Na tułactwie/Tom drugi/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszyscy, którzy znali p. Floryana i mniej więcej z nim na poufalszej żyli stopie — postrzegli wkrótce po opisanych wypadkach zmianę nową w jego postępowaniu. On, który był zwykle dosyć otwartym i nie miał tajemnic, zamknął się w sobie. Nie unikał ludzi, przeciwnie, widać było że nie życzył sobie aby go o dzikość i oddalenie się od nich posądzano: nastręczał się zarówno kapitanowi i Tatianowiczowi, bywał nawet u profesora Żelazewicza, odwiedzał kasztelana, pokazywał się w kościele l’Assomption, pisywał do Jordana — ale nikt nie wiedział ani co robił, ani co go głównie zajmowało, a w towarzystwie swoich ziomków był chłodny, niewielemówny, tajemniczy, nieodgadnięty.
Gdy go się dopytywano o położenie, interesa, zajęcie, zbywał dwuznacznemi, ogólnemi frazesami. Nie bywał nigdzie długo, zdawał się zajęty bardzo, ale czem, o tem nikt nie wiedział. Na bulwarach, czasem w okolicach ulicy Vivienne, widywano go razem z Miciem de Lada, z którym przyjaźń zdawała się bardzo ścisła i poufała. Od tego zaś Micia, nikt się niczego, nigdy, nie mógł dowiedzieć, bo swoich ziomków unikał, i nie bywał nigdzie oprócz pono u starego księcia Józefa L., u którego niegdyś na zielonym stoliku zdobył pierwsze epolety.
Ubrany wykwitniej niż dawniej, odmłodzony, z poważną miną p. Floryan dawał się widzieć na bulwarach prawie codzień, jadał w najdroższych restauracyach — lecz i tam nie bawił nigdy długo.
Na Polach Elizejskich, w lasku Bulońskim widywano go czasem samego na bardzo pięknym koniu, którego zmieniał często, lub w towarzystwie miss Jenny, a niekiedy anglikowi amerykanów.
Ci co obrachowywali i badali sposób jego życia — wiedzieli, że znaczniejsza jego część była pokryta nieprzejrzaną zasłoną.
Jak ze wszystkiemi tak samo p. Floryan obchodził się z panią Perron. Nie wynosił się od niej, było mu tam wygodnie, widywał gospodynię czasem parę razy na dzień — ale dawny z nią poufały i coraz serdeczniejszy stosunek, — naprzód się zachwiał, potem widocznie ostygać począł. Nie chciała go zrywać p. Adela, owszem tem silniej stała przy zachowaniu go, z uporem i wytrwałością niewieścią, tolerowała wszystko, gniew tłumiła w sobie, a widziała jak ten człowiek zwolna się jej wyślizgał.
Śniadania w domu jadał bardzo rzadko, obiady również, w mieszkaniu nocował wprawdzie, ale przychodził późno, zmęczony, zasypiał na dzień, a wstawszy uciekał zaraz z domu. Nigdy go tu prawie w ciągu dnia nie było.
P. Perron nie była szczęśliwszą od innych w dopytywaniu go co robi ze sobą — i ją zbywał tem że odpoczywa, że się rozrywa, że ma kilku przyjaciół. Przed nią jedną może przyznał się że rozpoczął maleńką grę na giełdzie, która mu się dosyć wiodła. Po razy kilka przynosił do domu[1] dawał do przechowania pani Perron po kilka tysięcy franków. To zaufanie miłem jej było, zdawało się obiecującem, lecz zrobiwszy ją kasyerką, nie chciał uczynić powiernicą.
Cierpliwie, może cierpliwiej niżby jej temperament przypuścić dozwalał, znosiła to przebiegła francuzka. Chciała go wziąść swą łagodnością i dobrocią. Był dla niej uprzejmym — ale roztargnionym zawsze, zajętym, spieszącym się i małomównym.
Kapitan Arnold rzadziej niż dawniej mógł go pochwycić, a w dłuższą rozmowę nie umiał go wciągnąć. Wymykał mu się. Spotkali się czasem, zaczynał zaraz o Jordanie, gdy Arnold zwracał rozmowę na niego samego, odpowiadał troszcząc się tylko o przyjaciela.
Taki tryb życia osobliwszy, którego połowa przeznaczoną była aby drugą zasłaniała, trwał niemal długi rok cały, bez żadnej zmiany wybitnej.
W ciągu niego tylko Florek pilnie na to uważał aby się od swych ziomków nie oddzielać i na wszystkich wspólnych uroczystościach w Montmorençy i Paryżu, być zawsze przytomnym.
A że od nikogo nic nie potrzebował, nikogo o nic nie prosił, owszem chętnie do wszystkich małych składek należał, biedniejszym potroszę pomagał, nie miano mu nic do wyrzucenia.
Mówiono o nim poruszając ramionami — Małdrzykowi się nieźle dzieje, przysyłają mu pieniądze z domu, umie się rządzić. Porządny człowiek.
