<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Na pańskim dworze
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej„
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
KSIĄDZ KANONIK.

Nazajutrz około godziny drugiej po południu Miałecki oznajmił hrabinie księdza Rodowicza.
Hrabina była niezmiernie blada i znużona. Ludzkość dąży do tego, aby organizm człowieka drogo opłacał ruchy sumienia. Kamerdyner odebrał polecenie, aby kanonika wprowadził go do gabinetu hrabiny.
Ksiądz Rodowicz liczył przeszło pięćdziesiąt lat życia; był to mężczyzna wysoki, prosty jak świeca; rysy twarzy miał szlachetne, wyraziste, ale surowe; czoło szerokie, piękne; oczy ciemne, przenikliwe i pełne jeszcze ognia. W całem ułożeniu Rodowicza znać było prostotę wykwintną, zdradzającą obszerną znajomość świata ludzkiego, a sprawiającą, że człowiek jest zawsze sobą. Ksiądz kanonik z Rzepaczni nie należał atoli do rzędu układnych, słodko uśmiechających się jezuitów, jakich można zawsze spotkać w arystokratycznych pałacach, zwłaszcza około wielkich dam, któremi ludzie ci, uzurpujący sobie nazwę sług bożych, umieją rządzić za pomocą sztuk rozmaitych. Rodowicz przypominał z charakteru stoików; była to dusza twarda i energiczna, zapewne kiedyś gorąca i namiętna; ale cała ta siła zwróciła się w kierunku samoudoskonalenia i miłości nagiej prawdy. W miarę jak religijne uczucia ludzi doznają koniecznego przekształcenia, a formalizm podstawia się za rzetelną szczerość, zmienia się charakter sług Bożych. I dzisiaj — być może — trudno byłoby znaleść duchownego z siłą charakteru i inteligencyą Rodowicza. Człowiek ten miał bardzo obszerne naukowe wykształcenie. Właśnie co tylko ukończył był medycynę w Krakowskim uniwersytecie, kiedy mu zaproponowano stanowisko nauczyciela nauk przyrodniczych przy młodym hrabi Albercie Lutowojskim. Warunki przyjął i w ciągu lat trzech wywiązał się ze swego zadania, jak mógł najlepiej. Ojciec Alberta wysoko cenił wielkie zdolności i moralne przymioty Rodowicza, chciał go nawet niezwykle szczodrze wynagrodzić za pracę podjętą nad wykształceniem jedynego syna; ale nauczyciel nie przyjął nic nad to, co mu się należało podług zobowiązania. Dlaczego Rodowicz później zwrócił się do Teologii, tego nikt nie wie. Nie śmiemy uwłaczać pamięci dzielnego człowieka, jakoby zawód kapłański wybrał sobie bez przekonania; nie chcemy wierzyć głuchej plotce, że pomiędzy Rodowiczem a hrabianką Lutowojską, siostrą Alberta zawiązał się stosunek miłosny, który — naturalnie — żadną miarą nie mógł być urzeczywistniony jako małżeństwo. Zresztą, kto wie; miłość podobno hart stali na miękkość gliny przerabia. Na pewno tylko wiemy, że hrabianka Lutowojska wyszła za księcia Zbrojomirskiego, podobnie jak księżniczka Zbrojomirska została znowu żoną Alberta Lutowojskiego.
Ksiądz kanonik, wszedłszy do gabinetu hrabiny, skłonił się lekko, zajął wskazane sobie miejsce i tak przemówił:
— Odebrałem od pani wezwanie przybycia w interesie niecierpiącym zwłoki, zatem przybyłem. O cóż chodzi?
— Moje sumienie i rozum potrzebują twej pomocy, księże kanoniku. Rzekła hrabina.
— Mimo dobrych chęci, człowiek niezawsze jest w stanie oddania przysługi drugiemu; ale niesienie pomocy, gdzie jej potrzeba, stanowi powszechny obowiązek człowieka. Jakiegoż rodzaju ma być przysługa, której pani hrabina żąda odemnie? Mówił poważnie Rodowicz.
