Na tułactwie/Tom drugi/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Prędzej niż się spodziewał Floryan nadeszła odpowiedź Jordana, ale też inna niż ją sobie mieć życzył.
List był długi, napół żartobliwy, wpół poważny.
— „Winszuję ci — pisał Klesz — winszuję i z osłupienia wyjść nie mogę nad tym cudem. Przypisuję go nie sumieniu — ale opinii, od której chłosty trzeba się było umieć czem zasłonić.
Pamiętaj tylko, zaklinam cię, że cuda się nie powtarzają, i że daleko jest łatwiej w Paryżu sto stracić niż dziesięć zarobić.
Nazwij mnie, jeżeli chcesz despotą — nazwij gorszem czemś jeszcze.. „bij ale słuchaj“.
Pieniądze obrócić na kupienie renty, nie ruszaj ich.
Z Durandem się nie rozstawaj — zaklinam. Francuz gdy zobaczy że masz już trochę grosza, da ci lepsze warunki. Raz straciwszy stałe zajęcie, nie znajdziesz go łatwo, gdy ci go będzie potrzeba, nie dostaniesz może całkiem.
Za cud to i opiekę Bożą liczyłem że ci rysunek nie męczący mógł dać kawałek chleba. To się jednemu na tysiąc nie trafia.
Nie porzucaj Duranda, ale jeśli chcesz — porzuć panią Perron, przeciwko temu nie mam nic. Weź mieszkanko bliżej fabryki.
Florku, na dziecięcia twego pamięć i miłość zaklinam cię — nie daj sobie temi kilkoma tysiącami głowy zawrócić. Nie zbijaj się z drogi.
Co do mnie! Miłość moja dla ciebie dawnoby mnie z tego cichego, wesołego, poczciwego Tours — przypędziła na łono przyjaźni... radbym był, jak w Lasocinie, leżeć z cygarem w ustach na łóżku, nieubrany i marzyć o niebieskich migdałach, o złotych rodzynkach, o purpurowych figach — ale sumienie nie puszcza.
Ciężarem tobie być nie mogę, i posłuchaj!
Ciebie ukarał Pan Bóg, choć niewiele grzeszyłeś — ale mnie tem wygnaniem wyświadczył największą łaskę. Z próżniaka, który darł Montaign’a, i pod pozorem filozofii ziewał i nudził się lub szydził z tego czego nie rozumiał — staję się powoli porządnym człowiekiem — a, co dziwniej, ludzie, którzy zwykle poznają się tylko na nieporządnych gdy ci porządnie baki im świecą — ludzie zaczynają znajdować, że ja mogę się na coś przydać na świecie.
Zaczynałem w Paryżu od prostego zecera i między moimi konfratrami byłem ostatnim. Miłość własna cierpiała okrutnie. Musiałem doktorat chować głęboko, aby mu nie robić wstydu. Tu w Tours, choć zakład moich Mamów wcale nielada — przecież ludzi może mniej, albo są pośledniejszego gatunku — awansowałem na metteur en pages. Zachorował korektor łaciny, a tu się dużo i łaciny drukuje dla księży — skromnie ofiarowałem usługi moje. Przyjęto je i zdumiono się, gdy cytatę grecką, przypadkiem się znajdującą w tekście łacińskim, skorygowałem ze znajomością rzeczy.
Podrosłem zaraz w opinii.
Tymczasem przyszła do druku, istny wypadek, mała rozprawka do stopnia doktora filozofii — dano mi jej korektę, nie wytrzymałem i poprawiłem w niej na marginesie błąd stylu, motywując korektę.
O próźności ludzka! — tyś moją rękę popchnęła. Nazajutrz hałas wielki. Autor przychodzi do mnie, stając w obronie swojego błędu, dowodzę mu, że się omylił. Skromny i uczciwy człek, przekonany, upokorzony, przeprasza, głosi że drukarnia ma między robotnikami znakomitego filologa!
