Na tułactwie/Tom drugi/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pora była jesienna, wiatr z deszczem smagał szyby okien, niebo wieczorne okrywały chmury potargane, czarne, przesuwające się po jaśniejszem zielonawo-żółtem tle zachodu. W ulicach ludzie biegli z pośpiechem osłonięci parasolami, unikając rynien, z których woda strumieniami się lała i wypełniała rynsztoki. Gdzieniegdzie fiakr obryzgiwał przejeżdżając przechodniów tem błotem paryzkiem, które do żadnego innego nie jest podobne. Przez szyby zamglone sklepów światło ich wewnętrzne przedzierało się dziwne, płowe jakieś, nieczyste przybierając barwy.
Niekiedy przepełniony omnibus, lśniący od słoty, gdy pod latarniami się przesuwał, ciężko się wlókł po bruku ze swemi latarkami — i naciśniętemi na stopniach przechodniami, szukającemi w nim przytułku od niepogody.
Zdawało się że ten deszcz, który już, z małemi przestankami, lał od południa, wyludnił ulice — rozpędził przechodniów — i pozamykał nawet sklepiki, z których wiele nawpół było drzwiami poosłanianych.
Zdala jednak od ulic, któremi płynie nigdy nieustające tu życie, słychać było ten głuchy, stłumiony gwar, jakby podziemny — oddech olbrzyma, który nigdy nieusypia. Przed teatrzykami przepełnionemi, bo w nich wielu szukało schronienia, paliły się lampy i przemykali ludzie co z nich żyć muszą. Z kawiarni, przed któremi stały namioty i stoliki wszystko się pousuwało do wnętrza, stołki tylko poprzewracane, stoliki ponachylane odpoczywały, korzystając ze słoty.
Obok hoteliku Marsylskiego martwo było i pusto. Świeciło się w nim i przed nim, lecz w środku wszystko spoczywało. Odźwierny przed zwykłą godziną drzwi zaryglował i zabierał się z rodziną swą do spokojnego i niczem nie przerwanego zasiąść obiadu, gdy właśnie w chwili podania pot au feu, tego dnia reprezentowanego przez wonną zupę kapuścianą, fiakr noga za nogą jadący, zatrzymał się przed bramą. Człowiek wydobył się z niego, i niezmiernie gwałtownie i natarczywie dzwonić zaczął. Odźwierny, mąż nie młody już, w chwilach wolnych od obowiązku coś nakształt krawca — oburzył się niesłychanie na sposób dzwonienia, i — choć człowiek cywilizowany a zwykle dość wyszukanych dobierający frazesów w rozmowie — odezwał się z gniewem:
Animal! va!
Tymczasem dzwonienie nie ustawało, był to karylion niewytłómaczony. Portyerowi zdawało się że otwierając furtkę spełnił swój obowiązek, — a widząc że mimo to dzwonek nawołuje, wybiegł z gębą przekleństw pełną.
Chciał już je wylać na stojącego przed sobą jegomości, gdy ten zawołał rozkazująco:
— Wrota otworzyć, fiakr zajechać musi. Wiozę chorego rannego, nie wysiądzie sam z fiakra, trzeba go nieść na schody.
Portyer się uląkł.
— Chorego? rannego? Któż to jest?
— Wasz lokator, tu się wieść kazał. Hotel Marsylski, przecież się nie mylę. Polak jest. Co u licha. Jęczy tam leżąc — prędzej.
Miano otwierać wrota, gdy hałasem ściągnięta ze schodów, na których poręczy się spierała, p. Perron poczęła pytać co to było — czego żądano.
Portyer wiedzący o poufałych stosunkach polaka z panią domu, zadarł głowę do góry, złożył rękę w trąbkę i na cały głos zawołał:
— Nieszczęście. Przywożą p. Floryana ranionego!
Krzyk się dał słyszeć na schodach, i stoczyła się raczej niż zbiegła, blada, z załamanemi rękami p. Perron.
Otwierano wrota. W hoteliku na raz ruszyło się, zawrzało, zakipiało, wszystka służba wybiegła na schody, na korytarze, niektórzy aż w podwórko. Obawiano się czy pożaru nie ma w domu.
Tymczasem fiakr powoli wsuwał się w rozwarte wrota. Stała już zszedłszy aż na bruk pani Perron, aby co prędzej zobaczyć co się stało.
Człowiek, który fiakrowi towarzyszył, zwolna, ostrożnie, otworzył drzwiczki. Pani Adela wsunęła się cała do wnętrza.
— Na Boga, co się stało? panie Floryanie.
Słaby głos zachrypły odpowiedział po chwili.
— Nic, nic, przypadek, noga złamana, nie wiem, lecz ruszyć się nie mogę. Po doktora poślijcie. Sam na górę nie mogę.
Przy świetle latarki podanej zobaczyła gospodyni bardzo bladą twarz Floryana, który wyciągnięty był w fiakrze i z boleści usta zakąsywał.
Niezbyt nerwowa kobieta, o mało nie omdlała — straciła przytomność. Stan ten szczęściem nie trwał nad małą chwilę, rozbudziła się cała jej energia natychmiast i już wydawała rozkazy.
Ludzie, którzy się zbiegli, z wielkiemi ostrożnościami poczęli dobywać Floryana z powozu, przygotowywać się do przeniesienia go na górę, chłopak pobiegł po lekarza najbliższego. Małdrzyk syczał z bólu tylko, ale ani słowo mu się nie wyrwało z ust gdy go nie bardzo zręcznie, powoli, dźwigano na górę. Pani Perron szła przy nim, podtrzymując głowę, pilnując aby już obandażowanej nogi nie potrącono.
Nieczas było badać i pytać. Człowiek, który przywiózł Floryana, natychmiast wraz z fiakrem zniknął.
Złożono wreszcie chorego na łóżku. Osłabłym głosem pić poprosił.
— Jakże się to stało? — ośmieliła się spytać Perron — mój Boże! miałżeby to być pojedynek?
