Na wulkanach Japonji/II
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Na wulkanach Japonji |
Wydawca | Spółka Akcyjna Wydawnicza |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Historja pisana Japonji zaczyna się w III. wieku po Chr. Już w tym czasie znajdujemy w kronikach historycznych chińskich wzmiankę, że na wyspach Wschodzącego Słońca mieszka lud rządzony przez Mikada i mający urządzenia feudalne. Cały naród dzielił się wówczas na warstwy, w których pierwsze miejsce zajmowali książęta krwi — Kuge, drugie zaś dajmjosi-magnaci, wasale, którym władca tej ziemi rozdawał do rządzenia rozmaite prowincje. Po dajmjosach szli rycerze wojownicy — samuraje czyli szlachta; nosili oni dwa miecze, jeden krótki, drugi długi. Nie wolno im było trudnić się żadną pracą, prócz wojskowej i urzędniczej, podobnie jak niegdyś naszej szlachcie, mogli jednak zajmować się rolnictwem. Natomiast rzemiosło i handel były im zabronione. Tworzyli odrębną warstwę, która dostawała w dzierżawę ziemię od dajmjosów, lub otrzymywała żołd, jeżeli spełniała rolę straży przybocznej. Niżej od samurajów stali wieśniacy, niżej od wieśniaków mieszczanie, rzemieślnicy, dalej kupcy, najniższą zaś warstwę tworzyła kasta — eta — ludzi pogardzanych, kasta powstała z jeńców wojennych oraz tych emigrantów, których wypadki życiowe wyrzuciły na brzegi Japonji. „Eta“ musieli mieszkać w osobnych dzielnicach; nie mieli prawa kupować w tych samych sklepach, co inne warstwy; główne ich zajęcie polegało na wyrobie skór, garbarstwie i uboju zwierząt, czynnościach uważanych za nieczyste u Japończyków i zabronionych przez religję buddyjską. Wszystkie warstwy powyższe były ograniczone w swych prawach. Nie mogły trudnić się innemi zawodami, niż te, które im prawo przepisywało. Członkowie poszczególnych kast nosili specjalne odznaki na ubiorach. Przejście z jednej kasty do drugiej było utrudnione a nawet wzbronione. Ten ustrój feudalny niezmiernie przypominał nasz w wiekach średnich. Miał on też ten sam do pewnego stopnia rezultat, co i u nas. Życiem wewnętrznem Japonji wciąż wstrząsały niepokoje na tle rywalizacji potężnych rodów magnackich. Dajmjosi, którzy otrzymywali swe leny od mikada, byli zazdrośni. Albowiem ich udziały — województwa i starostwa — były rozmaitej wartości, jedne bogatsze, drugie biedniejsze, jedne w miejscowościach zaludnionych, pełnych miast, inne w okolicach oddalonych od większych skupień ludności, dzikich i nieurodzajnych. Ciągłe dążenie do tego, aby otrzymać lepszy len, powodowało ciągłe swary i wojny między wielkorządcami i magnackiemi rodami. Rzecz prosta, że starali się oni uzyskać jak największy wpływ na swego cesarza, na mikada, który był źródłem tych wszystkich dóbr i zaszczytów. Owe starcia, ambicje i interesy doprowadzały nieraz do długich walk, zalewając Japonję co jakiś czas pożogą i krwią. Już w XII. wieku walki trzech potężnych rodów Taira, Minamoto, Fudżiwara niszczą Japonję w ciągu wielu lat. Lud cały cierpiał od nich niezmiernie. Wojska jednego dajmjosa napadały na poddanych drugiego, rabując i mordując mieszkańców. Walki te skończyły się zwycięstwem rodu Minamoto, z którego wyszedł pierwszy sziogun Joritomo. Został on dowódcą wojsk i rządcą państwa — sziogunem — z ramienia mikada i uśmierzył pokonanych dajmjosów bezwzględnem tępieniem opornych, traceniami ich i zesłaniami. Założył drugą stolicę sziogunatu w Jeddo (Tokio) obok stolicy w Kioto, gdzie mieszkał mikado — duchowy przywódca narodu i najwyższy jego kapłan. Okoliczność, że w XIII. wieku, w tym właśnie czasie, na śliczne wyspy japońskie napadli Mongołowie, podniosła znaczenie i utrwaliła władzę sziogunów.