Rosnę, powiadam ci, jak na drożdżach. Mamy wołają mnie do siebie i... mnie com zawsze stał u drzwi, proszą siedzieć.
Zląkłem się żeby to nie było zwiastunem — odprawy.
Tymczasem, wcale przeciwnie.
Zmuszony opowiadam im dzieje mojego próżnowania i encyklopedycznych polowań na niepoścignioną zwierzynę — prawdy. Mamy zaczynają mi się dziwić i szanować — awansują mnie na korektora, a raczej rewizora korekt w dziełach uczonych.
Myślisz że koniec na tem?
Gdzie zaś! Gdy się bieda na człowieka lać zacznie, to jak z cebra, a czasem gdy mu się wiedzie — to też (czas jakiś) — fortuna sypie ziarna złota, aby mu odebrać rozum.
Była potrzeba pilna zredagowania kompilacyi pewnej, do której trochę rupieci i łachmanów starych użyć należało. Kazano mi spróbować ażali tego nie wyłatam.
Wyłatałem im to... śmiejąc się — bez smaku do rzeczy — ale z zuchwałą erudycyą i szalonym pathosem. Dla francuzów zprosta pisać nie można, pieprzyć, solić, podlewać trzeba musztardą. Dogodziłem smakowi. Zapłacono mi moją elukubracyę jakby istotnie coś była warta — i — słowo ci daję — zaczynam tu być sławnym człowiekiem. Nazywają mnie — le savant polonais. Że jednak każdy medal ma odwrotną stronę — a znajdują że łaciny i teologii na prostego włóczęgę w tobołach mam zawiele, posądzać mnie zaczęto że jestem wywloką i że bodaj kędyś nie byłem benedyktynem a sukienkę rzuciwszy, jak oni mówią, w pokrzywy — poszedłem w świat grzeszyć.
To mi w ich oczach szkodzi, ale spodziewam się przekonać ich że się mylą.
Tymczasem — zamiast co jabym miał jechać do ciebie zaproszony — mógłbym śmiało nawet zaprosić p. Małdrzyka tu i dać mu wcale dobrego wina, rybę, mięso, sałatę, deser, zapłacić za obu i nie wyczerpać moich kolosalnych dochodów.
Rozumiesz to dobrze, że gdy takiemu jak ja trutniowi zdarzyła się taka gratka, — gdy raz wszedł na tę szosowaną i wysadzaną drogę uczciwą — nazwaćby go czterma literami gdyby z niej dla fantazyi schodził.
Nie poznałbyś tego Klesza dzisiejszego — porównywając go do Lasocińskiego w oficynie. Tamto był łajdaczyna, próżniak, niezdara — dla którego największą przyjemnością bywało leżeć brzuchem do góry i strzelać bąki, któremi pudłował; dziś twój Jordan, spoważniał, zaczyna łysieć i może nabrać fizyognomii stanowi swemu uczonego diletanta właściwej.
Lecz dość, pro domo sua, — mój Florku, mój drogi — nie rzucaj pracy — nałamuj się do niej. Zaklinam cię. Uciekaj od Ew z kwaśnemi jabłkami, choćby ci się pierwszy ich kąsek słodkim wydawał. Oskoma nieuchronna. Zamiast ucieszyć się szczęściem twojem — słowo ci daję — zgryzłem się niem, boję się go.
Pisz proszę, szczerze, uspokój twego starego wiernego sługę“.
Nie możemy zaręczyć czy pan Floryan list cały przeczytał z uwagą. Rzucił nań okiem, przebiegł go, pochwycił główne fakty, ruszył ramionami i zakończył: Zawsze niepoprawiony dziwak i marzyciel.
Powodzenie Jordana cieszyło go o tyle, że mógł być o niego spokojnym, co do siebie — nieodwołalnie postanowił zrzucić brzemię.