— Nie! — rzekł Floryan — przypadek bardzo zwyczajny. Koń... koń padł ze mną, przywalił i zgruchotał mi nogę.
— Koń? gdzie?
— Wracałem z przejażdżki, nie wiem, ośliznął się, nastraszył, nie uważałem, padł.
Perron przerwała pytaniem.
— Opatrzonoż nogę?
— Tak — odparł Florek, któremu ciężko mówić było — doktór mi ją obandażował naprędce, ale chciałem tu być tu... i kazałem się wieść.
Doktór Moulin, poślijcie po Moulin’a.
Posłano już po niego. Był to lekarz domowy, dawniej pono wojskowy i przy szpitalach praktykujący, może więcej chirurg niż doktór, co się najszczęśliwiej składało.
Perron tymczasem płacząc usiadła przy łóżku. Miała poczciwe, litościwe serce niewieście, a potem — Floryan, którego nawykła była niemal jak swą własność uważać, obchodził ją więcej niż każdy inny.
Drżała nad losem jaki jego i ją razem mógł spotkać, tem bardziej że Małdrzyk od niejakiego czasu nieszczęśliwym był w grze, wszystkie swe zapasy z kasy powybierał, był jej dłużnym sporo — i — p. Perron to położenie właśnie spodziewała się zużytkować, aby go do stanowczego kroku przymusić.
Miała największą nadzieję, najlepsze oznaki — i gdy się jej zdawało że stawała u celu upragnionego — los zachwiał całym gmachem, tak powoli i pracowicie budowanym.
Na zapytania o wypadku, o szczegółach — Floryan nie odpowiadał prawie, pogrążony był w sobie, osłabły. Osłupiałemi oczyma patrzał w sufit, a blade ręce jego chwilami ściskały się konwulsyjnie.
Doktór Moulin wpadł przestraszony, biegnąc wprost do łóżka.
— Co się stało!
Podnosił już kołdrę, którą noga była osłonięta.
— Noga złamana, kości potrzaskane — rzekł głosem stłumionym, głowę ku niemu obracając Małdrzyk. — Koń padł ze mną i przygniótł mnie sobą.
— Opatrywano? — zapytał doktór, który już dobywał narzędzia i wołał o światło.
— Naprędce... obandażowano... — zaledwie słów tych dokończywszy Floryan zemdlał. Perron przybiegła go cucić, ocierać i zaniosła się od płaczu.
Moulin wysłał po pomocnika. Znoszono wodę, światło, co było potrzeba do opatrzenia nogi, która choć obandażowana naprędce — potrzebowała co najrychlejszego ratunku; bo przez drogę ucierpiała.
Nastąpiło złowrogie milczenie, syczeniem i krótkiemi wykrzykami przerywane tylko. Małdrzyk często mniej cierpliwy na małe cierpienia, miał tę polską naturę, która czuje obowiązek męztwa gdy boleść jest wielką. Mógł zemdleć, ale nie byłby krzyknął, bo się wstydził jęku. Syczał, rękami tylko ściskając co napadł.
Opatrując kość i ranę, bo ciało było też zgniecione i poszarpane, doktór Moulin mocno się zmarszczył. Złamanie było kilkakrotne — obie kości nogi strzaskane — prawdopodobieństwo amputacyi na myśl przychodziło. Jednakże wprawny lekarz począł od tego co było najpilniejsze, co niezbędne, i nogę zamknął, obłożył, ścisnął, probując naprzód czy nie uda się uniknąć okaleczenia.
Wszystko trwało długo i parę razy musiano trzeźwić osłabłego, który wytrwale milczał.
— Trzeba posłać po garde malade, po siostrę Felicyę, którą polecam, — dokończywszy opatrywania, ocierając pot z czoła odezwał się Moulin.
— Przepraszam — odpowiedziała Perron, która na chwilę nie chciała od łóżka odstąpić — ja się tu nikomu nie dam zastąpić.
— Pani? pani? — spytał z niedowierzaniem doktór — ale to nie kilka godzin, nie jedną noc tu spędzić będzie potrzeba.
— Choćby kilka miesięcy, — stanowczo odparła gospodyni. Siostra Felicya nie potrafi więcej odemnie. Pan mi powiesz co mam czynić.
— Pani nie wytrwasz! — rzekł Moulin.
— Proszę być spokojnym, gdyby mnie siły opuściły, naówczas poproszę siostry Felicji.
Moulin spojrzał na nią i nie mówił już nic.
Poprosił o szklankę wina. Schyliwszy się ku p. Perron począł szybko opowiadać jej co czynić miała, oznajmił silną gorączkę i kazał się przywołać, jeśliby uznano tego potrzebę.
Choremu dano pić... milczał... Część znaczniejsza wieczoru upłynęła — noc się zbliżała, gdy po zamięszaniu jakie panowało czas jakiś w hoteliku, nastąpiła cisza głucha. Ludzie zmuszeni chodzić jeszcze stąpali na palcach.
Pani Perron siedziała w głowach, sparta na ręku. Łzy jej już były oschły — gorączka przepowiedziana Floryanowi, zdawała się wprzód jeszcze ją ogarniać. Przebiegały dreszcze, wstrząsała się, oczy gorzały blaskiem niezwykłym, spalone usta zwilżała ciągle wodą. Jedna jej ręka prawie nieustannie chwytała dłoń Floryana, który leżał nieruchomy i milczący, jakby wpół senny.
Przybywający nad ranem doktór Moulin, zastał chorego bezprzytomnym, a stróżującą przy nim rozgorączkowaną też i przerażoną.
Upłynęło dni kilka, w ciągu których doktór Moulin, sprowadzony do pomocy lekarz drugi, pomocnik felczer, czuwali ciągle nad chorym, ale pod okiem nieopuszczającej na chwilę łoża pani Perron. Widząc jej twarz noszącą na sobie ślady wyraźne gorączki, doktór chciał koniecznie kazać się jej położyć — energiczna kobieta potrząsnęła głową nic nawet nie odpowiadając. Nazajutrz zaraz opróżniła pokoik przylegający do tego w którym leżał Floryan, otworzyła drzwi, i tam posłać sobie kazała, aby być na zawołanie.
