafalku, ale nie w cerkwi i nie u siebie w domu, tylko w sali zarządu biura, gdzie zbierały się zawsze komisje. Piękna jego twarz jest blada i uroczyście spokojna... Dokoła tłumy... Na wszystkich twarzach żal, jakby wyrzut: „Nie rozumieliśmy jego cierpienia... nikt nie podał mu pomocnej ręki... teraz już zapóźno... teraz już niczego nie potrzebuje...“ E! po co mam umierać! — przywołał siebie do porządku. — Lepiej postarać się o pieniądze... to takie proste... Może znajdę na ulicy... Przecież są tacy, co znajdują!
Zdawało mu się, że wchodzi do jasno oświetlonej sali, czując na piersi ciężar grubej paczki... Przy długim stole, nakrytym zielonem suknem, siedzą znane postacie członków zarządu.. Wszyscy z podejrzliwym uśmiechem zwracają się w jego stronę... czekają tylko, żeby upadł na kolana i płacząc prosił o zmiłowanie. Czekają, żeby się upokorzył. Podejrzenie wyziera z ich oczu, ale wszyscy milczą... On zaś krzyżuje ręce na piersiach i milcząc słucha, jak zarzucają mu winę, a kiedy jeden z nich, oburzony jego milczeniem, rzuca mu obelżywe oskarżenie, Ałarin nie może już wytrzymać... Wielkiemi krokami zbliża się do stołu... oczy rzucają błyskawice gniewu... Śmiech urywa się... wszyscy czuja się nieswojo, gorliwy oskarżyciel chowa się za czyjeś plecy... Ałarin odpowiada ostrym głosem na oskarżenie... ciska na stół paczkę banknotów i wyrzeka się z pogardą pracy w tak nikczemnem towarzystwie... Wrażenie olbrzymie! Wszyscy, co do jednego, biegną ku niemu, błagają, by ich nie opuszczał, zapewniają o przyjaźni... W oczach niektórych błyszczą łzy... lecz on choć wzruszony ogólnem uznaniem, wybiega z sali.
Zatopiony w marzeniach, Ałarin nie słyszał nawet, że już trzeci raz ktoś wymówił jego nazwisko i dopiero, gdy czyjaś ręka dotknęła jego ramienia, drgnął i skoczył na równe nogi.
Stała przed nim Zena. Na twarzy jej, oświetlonej mętnem światłem latarni, malowała się trwoga i tkliwość.
Przykre i miłe marzenia pierzchły. Z poza nich wyjrzała straszna rzeczywistość. Rozdrażniło to Ałarina.
— Czego pani chce ode mnie? — zawołał prawie z płaczem. — Niech mi pani da spokój!
Po okropnej wczorajszej scenie z Kaszpierowem Zena stanowczo postanowiła wyjechać. Zapakowała już rzeczy, ale Liza ubłagała, aby pozostała jeszcze jeden dzień. Zena źle się czuła od samego rana. Smutne przeczucie jakiegoś nieszczęścia nie opuszczało jej. Wieczorem uczucie to spotęgowało się do tego stopnia, że nie mówiąc nic nikomu, ubrała się i wyszła ukradkiem z myślą, że świeże powietrze trochę ją uspokoi. Postanowiła przejść się po bulwarze. Na ławce koło budki, gdzie w lecie sprzedawano wodę sodową, siedział jakiś mężczyzna. Oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach, Zena nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, kierowana jakimś dziwnym impulsem, zdecydowanym krokiem podeszła do nieznajomego. To był Ałarin.
Rozdrażniony jego ton ogromnie ją zdziwił, ale nie zlękła się. Twarz jego zmieniona i ta rozpacz w głosie pozwoliły domyśleć się łatwo że spotkało go jakieś nieszczęście.
— Niech mię pan od siebie nie oddala — rzekła ze smutkiem. — Czuję, że potrzebne panu współczucie.
Usiadła obok, prawie przycisnąwszy się do niego i położyła lekko rękę na ramieniu. Jednak jej głos pełen litości, stroskana twarz, rozdrażniły jeszcze bardziej Ałarina. Odsunął się od niej brutalnie.
— Obejdę się bez pani współczucia! Niepotrzebne mi wcale! — wrzasnął. — Do luftu z, pani współczuciem! Daj mi pani spokój!
— Panie Aleksandrze, co panu jest? Niech pan powie, proszę na wszystko... Przecież nie pytam przez ciekawość... Może zdołam pomóc panu...
Roześmiał się histerycznym śmiechem.
— Cha, cha, cha! A to mi się podoba! Jakże mi pani może pomóc? Ja moja pani, wkradłem rządowe pieniądze! I pomoże mi pani? Nie wiem, jak? Chyba że pójdzie pani po policję i powie, że to pani wzięła te pieniądze, nie ja... A i wtedy nawet niktby pani nie uwierzył...
— Panie Aleksandrze... naprawdę... ukradł pan?