Drugiego dnia rano pojechał do cyrku, po przedstawieniu, które nadzwyczaj wielkie miało powodzenie. Cały sport paryzki z wielkiego świata znajdował się na niem. Richard przewidywał że i to widowisko, i inne w podobnym rodzaju, które już projektował, zapowiadały we Francyi i Anglii, dokąd chciał zrobić wycieczkę, olbrzymie dochody. Potrzeba mu było pomocnika, którymby się mógł wyręczyć. Zrujnowany pan polski obudzał w nim zaufanie.
P. Richard miał słabość dla ludzi — dystyngowanych.
On — a dla niego miss Jenny, starała się ująć Floryana. Nazajutrz amazonka zabrała go do siebie na śniadanie.
Apartament, który zajmowała przy Polach Elizejskich, niedaleko cyrku, zdziwił bardzo Floryana — niesłychaną elegancyą i prawie przepychem — na który, najwyższa nawet płaca i benefisa amazonki cyrkowej, z trudnością starczyć mogły.
Apartament był wprawdzie szczupły i znajdował się w małym domku, który miss Jenny sama jedna zdawała się zajmować — lecz było to cacko prawdziwie książęce.
Wszystko co na przepych paryzki się składa — własne czy pożyczone — znajdowało się w wykwintnie i z pewną oryginalnością wystrojonych pokojach. Salonik był cudnie przybrany kwiatami, dywanami, bronzami i fraszek kosztownych tysiącem, jadalnia cała w szafach rzeźbionych. Lokaj w liberyi posługiwał. Służba dość liczna się kręciła. Amazonka tu wyglądała jeśli nie na wielką panią (tak niedoświadczony Florek ją nazwał w duchu) — to na wielką loretę, nawykłą przyjmować książąt i amerykańskich bogaczów.
Małdrzyk, który przybył jeszcze czując się niemal wielkim panem — zmalał nagle i jego kilka tysięcy franków stopniały w wyobraźni posiadacza do nieznaczącej odrobiny.
Miss Jenny, w imię tej przyjaźni, którą sobie zamówiła u Florka — mówiła z nim okazując się praktyczną i życzliwą.
Małdrzyk wspomniał jej o tem, że coś otrzymał z kraju. Spytała wprost — wiele to było?
Musiał wyjąknąć sumę, o której posłyszawszy uśmiechnęła się.
— Ale to tak jak nic! — rzekła. — Nie powinno to pana wstrzymywać od ułożenia się z Richardem. On musi mu zapłacić dobrze. Taki — argent de poche, nie zawadzi wam, lecz z niego nic zrobić niemożna.
Przyszło nawet do oznaczenia bliższych szczegółów umowy z Richardem. Miss Jenny obiecywała wcale znaczną pensyę i widoki powiększenia jej.
— Nie wahaj się pan — rzekła. — Ktoś inny znaleść się może, a jabym bardzo rada mieć u boku mego przyjaciela i opiekuna.
Była tak piękną, tak uprzejmą i przyjaźń ta tyle obiecywała, że Małdrzyk prawie się zgodził.
Wiedział, że krok który czynił był — co najmniej nierozważny, wewnętrzny niepokój oznajmywał mu o tem, ale był już pod urokiem kobiety, która nawet daleko twardszego człowieka oczarować mogła.
Jakieś dziwne, łudzące szczęście spóźnione, choć może krótkie, ciągnęło go pokusą niezwyciężoną.
Miss Jenny, która dla innych umiała pewnie być trzpiotowatą, zalotną — dla niego czyniła się poważną, chłodną, rozumną, spragnioną stałego przywiązania — serca i t. d.
Po półgodzinnej cichej rozmowie, warunki które mu narzuciła były tak jak przyjęte, Małdrzyk szczęśliwy, a ona cicho tryumfująca.
Floryan, przewidując ze strony wszystkich swych przyjaciół opozycyę zajadłą, z którąby był musiał walczyć, a walka nie obiecywała mu zwycięztwa.