Hotel zdała na łaskę i niełaskę swej pomocnicy i portyera. Cała zajęła się chorym.
Z narady doktorów wypadło że bez odjęcia nogi obejść się może, jeżeli — rana nie przybierze niebezpiecznego charakteru, kości, jak utrzymywano, zrosnąć się mogły, choć noga nigdy nie obiecywała być prostą i taką jak była.
— Kochany panie Moulin — rzekła drugiego dnia wieczorem gospodyni — proszę nie zważać na żadne wydatki. Niech kosztuje co chce, polak wyzdrowieć powinien i mieć nogę całą.
— Za nic nie ręczę — odparł doktór — oprócz że starań nie będę szczędził i zrobię co jest w ludzkiej i doktorskiej mocy. Dla pewności wezwę specyalistów z fakultetu, ale ich rady będą kosztować drogo.
— Zapłacę co każecie — powtarzała Perron.
Od pierwszego zaraz dnia, gdy cokolwiek oprzytomniała gospodyni, wydała rozkazy na dole.
— Nikogo nie przyjmować, ktoby się zgłosił do Floryana, nikomu nie mówić o przypadku.
Portyer miał polecenie — poprostu wypraszać — obojętnem:
— Nie ma w domu.
Zmiarkowała lub dowiedziała się od Floryana że o przypadku jego tak jak nikt nie wiedział.
Wchodziło to w jej przyszłe rachuby aby chorego odosobnić — aby go opanować wyłącznie. Listy, gdyby przyszły, sobie oddawać kazała.
Pierwszego dnia nikt się nie zgłaszał.
Małdrzyk, który w ciągu tych lat miał stałą posadę w cyrku a razem pełnił obowiązki przyjaciela przy miss Jenny, z którą był na przemiany bardzo dobrze i źle bardzo — w końcu poróżnił się był z Richardem, ostygł dla amazonki, przekonawszy się iż była istotą, w której sztuka zastępowała we wszystkiem naturę, zimną, wyrachowaną, obojętną zawsze a grającą uczucie jak w cyrku grała boginie. Tylko ta okoliczność, iż Małdrzyka, doskonałego i śmiałego jeźdźca, pilnego w pełnieniu obowiązków, które polubił — niełatwo było zastąpić — zmuszała dyrektora do utrzymania go na miejscu. Miss Jenny, której płochość jej przewrotność wyrzucał, unikała go, widząc że oszukiwać nie może — ale i jej bywał potrzebnym. Cierpiano go więc. Małdrzyk mając ciągłe spory i nieporozumienia do znoszenia, byłby porzucił swe miejsce, lecz ono, po stracie ostatka na giełdzie, dawało mu jedyne utrzymanie, a nawykł był do wygodnego życia. Przypadek jakiemu uległ Floryan gdy dzikiego konia w małym cyrku ujeżdżał — może był dyrektorowi i miss Jenny na rękę, dozwalając się im go pozbyć. Richard kazawszy opatrzyć, obandażować, odesłał do domu i natychmiast obejrzał się za zastępcą. Nikt nie zabolał nad biednym człowiekiem.
Nazajutrz nie dowiedziano się nawet o stan jego, trzeciego dnia dyrektor odesłał zaległość jakąś, dołączywszy do niej bilet tysiąco-frankowy. Było to jedyne pożegnanie jakiego się mógł spodziewać. Pani Perron odebrała pieniądze, rzuciła je do szufladki i użyła ich na koszta kuracyi.
Oprócz osób w cyrku znajdujących się naówczas, których interesem było nie rozgłaszać o wypadku — i które z tego powodu zachowały o nim milczenie, nikt nie domyślał się co z Floryanem się stało.
Pani Perron nie chciała aby przyjaciele Małdrzyka dowiedzieli się o tem zawcześnie, bo sama chciała mieć całą zasługę pielęgnowania go — i ocalenia. Prawda że na to nieżałowała, ani siebie, ani pieniędzy, lecz była też zazdrosną.
Systematycznie obmyślanem było to osamotnienie chorego. Pani Perron zapowiedziała służbie że kto słówko piśnie — zostanie natychmiast wydalony. Żadnego z polaków nie kazała nawet wpuszczać na schody, żadnemu nic o Floryanie nad to powiedzieć nie było wolno, że nie ma go w domu. Ktoby zaś do niej się chciał udać z zapytaniem, mówić mu miano że pani Perron jest na prowincyi.
Blisko trzech dni trwała nadzwyczaj silna gorączka, która tak siły wyczerpała, iż Moulin zaczął się lękać czy chory wytrzyma dalsze cierpienia. Rana była zaogniona, bo kości wychodziły. Sondowanie było bolesne.
Floryan jak tylko do przytomności powrócił, odzyskał razem i swe męztwo. Znosił cierpienie ze stoicką wytrwałością.
Symptomata zresztą ogólnego stanu zdrowia, po upływie pewnego czasu, były dosyć pomyślne. Życie wracało i funkcye, które go utrzymywały. Siły zaczęły też przybierać choć zwolna. Moulin rokował dobrze o zrastaniu się kości, ale zapowiadał że kuracya musi potrwać bardzo długo.
Pani Perron niemal temu rada była. Przez ten bowiem czas on należał do niej tylko, nie mógł widywać nikogo, a ona czuwała nad tem aby go nic nie dochodziło. Chciał Floryan donieść natychmiast Jordanowi o nieszczęściu swojem, a że sam pisać nie mógł, prosił swoją opiekunkę aby go wyręczyła. Perron oparła się temu.
— Po co pisać? na co go straszyć? Gotów wszystko porzuciwszy przylecieć tu zaraz, a mnie on i tobie więcej będzie zawadzać niż pomagać.
Ja tylko naówczas ręczę za wyzdrowienie, gdy sama się zajmować będę.
Później, gdy będziesz lepiej, doniesiemy mu o tem.
Małdrzyk nie śmiał się jej opierać, nadto jej był winien, aby naprzekór coś chciał czynić.