Mongołowie przedstawiali wówczas niezmiernie wielką potęgę. Posiadając największe wojsko i najsilniejsze państwo na święcie, zdobyli w krótkim czasie najkulturalniejsze wówczas Chiny, zawojowali bogate Indje, zagarnęli Małą Azję, Syberję, Rosję; fala ich najazdu odbiła się dopiero o piersi polskich rycerzy. Potężni Dżingischanidzi nie mogli znieść myśli, że tak blisko ich państwa jest kraj niezależny, o którym powiadano, że w nim złote jabłka dojrzewają. Nie mógł się z tem pogodzić umysł zaborczy Chanów, że kraj ten do nich nie należy, nie słucha ich rozkazów, nie płaci im haraczu. Posłali więc 300.000 najlepszych żołnierzy na setkach dżonek i okrętów na zawojowanie tej pięknej krainy. Była to na owe czasy armja olbrzymia. Trzykrotnie ponawiała potęga mongolska zamachy swe na Japonję; trzykrotnie jednak zostali Mongołowie przez Japończyków rozbici. Na ostatku pozwolili Japończycy wylądować ich wojskom, wycięli je jednak w pień i z całego wojska zostawili tylko kilku jeńców przy życiu, których posłali do Dżingischana z pismem, iż „tak będzie każdemu, kto ośmieli się wyciągnąć rękę po naszą wolność“. To najście, ta groza nieszczęścia z zewnątrz skupiła i złączyła znowu rozdrobnione wewnętrznemi walkami i niezgodne klasy narodu japońskiego. W tym czasie wysunęła się po raz pierwszy na widownię nowa siła, która dzięki wielkiemu już zaludnieniu kraju i wysokiej kulturze miast daje miejsce w historji warstwie mieszczańskiej. Wtedy oto, według legendy, obok księcia krwi, Joszitsune, wzoru rycerza japońskiego, obrońcy uciśnionych, przyjaciela biednych i dzikich plemion, sprawiedliwego sędziego zwaśnionych, pojawia się mieszczanin Benkej, przyjaciel, powiernik i giermek księcia, pomagający mu w jego bohaterskich czynach. Od tej pory odgrywać poczęli w historji Japonji pewną rolę wieśniak i mieszczanin. Z gminu wyszedł również najpotężniejszy sziogun owych czasów, wielki Hidejoszi, początkowo chłopiec stajenny, następnie największy wódz i najtęższy administrator średniowiecza Japonji.
