<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Na pańskim dworze
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej„
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
LOSY WYGNAŃCA.

Majcherek bawił się z dziećmi na drodze do wieczora, aż nareszcie dzieci zaczęły na noc wraz z kurami do chałup powracać.
Tu i owdzie słychać było matki, z progu chat nawołujące:
— Hanka! Hanka!
Lub:
— Szymuś! Szymuś!
Bydło też stadem gnało przez drogę, podnosząc tuman kurzu, a przy każdej chałupie odłączała się od stada jaka para sztuk, i, mieląc ogonami a językiem, zachodziły bydlęta na podwórka cichych zagród. Pastuszkowie niektórzy pieszo, z batami w ręku, przyodziani w zgrzebne płachty, — inni na koniach, oklep i bez uzd jadąc, — kończyli długą pasterską karawanę.
Majcherek literalnie sam został się pod płotem; nieszczęściem to dla niego nie było żadnem, bo on przecież i tak żył zwykle jak człowiek jaskiniowy; ale głód począł mu dotkliwie dokuczać. Głód można przespać. Brak ruchu sprawia mniejszy ubytek w organizmie, więc mniejszą jest potrzeba wynagrodzenia strat, kosztem czego żyjemy.
Po upalnym dniu sierpniowym błyskawice przebiegały niebo. Czasem o zjawiskach takich ludzie mówią, że to na pogodę; trzeba jednakże być urodzonym wieśniakiem, aby się praktycznie znać na niebieskich znakach. Dzisiaj zapowiadało niebo deszcz i to za niedługą chwilę. Krwawo za lasy wtoczyło się słońce, złocąc i zalewając jaskrawą czerwienią bałwany chmur olbrzymich.
Majcherek nie badał nieba; stał przy płocie naprzeciw chałupy, do której weszła Hanka z Maciusiem i stał wytrwale. Wypadł z podwórka cielak, a zadarłszy ogon, zaczął o zmierzchu brykać po drodze; niedługo za nim wybiegła Hanka z habinką w ręku i zaczęła swawolnego cielaka ganiać po drodze, wymyślać mu, nazywając to „wściekłym“ to „zacieczonym“, albo „psiaduszą“, Majcherek znalazł się po rycersku, zastąpił cielęciu drogę i pomógł Hance wpędzić je na podwórko.
— A idźże Machuś do chałupy, bo cię deszczysko na nic zleje! Mówiła Hanka tonem pewnego pedagogicznego zwierzchnictwa, jako przywykła do wychowywania brata swego Maciusia.
Majcherek nic na to nie odpowiedział, jeno stanął znowu pod płotem. Deszcz zaczął pokrapiać, więc chłopiec mimowoli zwrócił się w stronę pałacu. Lazł powoli, bo pamiętał, ba, czuł jeszcze ranne plagi, a w uszach brzmiały mu wyraźnie groźby kucharza. Przyszedł pod wjazdową bramę i chciwym wzrokiem spojrzał w stronę kuchni; lecz kuchnia była dla niego owocem zakazanym. Przypomniał sobie altanę w kasztanowej alei i pod drzewami zaczął się chyłkiem posuwać w tym kierunku. Było bardzo ciemno; Majcherek nie widział nic przed sobą. Chmury oblekły nocne niebo czarnym całunem; tylko woń kwiatów rozlewała się lubo po ogrodzie. Chłopiec usłyszał jakiś szelest niedaleko od siebie począł nasłuchiwać i wytrzeszczać w ciemności oczy. To Brylant leżał wyciągnięty jak długi, w przednich łapach trzymał jakąś pierwszą tej nocy zdobycz, a zębami gorliwie nad nią pracował. Brylant był dobrym znajomym dziecka, przyjacielem lepszym niż ludzie. Majcherek się też ucieszył, że spotkał dobrego druha i rzekł po cichu:
— Brylant tu!
Pies w odpowiedzi poufale merdnął ogonem, co w psim języku chyba tyle znaczy ile u ludzi podanie ręki. Majcherek usiadł obok Brylanta, pracowicie wgryzającego się w szpik jakiejś wielkiej kości, pogłaskał psa po łbie, a pies znowu mu merdnął ogonem. Zaczął lać deszcz rzęsisty: Brylant powstał ze swoją kością, powstał także i chłopiec. Pies puścił się kłusem ku kasztanowej alei, Majcherek biegł z nim pospołu, nie dając się prześcignąć. Właśnie wchodzili oba do altany, kiedy łuna błyskawicy rozdarła łono czarnego nieba i zalała ziemię, światłością. Majcherek dojrzał przy tem świetle w oddaleniu piękny pałac wśród drzew, zwrócony tylną stroną ku altanie. Nie umiał jeszcze zazdrościć, przeto nie zazdrościł mieszkańcom pałacu, a sam rad był, że się dostał do altany. Brylant zajął się niebawem swoją kością, którą ostatecznie przemógł. Słychać już tylko było smakowanie i namiętne oblizywanie przez psa kości. Dziecko żebrak i pies żebrak wleźli pod marmurowy stół, na który z zielonego sklepienia altany spadały grube krople deszczowej wody. W altanie odbyło się rendez-vous przyjaźni dziecka z psem; dawniej rodzice Majcherka miewali tu schadzki miłosne. Altana w Pałkach była więc dobrem schronieniem dla tych, którzy z różnych powodów ukrywali się przed ludzkiem okiem.
