Na tułactwie/Tom drugi/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Małego znaczenia wypadek ten z koniem, zabrana znajomość z artystami cyrkowemi, większy miały wpływ na p. Floryana niż on sam przewidywał.
Jeszcze bardziej zraził się od pracy nudnej przy stoliku — coś go ciągnęło do konia i do rodzaju życia, który miał pozór swobodniejszego. Pani Perron krzywiła się i na tę znajomość i na pasyę narażania się na niebezpieczeństwo.
Micio de Lada, którego parę dni nie widać było, przyszedł znowu w odwiedziny, i znowu przypadek... sprowadził gosposię do lokatora. Tym razem zatrzymała się dłużej, a że pora była śniadania, odezwała się do Małdrzyka ażeby przyjaciela prosił ze sobą. Śniadanie było tak jak gotowe.
— Wiem — odezwała się śmiejąc i kokietując ładnego chłopaka — że pan jadasz śniadania na bulwarach, ale ja też pana nie otruję.
Micio z wielką łatwością dał się zaprosić, jak w ogóle bliższej znajomości z p. Perron nietylko nie unikał, ale się o nią gorliwie zdawał starać.
Małdrzyk postrzegł, że z obu stron biegały oczy, mieniano sympatyczne uśmiechy i niedawne poznajomienie się coraz przyjaźniejsze formy przybierało.
Z natury swej zazdrosnym nie był — jednakże ta łatwość z jaką wdówka dawała się zbliżać do siebie, to niezmiernie otwarte serce, ta zalotność na zawołanie zawsze się wdzięczyć gotowa — trochę go ostudziły.
Sam on mniej może teraz zajmował się gosposią, bo po głowie chodziła mu miss Jenny, daleko piękniejsza, bez porównania wyższy typ niewieści.
Przyrzekłszy panu Richard że konia przejeżdżać będzie, aby go nałamać trochę, nimby z nim wyższą szkołę rozpoczęto — następnego ranka pojechał Małdrzyk do cyrku. Dyrektor przyjął go uprzejmie, okulbaczono Sfinksa, gdyż takie imię nadane było koniowi, i Florek zabierał się go dosiąść i jechać do Bulońskiego lasku, gdy nadchodząca miss Jenny, naparła mu się sama towarzyszyć.
Mówiła śmiejąc się, iż była ciekawa jak Sfinks chodzić będzie. Mały chłopak miał jechać za niemi na ogromnym angielskim konin.
Przejażdżka u boku słynnej amazonki — rozpromieniła Małdrzyka, a p. Richard nie zdawał się nic mieć przeciwko temu.
Sfinks jak gdyby poznał swojego pana, który znów w oczy mu długo patrzył, przemawiał doń i głaskał — znalazł się z nim bardzo łaskawie. Spróbował przy wsiadaniu wyrzucić go z siodła i przekonawszy się, że tego nie dokaże, poszedł w udatnych skokach dalej, obok konia pięknej amazonki.
Florek znał miss Jenny tylko z cyrku i krótkiej z nią rozmowy, — teraz dłuższa wycieczka, w ciągu której mógł zupełnie swobodnie rozgadać się, dała mu ją ocenić lepiej. Piękna amazonka, nietylko była piękną, ale miała pewne wykształcenie, coś poetycznego, wielki dar przypodobania się jakąś szczerością prawdziwą czy kłamaną.
Niewiedzieć jak do tego przyszło że swe życie opowiadać zaczęła Florkowi, wszystkie jego trudy i zawody — jak sierota dostała się do gromadki akrobatów i kuglarzy, z której ją zręczność i siła wyzwoliły — gdy wpadła w oko właścicielowi cyrku.
Był to, jak mówiła — niegodziwy i okrutny człowiek, od któregoby może niebyła się uwolniła tak łatwo, gdyby śmierć nie przyszła w pomoc.
Mówiła potem o pobycie swym w Anglii — i o teraźniejszych powodzeniach w Paryżu.
Z rodzajem ironii razem i prostoduszności, opowiadała smutne dzieje swoje — jak gdyby w życiu nic ją już ani bawiło, ani pociągało.
Nie narzekała, szydziła sobie ze wszystkiego.