— Znasz dobrze, księże kanoniku, zajścia przykre, które miały miejsce pomiędzy mną a moim nieboszczykiem mężem w rok już prawie po naszym ślubie. Rozpoczęła hrabina. Wcześnie poznałam, iż małżeństwo nasze było tylko aktem, na mocy którego nie miałam żadnego prawa do osobistego szczęścia. Albert nie kochał mię wcale; z początku oszczędzał mi przynajmniej okropnych scen, które później gorzko opłakiwać musiałam. Starałam się nie robić nigdy mężowi wyrzutów, bo cóż on był winien, że mię nie kochał... Jednak nie mogłam znieść tego, aby mieć ciągle na oczach kobietę, która tak łatwo zdradziła moje zaufanie i przyjaźń. Mówię o Julii. Powtarzam ci tu, księże kanoniku, sprawy, które znasz dobrze; ale obecne położenie rzeczy wymaga, abyś sobie utworzył pojęcie o stanie mojej duszy w tej chwili. Postanowiłam rozmówić się z Albertem stanowczo. Byłam już wtedy matką i tem bardziej cierpiałam, że mąż lekko traktował zarówno moje macierzyńskie uczucie, jak i swój ojcowski obowiązek. Zażądałam bezzwłocznego wyjazdu Julii z naszego domu. Wówczas to poznałam całą gorycz życia!... Albert nietylko nie okazał mi najmniejszej względności, ale okrył szyderstwem i śmiesznością. Zagroziłam mu przyzwaniem na pomoc starszych członków obu naszych rodzin, zabraniem syna i żądaniem natychmiast rozwodu. Nie był to zły, ale słaby człowiek. Wpływ moich i jego rodziców, zapewne i położenie moje sprawiły, iż ustąpił. Julia opuściła Pałki. Ale odtąd nie było mi lżej na świecie. Albert wkrótce potem wyjechał za granicę i ku powszechnemu oburzeniu połączył się znowu z Julią. Sprawa ta stała się aż nazbyt rozgłośną. Rodzice nasi raz jeszcze wpłynęli na upozorowanie przynajmniej małżeńskich stosunków; usłuchałam ich woli, byłam bardzo cierpliwa. Albert powrócił do Pałek; mówiono, że go Julia zdradziła. Był on już wtedy chory, a charakter jego zmienił się do niepoznania. Musiałam codziennie znosić zły humor, opryskliwość, gwałtowność; nawet brutalstwo i tyranią. Zachorowałam, i rodzicie wywieźli mię w ciepły klimat. Albert pozostał w domu sam jeden. Kiedy wróciłam po roku niebytności, mąż był już dla mnie lepszy, ale choroba jego dojrzewała, a z każdym dniem wzmagał się upadek na siłach. Umarł w rok po przyjściu na świat córki. Nie wiedziałam, że oprócz dzieci moich, pozostało jeszcze dziecko Julii, które tu w Pałkach wychowywało się pod moim bokiem, tu, gdzie matka jego oddawała się niegodziwym stosunkom miłosnym z hrabią Albertem.
— Czy pani hrabina jesteś tego pewną? Przerwał ksiądz Rodowicz.
— Jeżeli potrzeba świadectwa bezwarunkowej pewności, tego nie posiadam wprawdzie, ale poznałam w dziecku rysy Julii jak najwyraźniej. Jest to chłopiec, mogący mieć najwyżej lat ośm... O rok właśnie młodszy od mojego syna... Wszystko mi mówi, że to jej dziecko!... Mówiła hrabina z widocznem wzruszeniem.
— A cóż się z tem dzieckiem dzieje? Spytał ksiądz poważnie, przyglądając się bacznie hrabinie, jakby chciał zajrzeć w jej duszę.
— Wychowywał się w kuchni. Odrzekła hrabina, pomieszana przenikliwym wzrokiem Rodowicza. Służący powiadają, że to zły chłopiec, że się dopuszczał kradzieży i że go za to karano...
— A cóż na to pani hrabina? Zapytał z przyciskiem kanonik.
Hrabina uczuła jak najwyraźniej, że głos księdza był dalszym ciągiem głosu, który słyszała we własnem sumieniu, a któremu nie chciała uledz. Najprzód spuściła oczy; ale wnet podniosła głowę i, usiłując zachować godność, rzekła stanowczo:
— Kazałam go wypędzić z domu, aby nie był dla mnie ciągłem przypomnieniem smutnej przeszłości.
— Czyś go pani oddała komu w opiekę? Zapytał Rodowicz z naleganiem i nadając surowy ton swoim słowom.
— Nie!... Odpowiedziała hrabina głosem zaledwie dającym się słyszeć.