Wkrótce atoli Brylant podniósł się z pod stołu, wyjrzał jakoby z altany w celu przekonania się o stanie aury; ulewa zdawała się cichnąć. Pies puścił się ku pałacowi. Przybywszy pod ściany rezydencyi hrabiów Lutowojskich, począł wietrzyć całą potęgą genialnego nosa; węch doprowadzał go do głównych podwojów, które stały otworem; wszedł do ciemnej sieni, obwąchał wszystkie kąty i nic nie znalazł. Zbliżył się teraz do kredensu, od którego drzwi były niedomknięte, tak że tylko przez szparę dobywała się do sieni strużka światła. Pies podsłuchiwał pod drzwiami i słyszał jedynie chrapanie zaspanego lokaja; podniósł przeto łapę i roztwarł drzwi na tyle, aby się mógł przedostać wewnątrz. W kredensie również nie znalazł nic godniejszego uwagi, parę tylko okruchów mimochodem połknął na prędce. Ale z boku po prawej stronie znajdował się wygodny pokoik Miałeckiego, w tej chwili stojący otworem, bo właśnie hrabina zadzwoniła na kamerdynera, aby mu oddać list do księdza Rodowicza. Z tego pokoiku przedziwnie coś pachniało. Brylant łypnął chytrze okiem i dostrzegł nawpół wypitą szklankę herbaty, przy niej zaś leżał na talerzyku jeden butersznit jeszcze niedojedzony, a drugi duży i nietknięty. Był to spory kawałek chleba, grubo posmarowany masłem, a z wierzchu nakryty płatem sztufady. Gdyby człowiek posiadał węch psa, doznawałby znacznie więcej rozkoszy gastronomicznych. Brylant zapalił się do butersznita. Przy stole stało krzesło, z którego dopiero co wstał Miałecki, wezwany do gabinetu pani. Pies wskoczył na krzesło, szybko połknął niedojedzony kawałek, a następnie bez zwłoki czasu i wielce umiejętnie objął zębami drugi cały, wonny butersznit; poczem zeskoczył z lekkością kota i właśnie już był w ciemnej sieni, kiedy Miałecki wychodził od hrabiny.
Brylant rwał teraz całym pędem do altany; tutaj wpadł, znowu się położył jak długi obok Majcherka, drzemiącego pod stołem, i rozpoczął wyciągać ze zdobyczy korzyści na rzecz własnego organizmu. Najprzód ciął butersznit tak, że go rozpłatał na dwie części. Chłopiec, obudzony przybyciem psa, poczuł zimno, chciał się przytulić do ciepłej skóry swego towarzysza i wyciągnął ku niemu obie ręce; jedną ręką namacał w ciemności właśnie kawałek butersznita, dotykiem poczuł chleb powszedni i począł jeść, a pies wcale mu nie zazdrościł. Brylant prędzej spożył swoją połowę, więc zaczął się w ciemności przyglądać jedzącemu Majcherkowi, który istotnie żarłocznie pożerał butersznit; ale pomimo głodu chłopiec i tak rzucił psu okruszynę, a ten nie pogardził. Owa rzucona okruszynka, tyle cenna dla zgłodniałego Majcherka, była zapewne promykiem czy zarodkiem bezwiednego uczucia wdzięczności, które niekiedy w duszy człowieczej w piękny kwiat się rozrasta. Co się tyczy Brylanta, każdy przyzna, iż jak na psa był to dzielny kolega.
Obaj przyjaciele zabrali się teraz do spoczynku; pies był zadowolniony widać, iż czuł przy sobie człowieka; ale stokroć szczęśliwszym z obecności psa był dziecko człowiek.