Florek z kolei coś o swojej doli napomknął, aby dowieść, że się na los tak bardzo uskarżać nie mogła.
Dziwny stosunek zawiązał się w ciągu przejażdżki. Małdrzyk, choć śmiesznie się i po młodzieńczemu nią zajął, okazywał tylko pełną poszanowania przyjaźń. Właśnie to że nie prawił oklepanych komplimentów i gorących oświadczeń, ujęło ją może i — przybrała ton dobrej przyjaciołki. Była w nim zalotność ale tak przytłumiona, tak zakwefiona — że Małdrzyka więcej uspokoiła niż rozpłomieniła, a przynajmniej niedopuściła mu się jawnie rozgorączkowywać.
Pod koniec przejażdżki bardzo wesoło — patrząc mu w oczy, śmiało rzekła:
— Młodej kobiecie najtrudniej o przyjaciela! Wielbicieli i kochanków mamy krociami, ale wiemy co znaczą te ich zapały. Mam wzgardę dla tych ludzi, co nie znając kobiety — narzucają się jej ze swą namiętnością — i sądzą że pochlebstwy lub datkami ją sobie pożyczą na chwilę, aby ją jutro porzucić. Niestety — my jesteśmy najwięcej narażone na te szturmy z naszyjnikami brylantów jako bronią w ręku!
Zrobiła minkę pogardliwą.
— W tem życiu wiekuistych występów, popisów — i atmosferze upajającej — tak nam potrzeba czasem serca, — przyjaźni — czegoś ochładzającego.
Małdrzyk wtórował jej. Zwolnili koniom kroku aby dłużej rozmawiać ze sobą.
— Bądź mi pan przyjacielem — dodała w końcu amazonka — ja sobie wiele po nim obiecuję. Jesteś człowiekiem poważnym, czuję w nim serce szlachetne.
Potrzebaż mówić, że go ujęła i do reszty przykuła do siebie. Dojeżdżając już do cyrku, miss Jenny uwiadomiła swego nowego przyjaciela, że mieszkała w domu na polach Elyzejskich, zupełnie osobno, ze starą sługą i spodziewała się że nietylko w cyrku widywać się będą.
— Protektora znalazłabym łatwo — dodała smutnie — miałam i mam codzień obrzydliwych a świetnych propozycyj mnóstwo, lecz wolę mieć takiego jak wy przyjaciela.
Małdrzyk ofiarował się jej cały na usługi, musiał jednak, choć z upokorzeniem wyznać, że całkiem swobodnym nie był, bo był do obowiązkowej pracy dla chleba zmuszony.
Miss Jenny zaklęła go z żywością wielką aby jej szczerze wyspowiadał wszystko. Małdrzyk tak już był usposobionym do otwartości z tą kobietą dziwną a narzucającą mu się — iż jej w krótkich słowach życie swe i położenie odmalował. Była to lekkomyślność, którą tylko zbyt poczciwe i miękkie serce jego mogło tłómaczyć.
Miss Jenny pomyślała chwilę.
— Gdybyś pan nie miał przesądów — rzekła, wierz mi, że u p. Richarda znalazłbyś lepsze, milsze, lżejsze i korzystniejsze zajęcie. Jabym o tem z nim pomówić mogła.
— Ale na cóż ja mu się przydać mogę? — zawołał Floryan. — Na to potrzeba więcej znajomości tego kunsztu, a w razie gdybym się mógł nawet czegoś poduczyć, za nic w świecie nie wystąpiłbym publicznie.
— I nikt tego od pana wymagać nie będzie — odparła miss Jenny — ale Richard nie ma się kim wyręczyć. Koni mamy dużo i kosztownych, przez niedozór oto świeżo stracił jednego, który go kilka tysięcy franków kosztował.
Małdrzyk namyślał się nie odpowiadając.
— Daj mi pani czas — rzekł — zobaczymy. W istocie byłbym może swobodniejszy gdyby się to jakoś ułożyć dało.
— Nic to pana nie wiąże — zawołała amazonka — ja z Richardem pomówię o tem.