Jeden Micio de Lada dowiedział się o tem w cyrku, i, niemal zazdroszcząc Małdrzykowi, pobiegł z tem do niego. Za pierwszem słowem wyrzeczonem — Florek zamknął mu usta.
— Proszę was, do czasu o tajemnicę, mam powody moje.
Zwrócono się do innego przedmiotu. Małdrzyk teraz przypomniał sobie propozycyę wtajemniczenia w grę giełdową. Zdawało mu się że mógł ryzykować coś tem śmielej, iż zapewnione miał w cyrku, wcale dobrze opłacające się zajęcie, które wkrótce chciał objąć.
Micio pomocy nie odmawiał. Mieli nazajutrz zrobić wstępne kroki. P. de Lada znał giełdowych pośredników; zaręczał że doskonale rozumiał grę na bursie i miał najszczęśliwsze instynkta. Florek, któremu się uśmiechało szczęście, liczył też na własne.
Rozstali się tak i gość odchodził już, gdy go pani Perron zobaczyła i na chwileczkę zaprosiła do siebie. Uszczęśliwiony Micio towarzyszył jej tem chętniej, że rad był korzystać u wdówki — z ostygnięcia jej dla Małdrzyka — bo, zdawało mu się, iż albo już ostygła lub niechybnie nastąpić to musi.
Po krótkim wstępie — wdowa z wielką ciekawością badać go zaczęła o Floryana.
— Pan z nim jesteś dobrze, przedemną z wielu rzeczami tai się, jak się domyślam. Jestem niespokojną, bo dobrze mu życzę.
Chociaż proszony o tajemnicę, i przyrzekłszy ją, p. de Lada uznał dla swoich interesów korzystnem zwierzenie się zupełne przed wdową. Zaklął ją tylko ażeby go nie zdradziła. Cyrk, stosunki w nim, przyjaźń z miss Jenny, przyjęcie obowiązku — wyśpiewał wszystko przed nią Micio. Wdowa rumieniła się, bladła, udawała śmiech, pogardę, lecz głos ją zdradzał. Skończyło się na tem, że potrafiła się zwyciężyć i wybadawszy gościa, odprawić go wesoło, uprzejmie, nie okazując co się działo w jej duszy.
Dopiero po wyjściu Micia, Perron rozpłakała się — z gniewu, zadumała i poprzysięgła, że tej kuglarce nie da sobie odebrać człowieka, którego, jeśli nie kochała — to chciała mieć jako wymarzonego męża — wygodnego i przyzwoitego.
W takich warunkach nawet i miłość zbudzić się mogła.
Florek był teraz tak czynnym, tak latającym, roztargnionym, że nawet na obiad rzadko powracał. Tego dnia chciała go mieć koniecznie i wymogła przyrzeczenie, że się stawi przed szóstą.
Do tej godziny miała dosyć czasu, aby ostygnąwszy rozważyć jak postąpić wypadało. Potrzebowała dowiedzieć się kroniki skandalicznej miss Jenny i stosunków cyrkowych. Jako paryżanka, wzrosła na tym bruku, którego znała wszystkie tajniki, komórki i zakątki — wiedziała gdzie szukać plotek, i gdy przed obiadem, wróciła do domu, była dostatecznie wyposażoną aby rozpocząć wyprawę przeciw amazonce.
Florek, wszedł o naznaczonej porze, wesół, strojny, bo pierwszem jego staraniem było oporządzenie się u Dusautoy — i niezmiernie grzeczny dla wdówki, może dla tego że — mu coraz była obojętniejszą.
Nie byli sami. Pani Perron umyślnie zaprosiła pannę Julię, przyjaciółkę swą, która przy obiedzie rolę pewną, wyuczoną, odegrać miała. P. Julia była bardzo brzydką, chociaż sama o sobie mawiała że jest — piquante. Była nią pod innym względem, gdyż dowcip miała ostry, kolący, zręczny i doświadczeniem starej panny do niezmiernej wprawy doprowadzony.