Bliżej nikt go nie znał i nie dochodził co tam w głębi tkwiło.
Zamiast zestarzeć, p. Floryan zdawał się odmładzać. Twarz wprawdzie bledsza może była, mniej świeża, ale pełniejsza, on sam utył nieco, nabrał ciała i siły. Jazda konna i ruch widocznie mu służyły. Dawniej już mówił wybornie po francuzku, bo komuż z lepiej wychowanych polaków język ten jest obcym? — teraz wprawił się tak że zdawał się łatwiej wyrażać po francuzku niż po polsku, a akcent i właściwości języka paryzkiego bruku przyswoił sobie całkowicie. Trudno go było na bulwarach odróżnić od rodowitych dzieci Lutecyi. Znał wszystkie znakomitości Paryża, przynajmniej z widzenia, począwszy od małego Thiersa i Plonplon’a, aż do Theresy.
Kwiaciarka Jockey Clubu uśmiechając się przypinała mu bukiecik co dnia.
Ktoby był jednak badał tę fizyognomię tężejącą i coraz odźwierciedlającą duszę, byłby może na niej postrzegł jakieś ślady namiętnych wzruszeń, wielkiego naprzemiany podniecenia i buty i — ucisku a smutku.
Pani Perron, u której złożona była kasa może najlepiej mogła wytłómaczyć te zjawiska, bo niekiedy miewała aż do dwudziestu i trzydziestu tysięcy franków w kasie tej, a czasem ona się do dna wyczerpywała. Przypływ i odpływ był bardzo nierówny.
W końcu, roku po zwrotach wielu szczęścia, skończyło się na powrocie do pierwszego stanu — ale przez rok żyło się nie szczędząc sobie na nic. Nawet na imieniny p. Perron, na świętą Adelę, przyniósł p. Floryan ładną bransoletę z napisem — co wdowę niezmiernie uszczęśliwiło.
Czekała cierpliwie, czekała patrząc w zwierciadło, widząc się jeszcze bardzo ładniuchną, dosyć świeżą, a nie mogąc tego utaić przed sobą, że gdzieniegdzie ukazywały się jakby przepowiednie marszczek — i — na przedzie trzeba było wyrwać z włosów kilka nitek srebrzystych.
Ale i on starzeje! — mówiła sobie pocichu. — Cierpliwości.
Tout vient à point, pour qui sait attendre!
Z Jordanem korespondencya, nieprzerwana nigdy, podlegała także rozmaitym wpływom humoru i zajęć. Pisywał Florek częściej i rzadziej, w listach unikając szczegółów o sobie. Klesz uspokojony o wynoszenie się od p. Perron nie nalegał, coraz mniej ją znajdując niebezpieczną.
On sam o sobie zawsze w ten sposób humorystyczny donosił — że mu się wcale nieźle działo.
Powodzenie to jednak, o którego szczegółach tylko do Arnolda pisywał, ograniczało się bardzo skromnemi rozmiarami — a zaspokajało Jordana, bo on niewiele wymagał. W jedzeniu i piciu był niemal anachoretą. Nieraz ażeby mieć więcej czasu do przeczytania czegoś, nie szedł na obiad i jadł chleb z serem, popijając szklanką lekkiego wina — przy stoliku — a raczej przy łóżku.
Pracował bowiem, od czego się odzwyczaić nie mógł, najczęściej leżąc.
Wyborny klimat południa, doskonałe owoce Tureny, tanie wino, chleb zdrowy, tryb życia dosyć spokojny, czyniły go szczęśliwym niemal — także bodaj wypiękniał.
Troska o Florka, z powodu stron tajemniczych jego życia, samem trwaniem bez wybuchu, bez widomych następstw, znacznie się zmniejszyła.
Mówił sobie że — Florek się powoli ustatkuje.
W jego położeniu znacznej zmiany nie było, ani też o nią zbytnio się starał. Używano go do korekt, niekiedy dawano mu rękopisma do przerabiania, radzono się, a uczciwi naczelnicy firmy, sami proprio motu — powiększoną pracę starali się wynagradzać. Oszczędny bardzo Jordan raz pierwszy w życiu, niewiedzieć jak w końcu roku znalazł się posiadaczem małego kapitaliku. Stało się to rzeczywiście mimo woli jego, a było skutkiem tego że Jordan życiem się zastosowywał do obyczajów francuzów jednego z nim — stanu i położenia. We Francyi zaś nie ma najuboższego człowieka, któryby nie miał za zasadę, iż coś z dochodu rocznego musi oszczędzić. Biada temu, który zjada co zarobi — według pojęć francuzkich jest to już nędzarz i w istocie prędzej czy później — nędza go czeka.
Każdy wyrobnik stara się coś schować. Jordan żyjąc jak inni, oszczędził też sporą sumkę — ale zachował ją pomyślawszy, że jeśli nie on, to mniej opatrzny Florek potrzebować jej kiedy może.