Zaledwie wrócili do cyrku, Florek musiał pospieszać do domu. Godzina śniadania nadchodziła, a pani Perron nie lubiła czekać. Dochodząc do hoteliku, spojrzał na zegarek Małdrzyk i przekonał się, że mimo pośpiechu, już się opóźnił. Wprost więc pobiegł na górę do gosposi, i w przedpokoju usłyszał śmiechy i rozmowę. Śniadanie musiało już być na stole.
Towarzyszem pani — a zastępcą Florka, był Micio.
— Czekaliśmy na was — odezwała się wesoło, zarumieniona mocno i roztrzpiotana gosposia — nadszedł jego przyjaciel... i sądząc żeś o nas zapomniał, kazałam dawać.
Micio był nieco zmięszany, ale humor mu zaraz powrócił.
— Zaręczam że powracasz z cyrku i od miss Jenny? — odezwała się Perron. — A co? nieprawda?
— Tak jest — rzekł Florek — przejeżdżałem Sfinksa.
— I zachwycałeś się uroczą amazonką? — dodał de Lada.
— Miałem szczęście widzieć i miss Jenny.
— Bałamut stary, niepoprawiony — śmiała się klapsa mu dając Perron.
Zaczęto żartować z niego.
— Trochę winy spada na mnie — rzekł Micio, bom ja go tam wprowadził.
— I naturalnie, ponieważ on mnie osieroca, obowiązany pan jesteś zastępować go — dodała wdówka przymilając się.
— Sądzę że nawet z tej zamiany będziesz pani rada — odparł Florek chłodno — bo mój ziomek daleko jest zabawniejszy.
— A, tak! — śmiała się Perron — ale taki bałamut jak wszyscy polacy, którzy do każdej kobiety umizgać się gotowi — a potem...
Micio się chciał bronić, zakrzyczała go Perron. Śniadanie nadzwyczaj szło wesoło. Florek tylko trochę był zasępiony. Myślał o rzuconym przez miss Jenny projekcie umieszczenia się w cyrku i — widział teraz dopiero na coby zszedł... dla mizernego chleba kawałka — na podwładnego takiego monsieur Richarda i nadzorcę masztalerzy cyrkowych.
O! ironio losu! On...
Myśl ta zburzyła go tak, iż wstawszy nagle pod pozorem jakimś, pożegnał gosposię i chciał odchodzić do mieszkania. Micio poszedł za jego przykładem. Potrzebował uniewinnić się przed starym znajomym ze swej natrętności, i nadskakiwania przy pani Perron.
Zapalili cygara; de Lada usiadł i rozpoczął rozmowę od tego, iż miał pewne, acz słabe nadzieje, umieszczenia go jako komisanta win w domu, z którym był w stosunkach. Z tą nowiną właśnie przybywał, gdy spotkawszy go gosposia nie puściła i zaprosiła do siebie.
— Zdaje mi się — wyjąknął zadumany Floryan — być może, iż nie będziesz się pan potrzebował o mnie troskać. Niechcący mi wskazałeś drogę. Któż wie? choć z wielkiem upokorzeniem, mógłbym przyjąć pewne obowiązki u pana Richard.
— A! a! — zawołał zdziwiony Micio. — Toby było...
I nie kończąc zbliżył się do Floryana z rękę wyciągnioną.
— Pozwól być szczerym — cartes sur table.
Nie masz więc żadnych widoków z wdówką? Sam mi mówiłeś — parękroć stotysięcy — nieżonaty jesteś, ona wam sprzyja.
— I bardzo jej jestem wdzięczen — rzekł zimno Floryan — ale do ożenienia... dotąd ani ochoty nie mam, ani widoku.
Micio przeszedł się gorączkowo po pokoju.
— Bo widzisz, mówiąc otwarcie — dodał — chociaż ja bardzo, bardzo świetnie stoję, i mój interes a bursa dobrze mi służą... jednakże znacznie większego kapitału potrzebuję, niż ten którym rozporządzam.
Dwakroć stotysięcy gotówki, dla mnie znaczą może miliony.
Zatrzymał się chwilkę, popatrzał w oczy Floryanowi.
— Rozumiesz? — spytał.
Małdrzyk śmiał się i ramionami ruszał.
Si le coeur vous en dil! — szepnął — ja na przeszkodzie nie stoję.
Ten chłód i obojętność — uderzyły Micia — nie wiedział już co o tem sądzić.