Po burzy, nazajutrz wschód słońca był rozkoszny. W postaci białego płaszcza mgły ziemia zwracała niebu wilgoć. I na altanę także cisnęło słońce swoje złote promienie. Brylant byłby jeszcze spał długo, ale skoro się podniósł Majcherek, to i pies uważał za właściwe opuścić wygrzane na ziemi miejsce noclegu. Wszystko jeszcze w Pałkach spało jak zabite, kiedy chłopiec z psem wychodzili za bramę na drogę. Wspólnie przespana noc, wspólnie zjedzony butersznit stanowiły więcej niż trącenie się szklankami wina dwóch tęgich burszów — „prosit!“ Albo: „Daj nam Bóg zdrowie!“ Brylant z Majcherkiem wynieśli się w świat z hrabskiego dworu. Szli obok siebie samym środkiem drogi; pies był w wybornym humorze, wzniósł w górę ogon. Majcherek zatrzymał się pod płotem, naprzeciwko chałupy, gdzie przemieszkiwała Hanka z Maciusiem. Brylant zainteresował sobą psy wiejskie, wypadały do niego z chałup, niby się też to rzucając ze złości; ale ostatecznie, gdy je towarzysz Majcherka obwąchał do koła, gdy nad każdym takim kundlem pokręcił kilka razy ogonem, wnet cała ta hałastra chroniła się na podwórka, zdaleka tylko ujadając.
Zaczęto wypędzać na paszę bydło, ludzie zaś wychodzili i wyjeżdżali z wozami na żniwo. Nareszcie poczęły się też wysypywać z chałup i dzieci, a droga pokrywała się coraz gęstszym rojem białych koszulin i bielszych od koszul główek. Wyszła i Hanka z Maciusiem. Zabawa szła w najlepsze. Hanka odbiegała często do chałupy, gdzie w nieobecności matki była gospodynią, a wtedy oddawała Maciusia pod opiekę Majcherkowi, który znowu ze swej strony uważał sobie za święty obowiązek ucierać malcowi nos jak najczęściej. Wyniosła Hanka z chałupy podpłomyk za pazuchą, dała mały kawałeczek Maciusiowi, a Majcherkowi znacznie większy, zapytując przytem:
— Będziesz jadł, Machusiu?
Machuś wziął i zajadał pospiesznie, co dostrzegłszy uważny Brylant, przybył czemprędzej i dobrze zrobił, bo oberwał swój kąsek.
Nadeszło południe, przechodziło przez drogę dużo gospodarzy, gospodyń, parobków i starszych dziewuch; ale jakoś nikt ze starszych nie zwrócił uwagi na Majcherka. Tylko swawolne pastuchy przystawali koło niego i koło psa, pytając zaczepliwie:
— A skądżeś ty, raku?
Majcherek przyglądał im się tylko, otwarłszy usta, i nic na zaczepki nie odpowiadał; wtedy chłopacy chcieli psa od niego odciągnąć, to gwizdając nań, to wabiąc wywoływaniem na chybił trafił rozmaitych psich imion: „Kasztan! Bukiet!“ Sądzili, że utrafią właściwą nazwę.
Brylant na to wszystko nie zwracał uwagi.
Aż dopiero pod sam wieczór zrobił się wielki alarm we wsi całej. Miałecki w wysokim kapeluszu, w białym krawacie, we fraku ze święcącymi guzami, obok niego dwóch lokai, kucharz i para kuchcików, nadto chłopaki z kredensu — wszyscy ci szli od pałacu drogą do wsi; wstępowali oni kolejno do każdej chałupy i zapytywali o małego chłopca, opisując cały jego wygląd.
Uciekały na ten widok dzieci z drogi; stare baby, które nie poszły na żniwo i pozostawały w chatach, głupowato wytrzeszczały oczy, wzruszały ramionami, kiwały głową, nie wiedząc wcale o co chodzi. W naszej gromadce rozbawionej pierwszy Brylant dostrzegł kalwakatę dworską, kroczącą w oddaleniu; nie namyślając się wcale, pies dał czemprędzej nura za płot, a wlazłszy w kapustę, obserwował zdala, co to będzie. Poznał on dobrze znanych sobie dworaków, sądził prawdopodobnie, że o niego chodzi, miał zaś na sobie tyle grzechów powszednich i śmiertelnych, że o odpuszczeniu ich przez służbę dworską nie mógł nawet marzyć. Majcherek przypomniał sobie rózgi w kuchni i zapowiedzenie uroczyste kucharza, więc też na widok służby pałacowej pierwszą jego myślą było drapnąć za Brylantem w kapustę. Ale Hanka, która dziko pierzchnęła do sadu, unosząc Maciusia, zawołała:
— Machuś!... Pójdź do nas!
Instynkt towarzyski wziął u Majcherka górę nad starym popędem naśladowania czynności zwierząt, odnoszącym się chyba jeszcze do owych chwil dziejowych, kiedy człowiek chodził krok w krok za mamutem wełnistym i za renami.