Widział jej poświęcenie, starania, bezsenności, troski, wydatki i serce jego przejęte było tem żywszą wdzięcznością dla niej, że nikt więcej nie troszczył się, nie dowiadywał nawet o niego.
Wprawdzie kapitan Arnold, Tatianowicz i inni znajomi, po kilkakroć, niespokojni napastowali portyera o wiadomości, ten ich zbywał tem że nic nie wie, i że polaka nie ma nigdy w domu. Arnold postępowaniem tem, za długo trwającem, zdziwiony, bo — jakeśmy mówili — Małdrzyk ziomków nie unikał, napisał o tem w końcu do Klesza.
Lecz Klesz, długim ciągiem czasu który nic złego nie przyniósł, był niejako uśpiony i czujność jego nad Floryanem znacznie się zmniejszyła. Przekonanym był że jej nie potrzebował tak dalece, i że — choć może jego postępowanie nie było najprzykładniejszem i miało wiele stron ciemnych — nie zagrażało przyszłości.
Ufał w to że listy Moni zastąpią teraz wszelki nadzór i opiekę, utrzymując Małdrzyka w atmosferze uczuć zdrowych i w związku z przeszłością.
Na list Arnolda — Klesz odpowiedział żartobliwie:
„Co się z moim kochanym Florkiem stało, nie dochodźmy zbytecznie. Poczciwe człecze, ma swe słabostki, ale z niemi, jak zwierz który lenieje i brzydko naówczas wygląda — chowa się i kryje. Jestem pewny, że gdy starą szerść odzyszcze powróci nam i na wierzch wypłynie.
Gdyby się trochę wyzwolił z pazurków białych wdówki, radbym był, bo zawsze jej się jeszcze więcej boję niż innych fantazyj, na jakie zachorować może.
Stosunek jego przyjacielski z tą kobietą, choć ostygły, jak sądzę, trwa nazbyt długo. Może z tego urosnąć nałóg, a na starość, która dla niego i dla nas nadchodzi — nawyknienie jest największem niebezpieczeństwem. Zastępuje ono namiętność i w innej formie, ma jej siłę“.
Pisząc to poczciwy Jordan, któż wie, myślał może o sobie.
Zdarzyło mu się bowiem że i on w Tours mieszkając — nabrał takiego nałogu serca.
W pierwszych dniach po przybyciu, szukając mieszkania w pobliżu swojego zakładu pp. Mame miał sobie wskazaną staruszkę, panią Jourdan, u której najął izdebkę na poddaszu. Rodzina tych Jourdanów składała się z dwojga staruszków, ruchliwej jejmości i nawpół sparaliżowanego jej męża. Oprócz tego mieli dwie córki, jedną młodą i piękną, zajętą lekcyami muzyki, drugą już około czterdziestki mającą, pomagającą i wyręczającą matkę.
P. Ewelina starsza była zapewne niegdyś piękną, widać że przeszła przez ciężkie życia próby, bo nosiła się czarno i była smutną. Małe usługi w domu ona pełniła i Jordan ciągle się z nią spotykał.
Nigdy w życiu, wyjąwszy gdy miał lat osiemnaście i nie czuł jak był brzydkim — Klesz nie marzył o miłości. Lata, w których się kocha przeszły do niego, ale ta próżnia, którą zostawia po sobie — władza niezużytkowana, pragnienie niezaspokojone — zostały w nim dotąd.
Jego skromność, dobroć, a razem rozum, statek i miłe obchodzenie się ze wszystkiemi, zjednało mu przyjaźń serdeczną całej rodziny Jourdanów.
W godzinach wolnych, chodził z cygarem bawić starego inwalida. Nawzajem młodsza, muzykalna panienka, na lichym, starym klawikordziku, grała mu, do łez pobudzając, pieśni polskie, mazurki Dąbrowskiego i kolendy Bożego Narodzenia, których nuty dla niej dostał.
Staruszka czuwała nad wygodami lokatora, a p. Ewelina wyprzedzała ją w tem i czasem kwadransami całemi rozmawiać z nim lubiła — on z nią. Jak brat i siostra opowiadali sobie wszystko, zwierzali się, stali poufałemi, dobremi przyjaciołmi. Że ona mu się wydawała ładną, to nie dziw, była nią jeszcze; dziwniejsze to że on dla niej nie tak był brzydkim, jak dla innych.
Zrodziło się z tych stosunków w ciągu paru lat, słodkie nawyknienie. Jordan i Jourdan... brzmiało tak jakoś podobnie że go czasem żartobliwie przezywano monsieur Jourdan junior. Wynosić się z tego poddasza ani myślał Klesz, choć później stałoby go było na lepsze mieszkanie.
P. Ewelina mówiła otwarcie, że gdyby go nie widywała — chybaby się zatęskniła za nim śmiertelnie.
Klesz rozumiał to dobrze że gdyby się ze zbytnią czułością dla tej Ewuni wydał, stałby się przez to śmiesznym. Obracał więc w żarty swój sentyment, lecz zataić go przed sobą nie mógł.
Ona zaś — wcale się z nim nie kryla. Rodzice, którzy widzieli że w przeciągu tych lat dwóch humor i ochotę do życia odzyskała — radzi byli lokatorowi.
Śmiałe dziewczę, kilka już razy pół żartem powiedziało Jordanowi, że — powinienby się z nią ożenić.
— A jakbym pannę Ewelinę wziął za słowo, odpowiadał Klesz — dopierobyś zobaczyła, co to za brzydka rzecz mieć starego brudasa za męża.
— O! przepraszam! zmusiłabym go żeby brudasem nie był.
Żartowali tak sobie — lecz... nałóg codziennego widywania się, życia ze sobą — rósł co dnia.
P. Ewelina miała taką moc nad starym leniuchem, który najlepiej lubił siedzieć zgarbionym nad książkami, że mu pootwierane tomy zamykała i z siostrą i z sobą prowadziła na przechadzki.