— Gdybyś pan miał widoki — dodał — słowo daję, za nic w świecie...
— Ale ja żadnych nie mam widoków — odparł Floryan — prócz że mi w tym pokoju i na stole pani Perron, a nawet w jej towarzystwie, bardzo miło.
Micio, który przed chwilą jeszcze był w zapale takim, że gotów był szturmem zdobywać gosposię, widząc że Florek tak był dla niej obojętny, tak mało do jej przyjaźni przywiązywał wagi, powziął pewne wątpliwości i podejrzenia.
Ostygł. Nie mógł tego pojąć, jak człowiek w położeniu Małdrzyka, w jego wieku, mógł się wahać, gdy mu się taka gratka trafiała.
Il y à du louche — rzekł sobie w duchu. Potrzeba to zbadać.
Małdrzyk, który miał więcej ochoty dumać niż gawędzić, siadł z ołówkiem nad papierem. Lada pożegnał go.
Miał nad czem myśleć biedak, a od chwili wyjazdu zagranicę przebiegł taką skalę wypadków, zmian, coraz go spychających niżej, iż wnijście w siebie musiało go upoić goryczą.
Rzucał nim wicher jakiś — przeciw któremu siły nie miał, życie mu brzydło.
Nadzorcą w cyrku — ostatni z Małdrzyków!
Lecz do rozpieszczonego, tak oczy jasne, rozumne, czułe razem tej miss Jenny mówiły — o jesiennych szczęścia chwilach! Taka była sympatyczna, tak dobra dla niego i tak się garnęła ku nieznajomemu prawie z ufnością. Nie byłoż obowiązku zaopiekować się tą tak oklaskiwaną a tak nieszczęśliwą?
Zapukano do drzwi — weszła z dziwną minką pani Perron.
Odwiedziny były nie spodziewane. Przychodziła po wielkiem roztrzepaniu i wesołości śniadania smutna i melancholiczna.
— Nie przeszkadzam?
— Nigdy! — rzekł Floryan.
— Znasz pan tego swojego ziomka? — spytała usta sznurując.
Ktoś inny, nie poczciwy prostoduch Floryan, byłby poznał i domyślił się może, iż wdowa tym przyjacielem chciała obudzić w nim zazdrość i przyspieszyć to czego żądała... porozumienie się matrymonialne. Tak było w istocie — lecz Małdrzyk nie posądzał ją wcale.
— Znałem go niegdyś — odpowiedział Florek. Dawał sobie szczęśliwie radę na świecie. Grał dużo i wygrywał. Nie zbywa mu na sprycie, za statek ręczyć nie mogę.
— Ale wcale miły i energiczny — dodała wdowa.
— Podobał się? — spytał ciągle rysując Małdrzyk.
Wymówił to tak chłodno, że wdowa boleśnie dotknięta zerwała się z siedzenia.
— Widzę żeś nadto zajęty swoją robotą, pomówimy później.
Rzuciła nań wejrzenie pełne znaczenia i wyszła.
Nie była już pewną jak postępować miała, czy rozbudzać zazdrość, której wcale nie okazywał, czy starać się czułość w nim wywołać.
Gniewała się na niego... i na siebie — ale chłód ten zwiększał upór. Postanowiła rozważyć dobrze — jak dalej prowadzić rozpoczęte dzieło, nie domyślając się co jej zagrażało.
Jordan pisywał często — listy jego niepokojem o przyjaciela były natchnione. Zdawało mu się że sam przy nim być nie mogąc, powinien był działać nań przynajmniej niemi. Przypominał mu nieustannie córkę, Lasocin, przeszłość — dawał nadzieję że los odmienić się może.
Wrażenie tych listów było w istocie hamulcem dla Małdrzyka, który mniej śmiało rozporządzał przyszłością — gdy przypominał przeszłość.
Do powstrzymania go od stanowczego jakiegoś kroku przyczyniła się i okoliczność, która na chwilę oderwała Małdrzyka od teraźniejszości przygniatającej.
Dnia jednego, gdy wyjątkowo pilnie pracował nad rysunkiem, potrzebując gwałtownie pieniędzy — bo i wdowie był dłużnym (nie upominała się wcale) i kieszonkowego grosza mu brakło — wpadł do niego kapitan Arnold, bardzo ożywiony.