— E, do djabła! Przecież to nawet niedelikatnie... Szpieguje mnie pani, czy co? Nie mogę zrozumieć czy pani taka naiwna, czy taka głupia!
— Panie Aleksandrze...
Nie obraziła ją ta obelga. Bardziej ją zabolało, że. on, ten jej bóg, jej ideał może być złodziejem.
— Widzę, że chce pani koniecznie z butami włazić mi w duszę! — krzyknął Ałarin. — Czego pani chce ode mnie? No, tak, ukradłem... przegrałem jedenaście tysięcy! teraz zadowolona pani? Jeżeli chce pani jeszcze gadać o tem, to proszę pofatygować się innym razem, ale teraz proszę mnie od siebie uwolnić!
Zena zwolna podniosła się z ławki, w oczach zabłysły łzy.
Ałarinowi wszakże jeszcze to nie wystarczyło. Zakosztował już tej niewyjaśnionej przyjemności, kiedy można szarpiący piersi gniew wylać na jakieś bezbronne stworzenie.
— A pani pcha mi się w oczy z pomocą... Gdyby nawet pani chciała sprzedać siebie, rozumie pani, sprzedać siebie, to niema takiego idjoty, to nie znajdzie pani takiego idjoty, któryby jej dał, chociażby dwudziestą część tego, co przegrałem jednym rzutem... No? zrozumiała pani? Na drugi raz odechce się pani miłosierdzia!...
Zerwał się z ławki i odszedł szybko.
Zena długo patrzała w stronę, skąd dochodził wyraźny w mroźnem powietrzu odgłos jego kroków. Ucichły.
— Gdzież on teraz pójdzie? — myślała z przerażeniem. — Co zrobi?
Nagle jakby w odpowiedzi, przypomniało się jej zdanie Ałarina: — „Niektórzy w takich wypadkach uciekają, inni palą sobie w łeb!“
— Uciekają? Ależ on nie ucieknie... taki dumny, ambitny... Nie potrafi, nie może w pełni świadomości dopuścić się czegoś występnego... nie poniży się do tego stopnia, żeby takim sposobem wywikłać się z kłopotu... A więc... a więc pozostaje... to drugie!
Tak wielki lęk ją przejął o życie ukochanego człowieka, że niepomna na obelgi, któremi obrzucił ją przed chwilą, pobiegła w stronę, gdzie ucichły kroki Ałarina. Zatrzymała się jednak.
— Poco? — szepnęła w beznadziejnej rozpaczy. — Czemże go pocieszę? Znów wydrwi mnie. Boże! jakże on okropnie musi się męczyć! Jakże ja mogę mu pomóc? Gdyby nawet udało mi się zebrać tysiąc rubli... to przecież kropla w morzu! Boże! oświeć mnie! On mi droższy nad wszystko na świecie, a ja nie jestem w możności dodać mu otuchy! „Kulę w łeb!“ Roześmiał się przecież, gdym spytała, czy nie mogę mu pomóc... jakże to straszny był śmiech! „Gdyby się pani sprzedała nawet“... Nie rozumie i nie uwierzy nawet, że z rozkoszą oddałaby życie za niego... w tej chwili oddałabym... A jeżeli nie życie, to... A! ten okropny człowiek... wczoraj... Nie!... to ohyda! Taka ohyda, że sam Ałarin odwróciłby się ode mnie z pogardą, gdyby się dowiedział... Czyż można oddać się mężczyźnie, którego... którego się nienawidzi...? Nie! to podłość!... wstręt przejmuje na samą myśl o tem!...
Dreszcz wstrętu nią zatargał. Ale znów myśli zaczęły pracować.
— Ne, więc, co? I cóż że wstrętne?... To ma być dla mnie wystarczające?. A to jedyna droga... Liza mówiła, że ojciec przyniósł wczoraj dużo pieniędzy... Nie zawaha się nawet... Mówił wczoraj, że da mi wszystko... i z pewnością dotrzyma słowa... Mogę więc ocalić Ałarina... Ach, boję się!... A przecież gotowa byłam oddać życie za niego... O, życie oddać nietrudno, nawet przyjemnie... i pięknie jest umrzeć za umiłowanego człowieka... A czyż kto może ode mnie zażądać życia? Chwaliłam się tylko widocznie... A w tym wypadku należy oddać cześć swoją na pośmiewisko, utracić nazawsze szacunek ukochanej istoty — ale ocalić go... ocalić od strasznej śmierci, która napiętnuje imię jego... Czyż można więcej uczynić?... Im cięższa ofiara, im mniej w niej okazałości i sławy, tem będzie dostojniejsza... Nie będzie nawet zbeszczeszczeniem... Czyż te, nie jest najwyższą ofiarą, jaką może złożyć kobieta?... A więc nietylko można, ale nawet trzeba koniecznie...
Doszedłszy do takiej konkluzji, uczuła się spokojniejsza, jakby spadło z niej ciężkie brzemię, uciskające długo, a którego nie mogła się pozbyć. I z powziętą a stanowczą decyzją szybko skierowała się ku domowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.