<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Nic tak nie zraża w miłości, nic nie budzi takiej nieufności, jak pierwszy zawód, zwłaszcza, gdy się już dawno wyszło z wieku złudzeń, z wieku gorącej wyobraźni i gdy ostygły pierwsze miłości zapały. Varades’a ani na chwilę nie oszukała ta nagła czułość Marty, którą zaczęła mu okazywać. Powodując się zwierzęcemi instynktami, uległ chwilowemu upojeniu zmysłów, w jakie na nowo umiała go wciągnąć; zastanowiwszy się jednak nad swą słabością, na zasadzie tego, co widział i czego się domyślał, przyszedł do wniosku, że żona jego stwarzając tę ohydną komedyję, starała się tylko uspokoić jego drażliwość i rozbroić go niejako, aby tym sposobem na nowo pozyskać sobie jego łaskę, której widocznie potrzebowała. Skoro doszedł do tego przekonania, uczucie niewypowiedzianego wstrętu zawładnęło jego istotą. Wyrzucał sobie, że uległ słabości, że się dał uwieść. Potem, kiedy się uspokoił, śmiał się tylko z siebie, a o tem co mu się zdarzyło, myślał, jak o szczęśliwym wypadku, który każdemu człowiekowi przynajmniej raz w życiu przytrafić się może. Przypomniawszy sobie jednak przeszłość, odsunął się z niechęcią od Marty, i powrócił do łatwych miłostek, które od roku już osładzały mu życie pędzone w domowych zmartwieniach. W przeciągu najwięcej tygodnia, Marta została opuszczoną, nim zdążyła za swą hańbę zażądać wynagrodzenia. Musiała teraz, rzecz niesłychana, znieść pogardę tego samego człowieka, który jej się u nóg kiedyś tarzał — i nie była wstanie ocalić Rajmunda od niechybnej zguby, nie mogła go zasłonić przed pociskami rozgniewanych kapitalistów, których zawiódł na giełdzie.
Te ciągłe nieszczęścia, te straszne zawody i niepowodzenia, nie zachwiały jej miłości. Niewzruszoną pozostała wobec ruiny swej godności i wstydu. Zmuszona obecnie do większej oględności jej miłość przy widywaniu się z Rajmundem, wzrastała w miarę zwiększania się przeszkód. Znajdowała w nim jedyną ucieczkę, jedynego przyjaciela. Postawiła sobie za zadanie wyrwać go z tego przygnębienia i rozpaczy, w jakie popadł, starając się dowieść mu, że przesadzał nieszczęście, że srogie przeznaczenie nie będzie trwać wiecznie, że i dla nich nadejdą dni lepsze, że wreszcie są większe nędze na świecie.
— Nie opuszczam cię — rzekła. — Płaczę wraz z tobą, lecz pragnę, żebyś i ty podzielał na przyszłość moje nadzieje. Zapomnij o boleściach przeszłości, pamiętając tylko o jej dobrodziejstwach, którycheśmy doznali. Spojrzyj w przyszłość spuść się na los, bo on w życiu wiele stanowi! Nie masz się czego lękać, skoro miłość nasza trwa niezmiennie? Widzisz, że ja nabrałam nowych sił w nieszczęściu. Zbierz więc i ty siły i odwagę, pokonaj smutek; myśl tylko o naszej miłości, a będziem szczęśliwi.
Słowa te powtarzane często, wśród czułych pieszczot i tysiącznych dowodów gorącego przy wiązania, dopięły celu. Rajmund nabrał odwagi, a starając się odzyskać utracone stanowisko, znalazł kilku przyjaciół co go nie opuścili i z zapałem rozpoczął pracę nad odbudowaniem gmachu, który wznieść na nowo zamierzał. Marta ze swej strony wyrzekła się chwilowo zbytków, ograniczyła wydatki, pragnąc powoli spłacić swe długi. Nie chciała być zmuszoną do czołgania się u nóg męża, aby wydobyć trochę pieniędzy, ani też do przedostania się do jego gabinetu w celu ich kradzieży, która przyszła jej kiedyś na myśl, w chwili, gdy przemyśliwała nad sposobami ocalenia Rajmunda. Doznała zbyt wielkiego poniżenia, żeby się na nie po raz drugi miała narażać. Zresztą, wszystkie te zmiany w sposobie prowadzenia życia, wkrótce mogła usprawiedliwić bardzo naturalnym powodem.