Stosunek to był, jak widzimy, groźny bardzo dla Klesza, ale on sam dotąd nie przypuszczał aby inaczej mógł się skończyć, chyba trwając jakim był — do starości.
Kapitan Arnold, który w czasie świąt, odwiedzał siostrzeńca i widział jakie miejsce zajmował w rodzinie Jourdanów, potrząsał głową i mawiał.
— Tylko się nie ożeń, proszę cię, bo, choć doskonała dziewczyna — ale już, gdybyś miał wisieć, to jest brać... to przynajmniej młodą. Za kilka lat będzie babą.
Żeby kobiety nie starzały — dodawał kapitan, coby to za miłe były istoty!
Wszyscy przyjaciele Małdrzyka — znajomi — ludzie z któremi miał interesa, jedną formułą odprawiani dosyć długo, zaczynali być niespokojni.
Arnold zwierzył się Tatianowiczowi, że go sześć razy od drzwi się pozbyto, zawsze tem — nie ma w domu, a gdy się rozgniewany pytał: ale gdzież się u licha podziewa? — Nie wiem — odpowiedział odźwierny. Tatianowicz doniósł o tem kasztelanowi, a ten, że miał jakąś słabość do Małdrzyka, posłał od siebie po informacyę. I jego tak zbyto.
Zaczynało to być niepokojącem i — podejrzanem.
Floryan ze swojej strony dopytywał pani Perron, czy kto do niego nie przychodził, czy nie było listów. Mówiła że nie dowiadywała się żywa dusza, a listy chowała i zapierała się że przychodziły.
Małdrzyka bolała ta obojętność ludzi — skarżył się na nią.
— A! ludzie — odpowiadała z goryczą Perron, ludzie! Pan wierzysz przyjaźni, sercom i stosunkom! Gdzie teraz u kogo serce? Każdy myśli o sobie.
— Przecież nie wy — mówił Floryan, wyciągając ku niej rękę.
— Ja! ja! — mruczała gosposia. — To zupełnie co innego! Wiecie żem się do was od pierwszego dnia przywiązała i że wierną wam jestem. Prawda — są kobiety płoche, ale wówczas tylko gdy serce ich nie przemówi — a te raz uderzywszy wiernem zostaje, choćby je odpychano.
Małdrzyk i w skutek choroby i czując ile jej był winien — a jak go wszyscy opuścili — przywiązywał się do swej opiekunki i karmicielki.
— Mój Boże — mawiał czasami — kiedy ja mój dług jej wypłacę, nie mówię już o długu wdzięczności, ale o tem co winienem jej z powodu choroby.
— Proszę o tem nie myśleć — odpowiadała dwuznacznie wdówka — gdy będziesz zdrów, może się to jednem słowem opłacić wszystko.
Floryan, który tego jednego słowa nigdy wprzód przypuścić nawet nie chciał — teraz wśród nocy bezsennych widząc ją czuwającą nad sobą, pełniącą posługi wszystkie, myślał już nieraz, że inaczej jak oddając się jej cały, nie potrafi wywdzięczyć.
W jego oczach wszystkie jej wady, niedostateczne wychowanie, pewna płochość przynajmniej pozorna, obyczaje nieco gminne i rażące czasem nieokrzesaniem, które się z pod powierzchownego poloru dobywało — wszystko to nikło przy anielskiem sercu!
Mógłże w swym wieku, przy ubóstwie, na wygnaniu, żądać czegoś lepszego nad związek z kochającą go kobietą, która oprócz tego, przynosiła mu niezależność.
Przesąd tylko szlachecki i wspomnienia przeszłości mogły go wstrzymywać. Pierwszy z nich osłabł pobytem we Francyi, a przeszłość — zacierała się milczeniem Moni, która ją najżywiej przypomnieć mogła. Listy Moni gromadziły się w biurku pani Perron, ale ich mu nie oddawała. Wiedziała zdawna jakie one w nim budziły uczucia.
Zwolna tak, gdy się choroba przewlekała, korzystała z czasu przebiegła francuzka — lecz, jak zobaczymy, nie przewidziała wszystkiego.
W czasie gdy ów przypadek spotkał Małdrzyka, przyjaciela jego (jeżeli tem imieniem godziło się go nazwać) — Micia de Lada, nie było w Paryżu.
Długi czas razem z nim grywali na giełdzie, on był inicyatorem Floryana, i dzielił z nim dobre i złe losy. Wygrywali, tracili, pożyczali sobie wzajemnie i katastrofa która Małdrzyka zraziła — przynajmniej do czasu, od nowych stawek na papiery — obu ich razem ogołociła. Micio nie tak złym był jak się wydawał, płochym tylko i blagierem. A że blaga z Floryanem mu się nie powodziła — z nim później najmniej się w nią bawił.
Stosunki bliższe związały ich ze sobą.
De Lada wrócił do Paryża, a że przywiózł ze sobą trochę pieniędzy i znowu mu się grać zachciewało, przybiegł zaraz do Florka. Odprawiono go z niczem. Po starej znajomości znalazł się potem w cyrku, gdzie dopytując się o przyjaciela dowiedział się od M. Richard, o wypadku.
Przestraszony powrócił do hoteliku, domagając się gwałtem widzenia z gospodynią. Powiedziano mu że była na prowincyi. Lada się roześmiał.
A d’autres! — zawołał na to. coraz większy wszczynając hałas. — Ja się na to wziąść nie dam.
Chciał iść przebojem na górę. Zbiegła się służba, powstał harmider, naostatek i pani Perron wybiedz musiała.
Nie było sposobu pozbyć się człowieka, który o wszystkiem wiedział i głośno o tem prawił — a był rozjątrzony, i przypuszczał że to zasekwestrowanie przyjaciela, mogło dla niego być groźnem.
Pani Perron z dwojga wybierając mniejsze złe, zbiegła aby przyjąć Micia w swoim pokoju.
Przybyły znalazł ją wymizerowaną, zmienioną, zestarzałą.