— Szczęście żem was zastał — wołał od progu. — Interes, spodziewam się nawet że niezły interes być musi. Stary kasztelan X. potrzebuje się z nim widzieć pilno. Odebrał jakieś dla pana polecenie z kraju.
Małdrzyk rzucił się od stolika.
— Nie znam kasztelana... ale cóż to być może? — zawołał.
— Kasztelan! pan nie znasz starego kasztelana! — krzyknął Arnold. — Toć przecie patryarcha nasz! najczcigodniejszy z ludzi. Starzec, który stracił miliony — który tak heroicznie znosi niedostatek, on co był do zbytków nawykły i wykołysany w dostatkach.
Małdrzyk już mniej chciał słuchać pochwał, a rad był się dowiedzieć coprędzej o tem, co jego samego obchodzić mogło.
— Ubieraj się pan, jedziemy do kasztelana. Kawał drogi do niego, no — ale zastaniemy pewno, bo z domu nie wychodzi. Nogi mu już nie służą.
Zdaje się że ten interes do pana, uległ już zwłoce — bo się go w Paryżu dopytać nie mógł. Otóż jak to źle z całą emigracyą nie mieć stosunków i tak się odosobnić.
Małdrzyk w ćwierć godziny był gotów, jechali na Rue Lafitte, przy której oddawna, w entresolu niskim, w ciemnych i zaduszonych izdebkach, mieszkał starzec osiemdziesiątletni, znosząc bez szemrania, z uśmiechem dobrodusznym niedostatek, na który go wystawiło wygnanie.
Odźwierny wskazał im ręką schody i dodał że drzwi były na prawo.
Zadzwonili do nich. Krok powolny dał się słyszeć, i staruszek w spencerze, zgarbiony w butach flanelowych na nogach, z tabakierką w ręku przyszedł im otworzyć.
Prosili go aby ich oznajmił panu kasztelanowi.
Przedpokoik był ciasny, brudnawy, zastawiony różnemi nieposprzątanemi przyrządami, szczotkami, garnuszkami, dzbankami, flaszkami, wisiały w nim nawet ścierki. Powietrze było ciężkie — i woń jakichś leków zalatywała.
Przygnębiona staruszka w okularach, ubogo odziana, przesunęła się i znikła.
Służący, który chodził z biletami powrócił wprędce, grzecznie, głosem cichym, prosząc ich do saloniku — i przepraszając że poczekać muszą, bo pan kasztelan jeszcze nie był ubrany i chciał się nieco ogarnąć.
Kapitan Arnold zaklął sługę aby nie fatygując się, był łaskaw przyjąć ich w sypialnym pokoju — lecz staruszek potrząsł głową.
Weszli do przyciemnionego saloniku. Kasztelan mieszkał już w tym domu od lat kilkudziesięciu, był więc jakby w domu. Zgromadziły się zwolna około niego pamiątki, rodzinne portrety, miniatury, widoki miejsc opuszczonych. Nie było żadnego znaku starania o wygodę, o elegancye. Meble stare, spłowiałe — jeden fotel duży z podnóżkiem. Trochę książek leżało na stoliku, a szafeczka obok pełna ich była.
Okna entresolu wychodziły na podwórko spokojne, w którem ocalała cudem akacya się zieleniła i kilka jej gałęzi zaglądały do okna.
W sąsiedniej sypialni słychać było głosy ciche i ruchy dające się domyślać, że stary kasztelan gotował się wyjść do gości.
Służący otworzył po chwili drzwi ostrożnie, i pod rękę wprowadził z trudnością stąpającego starca, który się na lasce opierał.
Pomimo wieku podeszłego był to piękny jeszcze mężczyzna. Srebrny, lśniący, długi włos spadał mu na ramiona, wysokie, obnażone, gładkie czoło, nadawały twarzy coś monumentalnego, jak kopuła nad świątynią. Z pod siwych dużych brwi patrzało oczów dwoje niebieskich, łagodnych razem i rozumnych. Rysy twarzy nieco starte latami, regularne były jeszcze i wyraziste. Usta osobliwie miały wyraz dobroci pomięszanej z odrobiną ironii jakiejś. Marszczki i fałdy, jakby poszanować chciały piękne to oblicze, układały się w klasyczne zarysy, czyniąc z niego niby marmurowe popiersie przypominające Senekę.