W tym okresie skrystalizowała się ostatecznie kasta samurajów i powstało ich prawo obyczajowe — Buszi—Do. Rzemiosłem ich była wojna. Wierność wasala wobec pana i wysokie poczucie honoru były ich obowiązkiem. Kiedy dajmjos jakiś napadnięty przez sąsiada ulegał mu i ginął, rodzina jego bywała też bądź wytracana przez zwycięzcę, bądź też musiała uciekać i kryć się. Wtedy samuraje, związani jako wasale węzłem wierności z dajmjosem, musieli również uchodzić i zmieniać zajęcie, bo nowy pan przyprowadzał swoje wojsko, swoich wasali, którzy pełnili odtąd obowiązki urzędników i straży bezpieczeństwa nowej władzy. Samuraje wywłaszczeni rozbiegali się po całym kraju. W ten sposób tworzył się typ „ronina“: człowieka-fali. Rozpływał się ten tłum po całym kraju, żył z jałmużny, niekiedy trudnił się uprawą roli, ale zajmować się rolnictwem na ogół nie miał sposobności wobec małej ilości ziemi. To też znaczna część roninów wyczekiwała tylko nowej wojny i parła do niej, albowiem wojna dawała im środki do życia, czyniąc towarem poszukiwanym ich męstwo i znajomość sztuki wojennej. Płynące stąd nieustanne niepokoje ciężko odbijały się na pracujących warstwach ludności. Nikt nie był pewny życia i mienia, każdy więc starał się zabezpieczyć na swoją rękę. Japonja zaczęła rozsypywać się na cały szereg drobnych prowincyj, z których każda tworzyła odrębne swe wojsko, ogłaszając swą niezależność i odmawiając posłuchu rozkazom mikada i władz centralnych. A tymczasem cesarz, zamknięty w swej stolicy w Kioto w kole uczonych, kapłanów, dworaków, oddalał się coraz bardziej od potoku burzliwego życia i od swego narodu, i coraz mniej o życiu tem wiedział. Dochodziły go tylko te wieści, które przepuszczali doń dworacy, ci zaś, starając się o osobiste wpływy, przepuszczali tylko wiadomości korzystne dla siebie. Wówczas to potrzeba siły, któraby zmusiła tych walczących ciągle o dochody i zaszczyty wielmożów do spokoju i pracy, stworzyła sziogunat. Sziogunat stał się więzią, spajającą rozsypujące się społeczeństwo.
Sziogun był to wielki hetman koronny, dowódca wojsk i rozkazodawca administracji ogólnej. Rozmaite rody dajmjosów dobijały się zawsze o to, by dostać urząd szioguna w swe ręce. Sziogunowie mocną ręką ujęli ster państwa; dajmjosom rozkazali, aby pół roku spędzali w stolicy państwa, w Tokio. Odtąd więc każdy dajmjos musiał pół roku przebywać na dworze, a gdy wyjeżdżał, musiał na miejsce swe zostawiać jako zakładnika rodzinę, dziecko, żonę czy krewnych. To w pierwszym rzędzie wpłynęło ogromnie na rozrost Tokio; pobudowano bowiem wiele domów dla wojska i straży, którą każdy dajmjos musiał utrzymywać, bo inaczej groziła mu śmierć z rąk przeciwnika. Opornych dajmjosów sziogunowie wysyłali na dalekie wyspy, na skały wśród morza, niebezpiecznych tracili śmiercią i len ich oddawali innym. Mimoto zaczęły znowu powtarzać się przy dworze stare koterje i intrygi. Sziogun poszedł z czasem tą samą drogą, co mikado. Po paru pokoleniach zaczął się otaczać również dworem, który odgradzał go od życia i kontaktu z ludem. Sztuki teatralne, pieśni, obrazy, poezja, literatura, oto co zastąpiło mu stykanie się z ludem. Dookoła sziogunatu zaczęła się wytwarzać atmosfera niezdrowa, która odgradzała rządzących zwolna, ale stale od rządzonych. Wzrosły intrygi, zawiście i walki, i znowu Japonja zaczęła broczyć krwią. Wtedy oczy dręczonego ludu zwróciły się do zapomnianego mikada. Mikado był już wówczas bez wpływu politycznego, żył zdala od intryg, nikomu krzywdy nie czynił, do niczego się nie mięszał, wskutek tego wielu odsuniętych od wpływów dejmjosów marzyło o zniesieniu sziogunatu a przywróceniu władzy mikada i uzyskaniu do niego przystępu. Zaczął się potężny ruch ludowy na korzyść mikada, z hasłem na pozór konserwatywnem: powrotu do starych cnót, starych pojęć, starych obyczajów. Postanowiono przeciwstawić się nadużyciom, jakie panowały na dworze szioguna. Było to już w wieku XIX.