Na miłość Boga! — zawołała ręce przed nim składając — jeżeli panu miłem jest życie jego przyjaciela, błagam go, nie domagaj się widzenia z nim, nie mów nikomu... o chorobie. Taję ją, z powodu że lekarz nakazał spoczynek absolutny — nikogo ze znajomych, żadnej rozmowy, najmniejszego wzruszenia. Tylko tym sposobem możemy mu ocalić życie.
Micio słuchał — nie miał powodu niedowierzać — przyrzekł to czego po nim żądano, i dopytywać zaczął o stan Floryana, o chorobę i t. p.
Odpowiedź pani Perron była nadzwyczaj zręczną, taką na jaką tylko kobieta zdobyć się mogła. Prawda pomięszaną w niej była tak kunsztownie z dodatkami, które jej znaczenie zmieniały, że jednego od drugiego rozpoznać i wydzielić było niepodobna. Odmalowała mu stan Małdrzyka jako zawsze groźny bardzo, a łzy, do których ją usposabiało ciągłe rozdrażnienie, poparły te wyznania.
Micio troskliwy o to aby przyjacielowi, któremu ostatnio pozostał dłużnym, nie zabrakło pieniędzy na kuracyę, pośpieszył z ich ofiarą.
Wdowa przyjęła ją, lecz razem zapewniła go że Małdrzykowi na niczem zbywać nie może dopóki ona ma grosz jaki.
Lada już się był dawniej wyrzekł wszelkich widoków na wdówkę, zrozumiawszy, iż go używała tylko jako narzędzia dla obudzenia zazdrości — domyślał się jakie miała nadzieje i plany — nie zdawały mu się one ani nadto dziwacznemi, ani złemi dla biednego Małdrzyka.
Wysłuchał więc opowiadania — uspokoił się nieco i zawarował sobie tylko aby, gdy się Florek lepiej mieć będzie, został do niego przypuszczonym.
W ciągu dość długiej rozmowy, często przerywanej płaczem, Micio zupełnie zapomniał że w początku jej przyrzekł tajemnicę — o przypadku i stanie przyjaciela.
Wyszedłszy z hoteliku, wpół godziny może, gdy jeszcze pełną miał głowę tego co tam słyszał — spotkał się z kapitanem Arnoldem.
Pierwszem jego słowem było:
— Wiecie? od kilka tygodni nie mamy żadnej wieści o Małdrzyku. Licho wie co się z nim stało? Wyjechał nie opowiadając się — zniknął.
— Ale, ba! — zawołał Micio — jakże może być żebyście nie wiedzieli. Biedny Małdrzyk miał okropny wypadek. Koń zgruchotał mu nogę. Leży chory prawie bez nadziei, i doktór do niego nikogo a nikogo nie dozwolił dopuszczać.
Arnold za głowę się pochwycił.
— Gdzie leży? — krzyknął.
— A no, w swoim hoteliku, a Perron go pilnuje.
Micio ruszył ramionami.
— Między nami mówiąc, jeżeli wyzdrowieje, od baby się nie wykręci. Jak amen w pacierzu że się z nią ożeni.
Po rozstaniu się z Miciem, kapitan pobiegł do domu, jak oszalały i natychmiast dał znać listem o wszystkiem Jordanowi.
Spadła na niego wiadomość ta jak piorun. W jednej chwili był już u swoich Mamów, prosząc o urlop, lub, jeśli by mu go dać nie chcieli — o uwolnienie zupełne. Widząc rozdrażnienie z jakiem się tego domagał, naczelnicy firmy którym o utrzymanie takiego człowieka chodziło, nietylko urlop, ale mu ofiarowali pieniądze na drogę.
U pp. Jourdan wiadomość o wyjeździe dom cały do góry nogami przewróciła. Zlękli się aby go nie stracić. P. Ewelina wbiegła ze łzami i wzruszona rzuciła mu się na szyję, wołając: Opuszczasz nas. Ja tego nie przeżyję!
I biedny Jordan, zapomniał się do tego stopnia iż owoc długiego pomiarkowania utracił. Powiedział swej przyjaciółce, że ją kocha i w zapale — obiecał się ożenić. Tak, ta chwila rozstania, która miała być tak straszną dla p. Eweliny, stała się najszczęśliwszą.
Nie zeszła z poddasza nie zamieniwszy pierścionków chociaż Jordan — nie miał innego nad starą obrączkę wytartą swej matki.
W ciągu podróży — gdy stracił z oczów Tours, Ewunię — gdy ochłódł i oprzytomniał Jordan, począł sobie okrutnie wyrzucać chwilę uniesienia, boleć nie nad sobą, ale nad kobietą, którą miał uczynić nieszczęśliwą. Wszystko to zapóźnem było! Miał pierścionek na palcu, miał jeszcze palące łzy jej radości na twarzy.
Przybywszy do Paryża, wpadł naprzód do kapitana Arnolda.
Tymczasem pani Perron, którą gwałtowne wtargnięcie Micia zatrwożyło — czuła że potrzeba było przyśpieszyć z chorym rozmowę stanowczą.
Przygotowania do niej ułatwiały ją wielce. Floryan acz niewyraźnie już dawał jej kilkakrotnie do zrozumienia, że się czuje obowiązanym do wdzięczności, którą ofiarą życia tylko wypełnić może. W duchu — miał się już Małdrzyk za związanego. Musiał się ożenić.
Tylko — ostatnie to słowo zawisło jakoś na ustach nie wymówione. Szło o to by je wydobyć. Nie było wątpliwości że dawszy je dotrzyma. Ale składało się zawsze tak dziwnie, tak szczęśliwie czy niefortunnie, że w chwili gdy już miał wymówić to tak pożądane — przyrzeczenie — przeszkadzało coś. Wchodził doktór, odwoływała panią sługa. Małdrzyk odkładał i — może mu z tem lepiej było, bo widział razem i przymus i niestosowność tego związku. Przychodziło mu na myśl co powie surowy Jordan — jak boleśnie to uczuje jego Monia.
Za każdym razem — pani Perron coraz niecierpliwsza zaklinała się w duchu iż koniecznie oświadczenie to wyraźne, uroczyste Małdrzyka przyśpieszy... a w chwili stanowczej, w niepojęty sposób — wychodziła z niczem.