Twarz, mimo cierpienia, które ją czasem w drżenie wprawiało, spokojną była i niezachmurzoną. Trzymał się a raczej usiłował stać prosto, gdyż chód zmuszał go pochylać na piersi głowę. Ubrany czysto, ale ubogo, w szarym surducie długim, z chustką białą grubo zawiązaną na szyi — podobnym był ze stroju i postawy do portretów XVIII wieku.
Służący usadowił go w fotelu. Kasztelan syknął trochę, odrzucił laskę, nogi wyciągnął, i rękę podnosząc — odezwał się:
— Witam panów moich! Darujecie — niedowidzę. Któryż kapitan Arnold?
Przystąpili bliżej, starzec zakrywszy się od światła, począł się im przypatrywać.
— Pan Małdrzyk! — rzekł — bardzo mi miło! Niegdyś, niegdyś, in illo tempore, rodziców jego przypominam sobie. Siadajcież, proszę. Siadajcie. Niebardzo tu u mnie przestronno i wygodnie, ziółka słychać, któremi mnie doktór poi. O! ci doktorowie! Mało o nich Molière pisał.
Śmiał się staruszek i zwrócił ku obok siedzącemu Małdrzykowi.
— No i was tu przypędziło! Socios dolorum mamy dosyć. Słyszę żeś tam acan dobrodziej córeczkę porzucił. Mój drogi panie — ja też całą rodzinę — i z niej jedną tylko córkę widziałem, i jednego wnuka. Bóg tak chciał! wola Jego niech będzie błogosławiona.
Słysząc, że się rozmowa poczyna o sprawach, których niedelikatnie może było — obcemu być powiernikiem, kapitan wstał.
— Ja pana kasztelana pożegnam — rzekł z uszanowaniem zbliżając się aby go pocałować w ramię — mam tu interesik w sąsiedztwie, wrócę za chwilę.
Nie wstrzymywano go — zostali sami. Kasztelan przysunął się bliżej jeszcze do Małdrzyka, i ujął go za rękę.
— Mój mości dobrodzieju — rzekł — mam zlecenie do niego od przyjaznego mu marszałka L. Poczciwy to człowiek, a w tych niepoczciwych czasach, rzecz rzadka.
Historyę acana dobrodzieja znam praeter propter, nie potrzebujesz sobie serca krwawić, powtarzając mi ją. Są źli ludziska — ale i dobrzy.
Widać że tam jednak opinia publiczna stronę acana dobrodzieja wziąść musiała, że ich sumienie ruszyło.
Naprzód donosi Marszalek, iż córeczka jego, delikatna, ale zdrowiu jej nic nie zagraża. Uczy się bardzo pilnie, roztropna nad wiek. Chwalą ją bardzo.
Westchnął kasztelan, dzieci czy wnuki własne na myśl mu przyszły i łzę, która się mu z powiek wykradała, otarł prędko.
— Oprócz tego marszałek mi przesyła... drogą pewną, obawiał się wprost do pana pisać i słać — bo oni się tam wszystkiego boją — pewną kwotę, którą mu się wydobyć jeszcze udało, tytułem ruchomości spieniężonych.
Małdrzyk lekkiego okrzyku nie mógł powstrzymać i uścisnął rękę kasztelana.
— Sumka ta — mówił starzec — jutro lub pojutrze będzie do dyspozycyi pańskiej. Jest tego trzy tysiące rubli... niewiele — ale — mój Boże — zawsze to coś znaczy. Jest za co ręce zaczepić.
Małdrzyk dziękował uradowany.
— Cóż acindziej porabiasz? — pytał stary.
— Musiałem szukać pracy... niebardzo mi się wiodło. Żyło się jak mogło — rzekł Floryan.
— Tak, tak, nasze poczciwe polskie wytrzymałe natury — podchwycił kasztelan — z prapradziadów zahartowane, wytrzymują i zbytek, umieją i ubóstwo znieść. Krew ta nasza nawykła była dawniej do obozowego życia, w którem kaszę często ze Szwedami trzeba było jeść, pod gołem niebem na mrozie sypiać — a potem naraz wśród uczt i lusztyków spędzić nie śpiąc tygodnie. Przydało się nam to, że się dziadowie w krwi i przeręblach kąpali.