Do marzeń poczciwego Klesza należało, zrobić wycieczkę do Paryża, niespodziankę Małdrzykowi. Chciał zbliska wpatrzyć się w jego życie. Lecz robota u Mamów tak była zawsze pilna i tyle jej się gromadziło oczekującej na niego, że nawet czasu świąt, na kilka dni oderwać się nie mógł.
Płynął rok drugi, i miał się ku końcowi, a czwarty się zaczynał od wyjazdu ich z kraju. Teraz już zamiast Lasockiej pisała Monia sama, a listy jej wprawiały w osłupienie ojca. Po odebraniu każdego z nich, zamykał się niespokojny w domu — dostawał jakby gorączki, zasmucał się, i trzeba było czasu i zabiegów tych co z nim żyli, aby go zwykłemu, dawnemu życiu przywrócić.
Dziewczę — o którego wychowaniu i rozwinięciu nie miał żadnego wyobrażenia ojciec — pod naciskiem jakiejś niedoli, sieroctwa, uczucia swojego osamotnienia i tęsknoty za ojcem, którego czuła pokrzywdzenie i nieszczęśliwe położenie — musiało, jak było widać z tych listów, nadzwyczaj umysłowo i sercowo urosnąć. Było coś niemal przerażającego w pismach jej, dojrzałością sądu, goryczą poglądów, energią naddziecinną. Piętnastoletnie dziewczę — zdawało się w nich dojrzałą, doświadczoną, zbolałą niewiastą. Z wielkim taktem donosić umiała ojcu tylko to co było niezbędnem by ją poznał i jej położenie, a zbytnio się nie dręczył tem, na co nie mógł pomódz.
Listy długie zdawały się dla niej być potrzebą serca — stanowić wątek jej życia, które z życiem ojca starała się związać. Były one niekiedy rodzajem dziennika wrażeń, spowiedzią, wołaniem ku opiekunowi temu, wyciągnieniem rąk ku niemu.
Na Kosuckich unikała skarg, któreby ojca rozjątrzyć mogły, choć z toku opowiadań jej o sobie widać było, że ją uważano i obchodzono się z nią jak z obcą, na łasce będącą sierotą. Niekiedy tylko malowała mu Lasocin, przypominała dawne czasy lepsze, donosiła nawet o starych drzewach, które ojciec lubił, gdy je burza obaliła.
Niepospolity dar opowiadania i pisania miała Monia, choć na listy wcale się nie wysilała. Były one tak improwizowane, tak natchnione, jak prawdziwe listy być powinny. Kunsztu w nich nie znać było, ale mówiło uczucie z wdziękiem jakie mu dawała natura.
Pakiety tych listów, często zapewne na jakąś zręczność bezpieczną czekać musiały, nim je wyprawiono na pocztę, z czego domyślać się było można iż pisać do ojca wzbraniano. Przychodziły rzadko, ale po kilka razem.
Część ich, gdy Jordan nalegał na to i błagał, Małdrzyk musiał mu posłać do przeczytania. Klesz był niemi tak zachwycony, iż odpowiadając na posyłkę przyjacielowi, rozpoczął od słów:
„— Klęknij i podziękuj Bogu, że ci dał takie dziecko. Cud to jest. Chyba duch matki czuwał nad nią. To nie piętnastoletnia dzieweczka — to kobieta niezmiernego rozumu, anielskiego serca. Florku — obrazić cię nie chcę, ale tyś takiego dziecka niewart, a Bóg ci je dał chyba aby ci twe nieznane cnoty nagrodzić i cierpienie wygnania osłodzić.
Są w listach miejsca, którychby się nie zaparł żaden z naszych najznakomitszych pisarzy, a co za uczucie! co za wdzięk, jaka prawda ducha, który nie umie nawet wyobrazić sobie fałszu...“
Zdaje się że i na p. Floryanie listy Moni, coraz piękniejsze, coraz gorętszem uczuciem natchnione, wielkie czyniły wrażenie. Jakeśmy mówili, zamykał się z niemi, obojętniał dla wszystkich, wpadał w jakąś melancholię, zdawał się sobie czynić wyrzuty.
W końcu tego drugiego roku, raz po odebraniu pakietu od Moni — w pierwszej chwili napisał do Jordana „Wiesz co, wyrzucam sobie żem to dziecko wydał na łup sieroctwu, a — kto wie — może obejściu się nielitościwemu, żem ją porzucił.
Czego się ona może tam spodziewać u Kosuckich? Waham się, boję się ją wyciągnąć z kraju — bo sam nie mam zapewnionej egzystencyi, bo gdziebym ją tu mógł umieścić — ale... nieraz myślałem już — zawołać — niech przyjedzie!“.
Jordan nierychło na to odpowiedział. I on nie był pewny czy godziło się skazywać ją na tułactwo. „Czekaj — napisał potem do przyjaciela. — Jestto krok śmiały, ani ci go śmiem radzić ani odradzać. Trzebaby mieć dar wieszczy aby odgadnąć — co lepiej?“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie domu brak przecinka lub spójnika i.