W owym czasie do brzegów Japonji przybiła po raz pierwszy eskadra amerykańska. W 1854 roku admirał amerykański, Perry, postawił Japończykom ultimatum:
„Otwórzcie wasze miasta i porty dla naszego handlu, albo zbombardujemy i zniszczymy wasz kraj.“
Było to w chwili ostrej walki między Sziogunem a Mikado. Sziogun zrozumiał odrazu, że, nie opierając się na sympatji powszechnej ani na moralnych siłach narodu, mógłby utrzymać się dłużej przy władzy jedynie przy pomocy wojsk zwycięskich. Przewagę mogli mu dać Amerykanie ze swoją bronią ognistą i żelaznemi okrętami. Powiedział im więc: „Dobrze, puszczę was. Dam wam prawo handlu — zniosę zakazy — ale nauczcie nas używania broni waszej!“ Amerykanie obiecali to uczynić. Jednakże ten traktat, ta zgoda z cudzoziemcami, oburzyły cały naród i mimo wszystko został sziogun pobity w paru bitwach.
Ostatni sziogun, Keiki Tokugawa, był rozumnym i łagodnym człowiekiem: widząc, że dalsza walka jest bezcelowa i prowadzi kraj do katastrofy, poddał się pod władzę mikada. Mikado przyszedłszy w ten sposób do władzy, nietylko nie ukarał szioguna, lecz przyjął go na swój dwór, dał mu zaszczytne miejsce w rządzie, a nadto wprowadził nowe urządzenia. Zrozumiał bowiem odrazu, że trzeba przebudować życie; zrozumiał znaczenie tej techniki wojny i życia, jakich wzory widział na okrętach amerykańskich i jakie poznał w obcowaniu z Amerykanami. Postanowił zatem wyprowadzić owe reformy, które przedtem potępiano jako szkodliwe. Otwarto porty japońskie dla handlu, zwrócono się do Europy, do Anglików, Francuzów i Niemców, z prośbą o przysyłanie nauczycieli, instruktorów, profesorów, którzyby zapoznali Japończyków z nową techniką życia, wynalazkami i wiedzą europejską. Zaczął się okres oświaty Meidżi, okres, który trwa do tej pory. Japończycy bardzo prędko przyswoili sobie wiedzę i technikę, jaką im dała Europa, a nawet uniezależnili się szybko od kierowników europejskich; dziś dorównują im, a nawet w niektórych dziedzinach wyprzedzają wiedzę europejską.
Z poprzedniego okresu walk pozostała w obyczajach i charakterze Japończyka jedna cecha niezmiernie ważna, która uderza podróżnika. Mam na myśli ich lojalizm. Ten lojalizm powstał w czasie owych walk strasznych, kiedy to wierność żołnierza dla dowódcy, dla złożonej przysięgi, była najwyższą cnotą samuraja. Ten tylko dajmjos, który miał bezgranicznie wiernych wasali, zwyciężał. Ta wierność przysiędze, złożonej swemu panu, była cechą charakterystyczną samurajów, i wierność tę przenieśli oni w polityczne współczesne życie. Urzędnicy japońscy, żołnierze japońscy, przepojeni są tą lojalnością: żyje wciąż jeszcze wśród Japończyków legenda o 47 roninach, którzy poświęcili wszystko, aby zemścić się za śmierć swego pana, a potem, ponieważ naruszyli prawo, ile że sami osądzili człowieka na śmierć, a nie sądy ogólne, sami się też ukarali w ten sposób, w jaki dziś karzą się Japończycy, ilekroć uważają, że splamili swój honor, tj. dokonali samobójstwa przez „harakiri“. Harakiri jest to obyczaj, który powstał wówczas właśnie wśród samurajów, jako wyraz nagany dla samego siebie, jako kara za złamanie przykazań własnego sumienia, jako przejaw lojalności. To poczucie lojalności przejawia się dziś nadzwyczajnie we wszystkich czynnościach administracji japońskiej i w całem życiu państwowem: żywy, jaskrawy przykład tego mieliśmy w czasie wojny rosyjsko-japońskiej, kiedy to żołnierz japoński zdawał się sam szukać śmierci. On nie szukał śmierci, on szukał zwycięstwa, a wierzył w swego dowódcę, wierzył, że to, czego pragnie „samuraj-dowódca“, jest szlachetne. To też kwiat młodzieży japońskiej poświęcił się w czasie walk o Port Artura. Tam wyjście flocie rosyjskiej zamknęły brandery japońskie, statki, które, wpłynąwszy w najwęższe miejsce Port-Arturskiej bramy portowej, wysadziły się w powietrze wraz z załogą, zamykając szczątkami swemi otwór cieśniny. Bohaterski ten czyn przepłaciła życiem najpiękniejsza młodzież japońska. Między innymi zginął tak poeta japoński Sasaki Nobu-tsuna, z którym w r. 1903 podróżowałem razem i któremu opowiadałem wiele o Polsce i o jej dążeniu do niepodległości. Napisał mi wówczas obyczajem japońskim na wachlarzu wiersz następujący:
„Cicha jest woda wiosenna,
Łodzią zaledwie kołysze...