Tu roześmiał się.
Nie patrzaj tylko acindziej na moje nogi obrzękłe, które się zdają kłam zadawać temu co mówię. To także spadek po przeszłości, bo ja wina węgierskiego nie pijałem.
Pytał potem starzec troskliwie Małdrzyka o życie, o znajomych i stosunki.
— Nie stroń acindziej od swoich, i w tej biedzie kupą się trzymać potrzeba. Swój swojego rychlej zrozumie i pocieszy. Między francuzami, choć i to dobre ludziska, snadniej się zabłąkać.
Stary sługa w spencerze wszedł w tej chwili niosąc na talerzu szklankę, łyżkę i proszek.
— Widzicie go — śmiejąc się rzekł kasztelan — stara dokuka, pokoju mi nie daje. Myślałem że przy gościu o proszkach zapomni. Nie.
— A kiedy doktór Gałęzowski kazał.
— Dawaj już, dawaj — rzekł kasztelan. — Doktór Gałęzowski powaga wielka, dzieci i starców dobroczyńca. Słuchać go potrzeba.
Skrzywił się i splunął wypijając proszek — a tuż i kapitan Arnold zjawił się z powrotem.
Z twarzy Floryana mógł poznać że dobre, pocieszające wiadomości otrzymał, bo był Małdrzyk przez całe życie jak przezroczyste naczynie, w którem płyn i jego barwę natychmiast się postrzega, skoro jest nalaną.
Nie mówili już więcej o osobistych sprawach. Kasztelan, który lubił nowych ludzi, i odgadywał ich łatwo, opowiadał o sobie i zapytywał Małdrzyka o niego. Widać było z toku rozmowy, że starzec coraz go lepiej poznawał i bystrzej odsłaniał strony jeszcze zakryte jego charakteru.
Wstali wreszcie się żegnać. Staruszek długo zatrzymał w swej dłoni rękę Floryana, i patrzał mu pilnie w oczy, badając osłabłym swym wzrokiem fizyognomię.
— Ponieważ — rzekł przy pożegnaniu — zbliżyły nas i zapoznały okoliczności, nie zapominajże acindziej o mnie. Proszę bardzo. Prawda że tu się ze mną zabawić trudno, że smutno może patrzeć na niedomagającego i stękającego starca — ale to miłosierny uczynek, przyjść do niego i przynieść ze sobą trochę życia, a w zamian trochę dobrych starych wynieść wspomnień.
Pożegnali się bardzo czule, a stary w spencerku i flanelowych chodakach, z tabakierką w ręku, przeprowadził ich do drzwi, u których już wchodzącego spotkali Tatianowicza, który codzień tu z anegdotkami, emigracyjnemi ploteczkami i swojemi proroctwami w kieszeni, przychodził.
Floryan u wyjścia z kamienicy z radości wielkiej uściskał kapitana. Pierwszą myślą jego było natychmiast korzystać z przypływu grosza i Arnolda ze sobą prosić na sute śniadanie.
Z tego co mu powiedział kasztelan, z przesyłki pieniężnej, wyciągnął po swojemu wcale inne niż należało wnioski. Byłto według niego dowód, że Jordan niezręcznie się wziął do rzeczy; że Kosuccy nie tak źli byli jak on głosił, że mógł śmiało więcej sobie pozwolić, bo mu pieniądze, jak teraz, przysyłać będą.
Dalszym a natychmiastowym wnioskiem było, porzucić tę głupią robotę, odżyć swobodniej, za przecierpiane dni użyć nieco wczasu.
Kapitan Arnold, któremu się z tych myśli nie tłómaczył, zaproszenie na śniadanie znalazł w swojem miejscu i przyjął je.
— Dziś jeszcze — dodał Floryan — napiszę do Klesza, po co się tam męczyć w Tours, niech powraca do mnie — podzielę z nim co mam.
Kapitan skinął głową nie odpowiadając na to, lecz domyślał się, że Jordan z trudnością da się od roboty oderwać i inaczej się zapatrywać będzie na przyszłość.