Na takim stopniu stały sprawy w hoteliku Marsylskim, gdy Jordan przybył, pojechał do kapitana, nie zastał go, i nie chcąc czekać ni zwlekać udał się wprost do hotelu.
Kapitan w liście doniósł mu, że tam nikogo nie wpuszczano. Jordan miał pewne przeczucia istotnego stanu rzeczy. Gwałtem się wcisnąć nie było podobna — musiał wśliznąć się niepostrzeżony.
Było to szarym mrokiem, mała furtka w bramie stała otworem. Wchodzący musiał pod samem dużem oknem odźwiernego się przesunąć, aby się dostać do wnętrza. Spojrzenie rzucone na podwórko przez furtkę, było dostatecznem dla Jordana, aby dobrał sobie taką chwilę, w której odźwierny tyłem do okna był zwrócony.
Szybko wkradłszy się Klesz, wpadł na schody, i niepostrzeżony znalazł się na pierwszem piętrze. Tu trzeba się było zatrzymać, bo numeru mieszkania nie wiedział, a pytać o nie było to się zdradzić.
Kleszowi szło o to wielce aby go nie odprawiono odedrzwi jak kapitana.
Po namyśle zdało mu się prawdopodobnem iż na tem pierwszem piętrze Małdrzyk mieszkać nie mógł. Powoli po ciemnych jeszcze schodach wdrapał się na drugie. Tu, stanął znowu. Trafem jeden z podróżnych wychodził w tej chwili i zamykał drzwi za sobą. Klesz przystąpił do niego i na wszelki wypadek, spytał głosem stłumionym, który był numer chorego polaka, bo miał do niego zlecenie. Francuz popatrzywszy nań, nie odpowiadając nawet, pokazał drzwi.
Szło o to tylko czy nie były zamknięte. Jordan z bijącem sercem przystąpił ku nim. W pokoju Florka znajdował się właśnie przybyły doktór Moulin i nieodstępna p. Perron. Pocisnął klamkę zlekka — i drzwi się uchyliły. Na palcach wślizgnął się do przedpokoiku. Ztąd przez pół uchylone małe drzwiczki widać było alkowę, łóżko chorego a opodal przy wyjściu do sąsiedniego pokoiku, który p. Perron zajmowała — ją i doktora na cichej rozmowie.
W czasie krótkiej chwili namysłu, gdy Jordan nie wiedział jeszcze, czekać ma czy wchodzić, pani Perron z Moulinem wysunęła się do swojego pokoju — i z chwili tej korzystając — Jordan wśliznął się zwolna idąc aż prawie do łoża, na którem leżał Florek.
W mroku na poduszkach widać było żółtą, wychudzoną twarz jego, z zamkniętemi ze znużenia oczyma. Lecz Małdrzyk, jak gdyby poczuł przytomność przyjaciela, zwolna podniósł powieki, wlepił w niego oczy i podnosząc rękę, odezwał się słabym głosem:
— Nareszcie!! Jordan!
Wyrazy te, chociaż wymówione tak cicho, że szeptem były prawie — doszły do uszu pani Perron, wybiegła niespokojna, zobaczyła Klesza już ściskającego dłoń chorego, załamała ręce, zdrętwiała.
Gniew jaki ją ogarnął, omal nie sprowadził nerwowego ataku, lecz okazać go, było to popsuć sobie sprawę i zdradzić się. Wdowa potrzebowała chwili ażeby zapanować nad sobą.
Tymczasem dłonie przyjaciół się ścisnęły.
— Myślałem... sądziłem — począł Floryan — żeście się mnie wszyscy wyrzekli, od nikogo ani wiadomości, ani słowa, ani życia znaku.
Pani Perron przystąpiła bliżej i wtrąciła głosem drżącym:
— Temu nie winien pan Klesz, bośmy mu znać nie dawali, doktór zakazał wszelkiego wzruszenia.
Małdrzyk nie odpowiadał zrazu, jak w tęczę patrząc na Jordana, którego znajdował zmienionym.
— Dziękuj — odezwał się — tej mojej dobrej opiekunce, temu aniołowi stróżowi (wskazał p. Perron), któremu winienem życie. Dnie i noce siedziała przy mnie... Co trosk, a co wydatków...
— Przepraszam — przerwała gospodyni, która się skromną chciała okazać — co do wydatków... były własne wasze pieniądze.
— Moje? — spytał zdziwiony Florek.
— A! nie mówmy o tem — zagadła Perron. — Siadaj pan, panie Klesz i nie pozwalaj mu mówić długo!
Gdy się raz to stało czego sobie najmocniej nie życzyła, wdowa chciała sobie pozyskać Klesza, i dodała, zwracając się do niego.
— Gdzież pan stanąłeś?
— Dotąd nigdzie — odpowiedział Jordan — moją torbę podróżną rzuciłem u kapitana.
— A więc naturalnie będziesz mieszkał u mnie — dodała żywo Perron. — Właśnie jest mała izdebka, ale bardzo czysta, tu blisko.
Jordan się skłonił — ta uprzejmość gospodyni lepiej go dla niej usposabiała.
Perron wyszła — Florek rękę podniósł i wskazał na nią.
— W oczy i za oczy — począł mówić — muszę jej przyznać, że mi była opiekunką najtroskliwszą, najlepszą. Kobieta wielkiego serca, źleśmy ją dawniej sądzili — ja sam winien jestem że jej ocenić nie umiałem.
Klesz milczał.
— Jakimże sposobem dowiedziałeś się? — zapytał Floryan.
— Kapitan przypadkiem spotkał Ladę, od niego miał pierwszą wiadomość. O godzinie dziesiątej odebrałem list[1] wyjechałem pierwszym pociągiem.
Małdrzyk o ile mógł zwrócił się ku przyjacielowi, nie widzieli się tak dawno — tyle mieli sobie nawzajem do powiedzenia. Rozmowa przerywana rozpoczęła się zaledwie, gdy Perron weszła i zaczęła nastawać na to ażeby chory odpoczął.