Ta trzecia osoba p. Floryanowi dnia tego była bardzo pożądaną, tête a tête wdową, nadtoby go męczyło i obowiązywało.
P. Julia rozpoczęła pierwsza rozmowę od opowiadania o swej p. Durand, nad której fantazyami się rozwodziła.
— Nie ma się czem bawić, biedna starucha — mówiła — więc, gdy tylko nie nazbyt się zmęczoną czuje, muszę z nią wieczorami latać po teatrach.
Nie powiem żebym sama nie lubiła, osobliwie gdy Scribego grają — ale czasem to męczy. Niedosyć na tem, moja Durand, rzecz nie do wiary, ma pasyę do cyrku.
— Do cyrku! — przerwała gospodyni.
— Zdziecinniała — mówiła dalej p. Julia spoglądając zukosa na jedzącego ze spuszczoną głową Floryana. — Rozumiem że w cyrku, sportsmanów zajmują konie, złotą młodzież amazonki wreszcie dzieci łamane sztuki, ale taką moją Durand!..
— I jeździcie do cyrku? — pytała Perron unikając wejrzenia na siedzącego naprzeciw niej gościa.
— A! jeździmy, dopóki kiedyś nie wywieziemy z niego, jakiego zapalenia płuc — westchnęła panna Julia.
Nastąpiła mała pauza.
— Wątpię żeby cię to bardzo bawiło? — wtrąciła Perron.
— Przez samą grzeczność dla mojej poczciwej Durand — mówiła p. Julia — przez grzeczność dla niej muszę się unosić. Szczypie mnie i daje szturchańce obudzając mój uśpiony zapał.
Dwie kobiety śmiały się, Floryan milczał i słuchał. P. Julia po małym przestanku mówiła dalej.
— Winnam temu żem sławną miss Jenny miała szczęście oglądać.
Słyszałaś jej historyę?
Małdrzyk pilno nastawił ucha.
— Była to biedna dziewczynina, która skakała na linie i pokazywała gimnastyczne sztuki po małych miasteczkach. Jakiś stary dyrektor cyrku podobał ją sobie i, jak mówią, uwiódł gdy nie miała lat piętnastu. Ale jemu winna że z niej zrobił amazonkę dziś cudów dokazującą. Anglicy za nią przepadają i łaski jej opłacają ogromnemi sumami, a mówią że łaskawa jest dla sterlirgów bardzo.
Poczęły się śmiać obie, Florek bladł.
— Widziałem tę miss Jenny — przerwał — i choć anglikiem nie jestem, zachwycenie pojmuję. Jest to naprzód bardzo piękna i młodziuchna jeszcze kobieta, na której ta przeszłość, o której pani mówi, i ta teraźniejszość, o której ludzie tak niekorzystnie sądzą, nie pozostawiła śladu.
— A! a! podobała się panu! — wtrąciła Julia.
Małdrzyk głową potwierdził.
— Ale rozpocząłeś pan i nie kończysz — dodała gospodyni. — Masz pan co na jej obronę?
— To tylko, że jak na amazonkę i opuszczone dziecko — rzekł Floryan — jest wcale wykształconą i dystyngowaną.
— Znasz ją pan? — podchwyciła Perron, której oczy się zaogniły.
— Mój znajomy, p. de Lada, zrobił mi znajomość z dyrektorem cyrku — mówił Florek spokojnie. — Poznałem też miss Jenny.
Dwie kobiety spojrzały na siebie — chłód z jakim się tłómaczył Florek, zamknął im usta.
— Zrobiła na panu wrażenie — wtrąciła wdowa.
— Znakomitej amazonki! — rzekł Małdrzyk.
P. Julia wybuchnęła śmiechem głośnym.
— Pan co lubisz konie, boś nieraz mówił o tem — rozpoczęła gospodyni — musisz naturalnie mieć pociąg do cyrku. Rozumiem to że piękne konie dla mężczyzny pasyą być mogą, tylko nie piękne amazonki.