Śniadanie oblane dobrem winem, w lepszy jeszcze humor wprawiło Małdrzyka, który się odrodził. Innym był człowiekiem, około dziesięciu tysięcy franków, wedle ówczesnego kursu, spodziewał się mieć w kieszeni, zdawało się to niewyczerpanem.
— Niech djabli porwą Duranda z jego fabryką i rysunkami — mówił w duchu powracając do domu. — Dziś lub jutro go pożegnam, odpocznę.
Powróciwszy do domu, gdy wszedł w kapeluszu na uchu, z cygarem w ustach do pokoju pani Perron, wdowa spojrzawszy nań, posądziła go o podchmielenie.
W istocie upojony był, ale nie winem, tylko powrotem nadziei lepszego bytu, która uwalniała od pracy.
— Gdzieżeś pan był na śniadaniu? — zapytała szydersko.
— Ja? obchodziłem uroczystość wielką, moja droga Adelo — zawołał biorąc ją za rączkę śmiało Florek. — Ludzi co mi zagrabili majątek, ruszyło sumienie — przysyłają mi tymczasem... kilka tysięcy franków.
Perron, która trochę była pobladła, odetchnęła cyfrę posłyszawszy.
— Winszuję — rzekła — ale kilka tysięcy franków! ce n’est pas le bout du monde!
— Tak, tylko sądzę że to jest początek! — odparł raźno pan Floryan.
— I cóż myślisz pan zrobić z temi frankami? — zapytała wdowa.
— Co? to zabawne pytanie! — roześmiał się Florek. — Będę na ich łonie odpoczywał, Durandowi wypowiem robotę.
— A potem? gdy się franki te zjedzą? — mówiła Perron.
— Mam nadzieję, że ich sukcesorowie nadejdą — rzekł rozochocony Małdrzyk.
Perron pomyślała sobie z szatańską przebiegłością, że wszystko to może jej projektom posłużyć. Nie czyniła mu żadnych uwag, nie sprzeciwiała się. Dla niej jasnem było że straci łatwo i prędko, że roboty nie znajdzie tak rychło i że może być na jej łasce.
— Wszystko to, doskonałe, mój miły lokatorze — dodała wdzięcząc się. — Rób co chcesz, ale mi daj słowo, że mieszkania nie opuścisz i nie zmienisz.
Będzie ci tu dobrze.
Floryan o tem nie myślał wcale — i przyrzekł chętnie. Wdowa tego dnia była dlań jeszcze przystępniejsza i łaskawsza niż kiedy.
Siadł pisać zaraz do Jordana, gdyż w istocie chciał się z nim podzielić swoim dostatkiem. List był strzelisty, młodzieńczy, wesół — naglący do powrotu. Po napisaniu go, Florek odesłał rysunki, p. Durand przepraszając go że dla słabości oczów dalszych się podjąć nie może. Potem swobodny wieczorem pobiegł do cyrku.
Przygotowywano się do wielkiego nowego, po raz pierwszy odegrać się mającego widowiska, w którem całe siły cyrku zużytkowane być miały. Z przepychem niezmiernym przedstawić miano jakąś fantazyę arabską, jakiś pochód zwycięzki, na którego powodzenie i powtarzanie p. Richard rachował. Grała w nim najgłówniejszą rolę miss Jenny, do której teraz przystąpić prawie nie było podobna. Dała tylko znak ręką Floryanowi, że go zobaczyła, pozdrowiła przyjaźnie i poszła stroić się i malować.
Micio popychany i niebardzo wdzięcznie przyjmowany za kulisami, kręcił się tu uparcie. Spotkali się z nim.
— Co nowego? — zapytał de Lada.
— Nic, oprócz że mi z kraju nadeszły pieniądze — i że spodziewam się być trochę swobodniejszym.
Micio powinszował.
— Zagrajcież na giełdzie mając fundusz po temu! — zawołał — ja was wtajemniczę! Możecie się najłatwiej dorobić.
Floryan nie odpowiedział nic — lecz myśl ta jak błyskawica prześlizgnęła się po jego głowie.
— Któż wie? — rzekł w duchu — zobaczymy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.