Gwałtem niemal wyciągnęła Jordana.
— Niemożna go męczyć rozmową — szepnęła we drzwiach. — Każde wrażenie oddziaływa na stan jego ogólny, a ten na ranę.
— Jak długo to potrwać może nim się ona zgoi? — zapytał Klesz.
Wdowa poruszyła ramionami.
— Ja nie wiem, sam doktór oznaczyć nie może czasu — mówiła — zależy to od tylu okoliczności! Ranę sondują, drobne kostki wychodzą, a nim się potem zrośnie złamanie, nim stopniowo zabliźni rana... to pewna, że wyleczenie bliskiem nie jest.
Klesz niespokojny poszedł za nią do jej pokoiku. Perron już odzyskała była władzę nad sobą i miała jasne pojęcie jak jej należało postąpić.
Musiała się okazać przed przyjacielem bezinteresowną, miłosierną, wspaniałomyślną — był to jeden sposób ujęcia go na swą stronę. Przeniknęła go była wprzódy i znała z opowiadań Małdrzyka.
— Łaskawa pani — odezwał się zasmucony Klesz — wszystko to niezmiernie jest przykrem dla nas i dla pani. Ciężar masz taki z nim. Co się tyczy wydatków, szczęściem, przeczuciem wziąłem ze sobą trochę oszczędzonych pieniędzy:
— Czekaj pan — z uśmiechem przerwała Perron, dobywając papiery z szufladki. — Oto masz regestra... nie zadłużył mi się jeszcze... Patrzaj...
Z tego nieszczęsnego cyrku...
— Z jakiego cyrku? — podchwycił Klesz przerażony, który o nim wcale nie wiedział. — Cóż on mógł robić w cyrku?
— Jakto? pan, przyjaciel jego najbliższy nie wiedziałeś o tem, że przy dyrektorze cyrku na Polach Elizejskich jako doskonały jeździec miał posadę, która stanowiła jego utrzymanie.
Klesz załamał ręce.
— Małdrzyk! berejterem w cyrku! Boże miłosierny. On! To skończenie świata.
Wdowa się uśmiechnęła — wszystko to mogło ostatecznie wyjść na jej korzyść!
— Nie dziwuj się pan — rzekła cicho — była tam atrakcya, której się biedak oprzeć nie mógł, pewna miss Jenny, ładna amazonka, mająca talent kierowania sześciu końmi i wodzenia za nos razem dyrektora, lorda Dunby, p. Floryana i, co najmniej, jeszcze trójki.
Klesz oczy sobie zakrył.
Nielitościwa Perron szeptała dalej:
— Oprócz tego biedny nasz chory, grywał na bursie, z pomocą tego p. Lady.
— Nie znam go.
— Nie straciłeś pan na tem — ciągnęła dalej. Wygrywali i przegrywali, naostatku stracił co miał. Patrzajże pan na regestra. Oto co mi był winien..... Przyszło z cyrku po wypadku.
(Prędko wskazywała białym pazurkiem cyfry).
— Oto co wniósł p. Lada. Widzi pan. Lekarstwa, doktorowie, wszystko spisane do grosza... nie ma prawie długu. Oszczędziłam com mogła, lecz choremu skąpić nie godziło się.
Klesz, który słuchał i patrzał, był tak przejęty wdzięcznością i szacunkiem dla wdowy, że zapomniawszy o uprzedzeniach jakie miał przeciw niej, z zapałem rękę jej ucałował.
Perron podparta na drugiem ręku, patrzała nań smutnie.
Gdy później nieco, po drugiem widzeniu się z Florkiem i krótkiej z nim gawędce, odszedł Klesz na spoczynek — dopiero zostawiony sam sobie, mógł — ostygłszy nieco, zdać sobie sprawę z położenia i z tego do czego wobec niego był obowiązanym.
Przybył w obawie aby wdowa nie chciała korzystać z wypadku — wahał się teraz z wiarą w tę myśl i nie wiedział nawet czy ją o to godziło się posądzać. Zresztą — miałże prawo sprzeciwiać się ożenieniu, gdyby go sobie życzył Florek, on — on, który — jak się wyrażał, mówiąc sam do siebie — tęż samą niedorzeczność miał popełnić.
Oświadczenie się i szalone zaręczyny z panną Eweliną — naprędce dokonane — wiązały go nietylko tam ale i tu... bo, bo cóż mógł mieć przeciw zupełnie podobnemu, lub nawet więcej usprawiedliwionemu postępkowi Małdrzyka?
A jednak — to ożenienie Floryana z wdówką, kobietą mającą więcej sprytu i może serca, niż wykształcenia — z kobietą której przeszłość była dwuznaczną mgłą okryta — zdawało mu się okropnością, nieszczęściem.
— Gdyby był sam jeszcze — mówił sobie Klesz — ale ma córkę, ma dla niej obowiązki. Dać jej taką macochę!
I chwytał się za głowę z rozpaczy. Pocieszało go to tylko, że ani Florek mu nic o ożenieniu nie mówił, ani ona nic nie napomknęła coby jakąś umowę prawdopodobną czyniło.
Nie było więc dotąd nic — oprócz — niebezpieczeństwa. Tak sobie mówił Jordan. A ja — dodał, na to tu jestem, ażebym je odwrócił, gdyby istotnie się okazało.
Zapomniał o tem że w chwili w którejby niebezpieczeństwo na jaw wyszło — zapobieżenie mu mogło bardzo być już niemożliwem.
Jordan przyrzekł sobie — choć go do Tours ciągnęło bardzo — pozostać tu ażby się wszystko wyjaśniło — i nie odjechać dopókiby o los Małdrzyka nie był spokojnym.
Nazajutrz — list panny Eweliny, wyprawiony w godzinę po odjeździe narzeczonego, przyszedł rano uszczęśliwić go, wstrząsnąć i zachwiać nieco wczoraj osnute plany przyszłości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie list winien być przecinek lub spójnik i.