— U nas — spuszczając oczy szepnęła p. Julia — używają one najgorszej sławy i wątpię ażeby ona uzurpowaną była.
Zmilczała chwilę i półgłosem, zwróciwszy się do pani Perron, poczęła mówić jej tylko, ale tak aby z łatwością słyszaną być mogła.
— O tej miss Jenny powiadają — że jest tak samo kochanką numeru drugiego, jak pierwszego — a dodatkowo na zbytki jej, bo jest zbytnica, ma łożyć sławny z fantazyji swych lord Dunby.
— Lord? — podchwycił Floryan.
— Dunby — powtórzyła p. Julia. — Oprócz tego są inni szczodrzy adoratorowie i niedziw, że jej hotelik przy polach Elizejskich ma być prześlicznem cackiem.
Spojrzała bystro na Małdrzyka, który siedział stężały jakiś, blady, pozornie obojętny, w istocie boleśnie dotknięty.
Szczegóły, które p. Julia przytaczała tak się schodziły i zgadzały z tem co on sam widział i słyszał — a tyle odejmowały uroczej postaci, o której marzył i tak ją spychały nisko.
Gorzko mu się zrobiło.
Perron, która wrażenie to odgadła i była przekonaną, że cios zadany poskutkuje, uznała właściwem złagodzić je, i jak gdyby ją nużyła rozmowa — przerwała:
— A! dosyćże o tym cyrku! Moja Julko, żebyś też nie miała innego na deser przedmiotu.
Zagadnięta natychmiast zwróciła się do najświeższej historyi kryminalnej, o której wszystkie dzienniki szeroko się rozpisywały. Trafem, biedny polak grał w niej rolę, — zdradzony przez kochankę czy żonę, bo to jeszcze było wątpliwem, ranił ją i sam sobie chciał odebrać życie. Uratowano go gdy się rzucił do Sekwany.
Floryan, który od kilku dni dzienników nie miał w ręku, począł dopytywać o szczegóły.
Wedle panny Julii kobieta miała być niewinną, cała wina spadała na zazdrośnika.
— Nie będę go bronił, bo sprawy jego nie znam — rzekł Małdrzyk — lecz... dla biednych wygnańców, sprawiedliwość nawet powinna być względną. Tęsknota, osierocenie, wprawiają ich często w obłęd, który więcej jest godzien politowania niż kary. Panie, coście nigdy nietylko nie doświadczały, ale nie myślały o tem co to jest przerzucenie człowieka na ziemię obcą, w świat nie swój, zepchnięcie go w obojętne tłumy — nie wiecie co ten stan zrodzić może.
Wymówił to tak smutnie przejęty bólem wewnętrznym, że trzpiotowata i złośliwa, ale najlepszego serca p. Julia uczuła się poruszoną.
— Tak — rzekła cicho — my nie wiemy co jest wygnanie i bodajbyśmy nigdy się o tem nie dowiedziały.
Florek westchnął.
— Człowiek wyrzucony z ziemi, na której rósł — dodał — jest jak przesadzone drzewo. Jeżeli nie usycha, rośnie krzywo, a do takiego słabego biedaka robactwo łatwo się czepia.
P. Perron spojrzała na przyjaciołkę, obiedwie poszanowały w człowieku, któremu się wyrwały te słowa — boleść, o jakiej świadczyły. Gospodyni nalała mu wina, kieliszek z nim swój chcąc potrącić.
Małdrzyk uśmiechnął się smutnie.
— Zdrowie wygnańców — odezwała się p. Julia żartobliwie — ale niech nam kobiet nie zabijają.
Tak się skończył ten obiad, od którego Małdrzyk wstał zbolały, pomięszany i lękając się aby się z tem nie wydał zbytecznie, natychmiast wdowę pożegnawszy — wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.