Lecz wiatr burzliwy jesieni
I cichą wodę odmieni,
Rzuci na brzegów komysze...
Była to alegorja do Polski.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jeszcze słów parę chcę powiedzieć o stosunku Polski do Japonji. Pierwszym Polakiem, który pod banderą polską zawitał w XVIII. stuleciu do brzegów Japonji, był konfederat barski Beniowski, który wraz z towarzyszami uciekł z Kamczatki i zawitał do portów japońskich. Lecz wtedy Rzeczpospolita przestała już istnieć; Beniowski, nie wiedząc o tem, płynął pod banderą państwa, którego już nie było. Coś niecoś powiedział on wówczas Japończykom o Polsce, lecz Japończycy rychło zapomnieli o tem. Nie znali nas wcale przez 150 lat niewoli. Polacy byli dla nich jednem z plemion wieloplemiennej Rosji. Pierwszym mężem stanu, który w interesach Polski współczesnej zetknął się z Japończykami, był Józef Piłsudski. Było to w 1904 r. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej, starał się Komendant przekonać Japończyków, że mamy wspólnego wroga, wspólnego groźnego sąsiada, który bez względu na to, jaki tam powstanie rząd, jakie będą wewnętrzne jego urządzenia, zawsze drapieżną rękę będzie wyciągał po sąsiady. Mówił im Piłsudski o zaborze polskim, mówił, że Japonji grozi to samo, co nam. Japończycy wiedzieli wówczas doskonale, że to, co im mówił, jest prawdą; wiedzieli dobrze o intrygach rosyjskich w Korei, wiedzieli, że Koreę Rosja uważa tylko za pomost do wejścia na kwitnące brzegi Japonji, wiedzieli o tem i gotowali się do walki. To też Piłsudski zjednał sobie wówczas zaufanie Japończyków. Pomocy jednak w orężu i amunicji dla czynnej walki z Rosją nie uzyskał. Udało się Piłsudskiemu jedynie wyrobić lepsze obejście z żołnierzem polskim, służącym w szeregach rosyjskiej armji. Umiał przekonać Japończyków, że żołnierz nasz nie chce zgoła zaboru Japonji, że jest dla niej usposobiony życzliwie, że go nahajką tylko pędzą do walki. Prosił więc o względy dla niego. Japończycy względność tę przyrzekli, pytali tylko, jak poznać żołnierza polskiego. „Język wasz — mówili — jest tak podobny do rosyjskiego, że niemożliwem jest odróżnienie waszego żołnierza“. Wtedy Komendant powiedział im, że żołnierze nasi noszą krzyże i szkaplerze i że żegnają się inaczej, aniżeli żołnierze prawosławni. Odtąd rząd japoński polecił wojskom swym, by, biorąc jeńców rosyjskich, kazano im się żegnać i oglądano, czy mają krzyże i szkaplerze. A skoro w ten sposób przekonywano się, że są Polakami, odsyłano ich do innych obozów i traktowano ich lepiej, życzliwiej, niż Rosjan. To były pierwsze rezultaty dyplomatycznych stosunków Polski z Japonją. Stosunki Japonji z Polską, jako państwem, rozwijać się poczęły dopiero wtedy, kiedy odzyskaliśmy niepodległość. I oto, gdy Japończycy ujrzeli na czele polskiego rządu Piłsudskiego, człowieka znanego im dobrze, wzrosło ich zaufanie do nas. Dzięki wpływom Piłsudskiego i dawnym jego stosunkom udało się pozyskać Japonję odrazu dla interesów polskich. Sympatja Japonji i sympatja Francji to są te dwie siły, które w Lidze Narodów i Radzie Ambasadorów przechylają nieraz rozwiązanie spraw często bardzo doniosłych dla naszego państwa na naszą stronę. A kiedy pani Bielkiewiczowa i dr. Jakóbkiewicz przywieźli 360 sierót polskich z Bolszewji do Japonji w drodze do Polski, wtedy serdeczna i szczodra pomoc narodu i rządu japońskiego była wyrazem tej sympatji i tego zrozumienia wspólności interesów i wspólności dążeń obu narodów.