Kuchciki zobaczyli łeb Brylanta w kapuście, zaczęli więc na psa wymyślać i, śmiejąc się radośnie, rzucali nań zeschłe bryły błota, przytem wołali:
— To jucha, mądry, złodziej, widzicie go, przyszedł kraść na wieś, kiedy ludzie wyszli w pole do żniwa!... Oha! Oha!...
Miałecki uciszył te wybuchy zgrai jednem powiedzeniem:
— Cicho tam! Głupie kpy!
Nareszcie cała ta jakby komisya śledcza przybyła do chaty, gdzie się schronił Majcherek, powołany przez Hankę. Dziewczynka, widząc wchodzących na podwórko ludzi obcych, puściła się pędem w głąb sadu, zawsze unosząc ze sobą Maciusia, który się straszliwie teraz rozbeczał. Majcherek pobiegł za nimi; dojrzał go jeden z kuchcików, poznał i doniósł Miałeckiemu, który lustrował właśnie wnętrze pustej chałupy.
Zaczęto robić obławę, otoczono sad dokoła; przechadzające się tu spokojnie w chłodzie kury z kogutem narobiły okrutnego wrzasku, chroniąc się na gałęzie drzew i na strzechę chałupy. Hanka spostrzegła, że owi ludzie chcą ich pojmać, więc w ślad za Maciusiem poczęła się też drzeć przeraźliwie; Majcherek swoją drogą nie miał nic lepszego do czynienia. Dzieci chciały się wymknąć ze sadu w pole gdzie rósł bób, proso i kartofle; ale polowaniu niebawem położono kres jak tylko kuchcik Antek wziął do niewoli drżącego i zapłakanego Majcherka.
Tą razą Miałecki pogłaskał przerażonego chłopca, mówiąc:
— Nie bój się, mój mały, nie bój! Los twój pewno się polepszy; sama pani hrabina chce cię zobaczyć i pomyśli o tobie.
Rozumie się, iż Majcherek nie rozumiał ani jednego słowa z tej przemowy. Przysunął się do niego i Masełko, mówiąc w poważnym nastroju:
— Niema tego złego, coby na dobre nie wyszło! Może z ciebie jeszcze będą ludzie!
Chłopiec uspokoił się cokolwiek, a raczej oswoił z położeniem; niewątpliwie jednak uczucia jego były uczuciami ofiary, która się dostała w ręce zbirów. Szli wszyscy ku pałacowi. Za orszakiem o jakie sto kroków, przystając i namyślając się, szedł Brylant.
Poszukiwanie i odnalezienie Majcherka, jak się łatwo domyślać można, były następstwem nauki danej hrabinie przez księdza Rodowicza.
Kiedy służba tryumfalnie przybyła z jeńcem do pałacu, Miałecki odprawił natychmiast nieporzebnych już asystentów, wziął chłopca za rękę i wprowadził do swego pokoiku; tutaj chustką od nosa strzepnął sobie pył z butów, szczoteczką przygładził włosy i oznajmił hrabinie, że odnaleziony Majcherek jest już w pałacu. Hrabina poleciła przedstawić sobie dziecko. Chłopiec był w nieustannej obawie. Kamerdyner wprowadził go do gabinetu hrabiny, która tą razą zbliżyła się do malca, a głaszcząc go swoją wytworną ręką po nieuczesanej głowie, rzekła łagodnie:
— Czy nie jesteś głodny, chłopczyku?
Majcherek stał zdziwiony i olśniony, nie śmiejąc się poruszyć z miejsca. Zaledwie rzucił okiem na bok, gdy ujrzał w wielkiem zwierciadle własną postać, co go tak przeraziło iż o mało nie upadł na ziemię. Spojrzał przed siebie i znowu siebie samego zobaczył w innem zwierciadle. Przytem posadzka była dla niego zbytecznie gładka, a niektóre przedmioty tak się błyszczały i świeciły, że Majcherek musiał zmrużyć, prawie zamknąć oczy. Jakże wielki kontrast stanowił ten biedny chłopiec, brudny i obszarpany, błotem prawie przyrosły z wykwintem, choćby najmniejszego podnóżka w gabinecie pani na Pałkach!
— Mój Miałecki. Rzekła hrabina. Zarządź natychmiast, aby to dziecko nakarmiono, wymyto i przybrano w suknie hrabiego Zizi. Odtąd bowiem chłopczyk ten będzie uważany na równi z moim synem!
Miałecki osłupiał; ale rozkaz brzmiał bardzo wyraźnie i należało go spełnić bez namysłu.
Dla Majcherka rozpoczęła się nowa faza życia. Czy wyszedł dobrze na owem przebrażeniu?... Przyszłość nam to pokaże.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.