Ksiądz się zmarszczył, a twarz jego przybrała wyraz ostrej surowości, której żadne względy świata nie zdołają ubłagać. Gdyby niecielesne ideje praw ludzkości mogły przybrać kształty człowieka, musiałyby być podobne do Rodowicza. Spojrzał on z góry na zbladłą hrabinę i wołał raczej, niż mówił, głosem podniesionym:
— Więc po cóż mię pani wzywasz?... Chcesz zapewne abym w imieniu Boga dopomógł ci wypędzać nieszczęśliwe sieroty, pozbawione rodziny, kawałka chleba i dachu!... Ojciec i matka porzucili własne dziecię, rozpoczęli szczęśliwie dzieło hańby; dokończenie tego dzieła bierzesz pani w swoje ręce i wzywasz pomocy księdza, aby ci boskiej udzielił sankcyi! Chcesz może, abym podzielał z tobą niegodne uczucie nienawiści dla kobiety lekkiej; uczucie, jakie ty, niby sprawiedliwa niewiasta i dobra matka, przenosisz na drobną dziecinę, której całą winę stanowi to, iż miała rodziców lekkomyślnych, dbających jedynie o zadosyćuczynienie namiętności!... Zawiodłaś się, pani hrabino! Ja ci wsparcia i pomocy na tem polu udzielić nie mogę. Nie ksiądz, ale człowiek do ciebie przemawia. Po co mię wzywasz? Alboż ci własne sumienie nie wskazało ludzkiego obowiązku?... Chcesz głos jego więc stłumić, i po to mię przyzywasz?...
Wspaniale przedstawiała się pięknie ożywiona postać Rodowicza. Rzekłbyś, ludzkość przekazała mu do obrony i pielęgnowania zasady swoje. Rodowa godność wielkiej damy zmalała, nawet zniknęła zupełnie wobec rzeczywistej godności człowieka, który nie urodził się jednak księciem ani hrabią.
— Cóż mam czynić? Pytała cichym głosem hrabina.
— Co czynić? Powtórzył ksiądz żywo. Pytasz się pani, co czynić i nie znajdujesz na to w twojej duszy odpowiedzi?... To obłudne pytanie posyłacie ciągle do Boga, a gdy wam się uśmiecha czyn szpetny, gdy najmniejsza okoliczność zdaje się pozorować czyny nizkich uczuć, wtedy zwalacie winę ze siebie, mówiąc: radziliśmy się Boga i on nas natchnął. O, wielcy panowie, przodujący narodowi, wy wszystko poczynacie z Bogiem! Ale nie z tym Bogiem prawdy, nie z Bogiem męczeństwa, istotnego krzyża ludzkiego na ziemi! Pani wiesz, co czynić; ale zapytujesz, co masz czynić?
Hrabinie krew z żył zdawała się upływać, uczuła zimno w całem ciele. Ona, taka można pani, zwykle taka dumna, słuchała ostrych wyrzutów człowieka małego znaczenia w świecie i nie śmiała mu stawić czoła.
— Pani hrabino! Mówił ksiądz dalej. Jeżeli prawdziwe nieszczęście stoi u okien lub progów twego wspaniałego pałacu, nie pytaj nigdy ludzi ani Boga, co czynić, bo ty sama masz obowiązek wiedzieć, coś wtedy czynić powinna. Pamiętaj, że człowiek jednostka, to drobny pyłek na ziemi, pyłek, który potoki wieków nieustannie zmiatają i niosą w wielki ocean, ludzkością zwany. Tylko dla tej idei żyć się godzi tylko dla niej pracują ludzie; Bóg dla niej pracuje także. Modlić się, to pracować dla ludzi. Jeżeli wielkie cierpienia kamieniem kładą się na pierś twoją, jeżeli ludzie dużo zła ci świadczą, to i wtedy nie pytaj, co czynić należy, bo ty wiesz sama i czujesz, ile masz siły a mocy. Tylko tacy przebaczają, których stać na przebaczenie; tylko ci przenoszą cierpienie, którzy mają siłę po temu; tylko tacy czynią dobrze, których dusza jest bogatą. I nędzarz więcej tu dobra dla ludzi zrobić może, niż bogacz rozrzucający garściami złoto.
Ksiądz Rodowicz powstał, mówił jeszcze z powagą:
— Ja tutaj nie jestem wcale potrzebny! Pani hrabina sama wie najlepiej, co czynić powinna. Potem z godnością skłonił głowę na znak uszanowania i opuścił gabinet hrabiny Lutowojskiej.
Powie kto może, iż ksiądz tego rodzaju jest niepodobieństwem. A jednak takim rzeczywiście był kanonik z Rzepaczni, mniej więcej materyał na nowożytnego Savonarolę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.