Jest jednak mimo pewnych podobieństw głęboka zasadnicza różnica między psychiką polską a psychiką japońską. Japończyk — powtarzam — jest odważny, łagodny w obejściu, kulturalny, jednocześnie jednak twardy w postępowaniu; decyduje się bystro i przeprowadza swą decyzję z żelazną energją i niezłomnością. Niezmierna lojalność Japończyka, wyrobiona przez krwawe walki, wyróżnia go z pośród innych narodów. Otóż tych cech my w takim stopniu nie mamy, choć je mieć powinniśmy. Albowiem jak pod narodem japońskim wciąż drży i kołysze się ziemia, tak i u nas wciąż drżą i grożą pęknięciem granice nasze, napierane przez potęgi wrogie nam od wieków. Japończyk dzięki temu, że nie może opuścić swego kraju, że musi w nim pozostać do śmierci, że jedynem jego wyjściem jest albo pozostanie w swym własnym kraju, albo śmierć moralna i narodowa, wyrobił w sobie przez szereg pokoleń obojętność dla śmierci cielesnej i najwyższy szacunek dla wartości moralnych.
U nas, Polaków, jest jedna rzecz, która osłabia te cechy. Bo jakkolwiek i my jesteśmy naogół odważni i waleczni, i jakkolwiek umiemy być wierni danemu słowu, lecz większość nas, tych przeciętnych zjadaczy chleba, pozostać może w swej ojczyźnie, może uprawiać po staremu swe pola, może zachować stosunki swe rodzinne i kulturę tę samą, może nie opuszczać tego kraju nawet i wtedy, gdy kraj nasz zagrożony jest tak bardzo, iż narodowi grozi polityczna śmierć. My możemy pozostać na miejscu, zachowując kaleką polskość za straszną cenę za oddanie Ojczyzny w niewolę. Mieliśmy już tego przykład przerażający w historji, kiedy to bez jednego strzału pozwoliliśmy wkroczyć zaborcom do naszego kraju. Japończyk tego nie rozumie. Pamiętam dobrze: kiedy opowiadałem im o tem, jak Polska straciła niepodległość i jak ją wywalcza, wtedy pewien młody Japończyk powiedział mi: „Wy ganicie nasz obyczaj „harakiri“, a jednak, gdy słucham ciebie, cudzoziemcze, widzę, że gdyby u was istniało prawo, które u nas każe ginąć z ręki własnej człowiekowi pozbawionemu czci, gdybyście wy byli gotowi umrzeć raczej, niż oddać się w niewolę, to ty byś, cudzoziemcze, nie pływał teraz pod obcą banderą!“
Bolesna, ale jakże słuszna uwaga. Obyż pokolenia młode, wychowane na wolności, przeniknęły się do głębi takiem pojęciem i postanowiły mocno nie oddawać już nigdy Ojczyzny swej w niewolę!...