We dwa miesiące po owym wieczorze w teatrze włoskim, z początkiem wiosny, zawiadomiła męża i znajomych o tem, że ma zostać matką. Wiadomość ta poruszyła nieczułą dotąd strunę serca Varades’a. Myśl, że zostanie ojcem, przedstawiła się tej prozaicznej istocie w cudownie poetycznych ramkach. Skoro przeszło pierwsze wrażenie, skoro się już z tą nową myślą oswoił, zaczął roić tysiączne plany na przyszłość. Uśmiechało się doń nieograniczone szczęście. Pod wpływem tych nadziei, szorstki jego charakter złagodniał, ciemny umysł rozjaśnił się, dusza odetchnęła swobodniej. Odrodził się na nowo. Stał się nagle dobrym, ludzkim, niemal czułym. Pierwsza Marta zauważyła w nim tę zmianę i pierwsza doświadczyła jej skutków. Otoczył ją staraniami, usiłował okazywać uczucie pod mniej szorstką, jak dotychczas, formą; przyznał jej prawa i przywileje, których oddawna pozbawioną została; nauczył się w żonie szanować przyszłą matkę dziecka — słowem, puścił przeszłość w niepamięć. Przed Walentyną, z którą swobodniej rozmawiał niż z Martą, zwierzał się z tych swoich nadziei, gdyż przepełnione niemi jego serce, czuło potrzebę wylania. Pragnął mieć syna, aby jego nazwisko nie zaginęło; marzył o świetnej dlań przyszłości i nigdy z bogactw swych nie był tak zadowolniony, jak teraz.
W innych okolicznościach, chwalebne te oznaki niekłamanego uczucia, mogły były wzruszyć Martę, lecz znajdującej się pomiędzy nią i mężem przepaści, nic nie było w stanie zapełnić. Szczęście, jakie okazywał Varades, raniło jej serce; uważała je za objaw podłego egoizmu. W myśli gniewała się na projekty Varades’a co do przyszłości dziecka, do którego nie miał żadnego prawa. Okazywane względy urażały ją; zapominała, że były one uznaniem oddanem nie jej — jak o żonie, lecz jej — jak o matce. Niemniej gniew swój ukryła w sercu, nie zdradzając się z nim na pozór.
Przedewszystkiem, korzystając z nowego stanu, w jakim się znajdowała, odmówiła Varades’owi towarzyszenia mu na wieś w epoce, w której zawsze zwykł był wyjeżdżać. Obecnie, skoro Rajmund będąc w złych z mężem stosunkach, nie mógł odwiedzać pałacu, nie chciała opuszczać Paryża; sądziła, że obecność jej jest mu niezbędnie potrzebną i obawiała się kilkumiesięcznego rozdziału, którego nie byłaby teraz wstanie przenieść. Varades, nie sprzeciwiając się jej życzeniom i nie badając przyczyny, ustąpił. Pozostała więc w Paryżu z Walentyną, która przez poświęcenie nie chciała opuszczać Marty. Interesa zaś majątkowe Varades’a, wymagały obecności jego na wsi o tej porze roku; chociaż więc często zaglądał do Paryża, przyjechawszy jednak, spieszył się z powrotem.
Marta widywała Rajmunda prawie codziennie. Cieszyli się oboje z mającego nastąpić wypadku, który ich związek silniejszemi węzłami połączy. Zazdrościł jednak Rajmund Varades’owi przyszłej jego obecności obok dziecka, oraz zajęcia się jego wychowaniem, stosownie do swej woli.
— Nie obawiaj się niczego — mówiła Marta — wychowam je dla ciebie; będzie cię kochało, skoro ja ciebie kocham.
Czas przechodził szczęśliwie bez bólów, bez cierpień, a nade wszystko, czego się przedtem najwięcej obawiała — bez wpływu na jej piękność. Upłynęło sześć miesięcy. Czując zbliżanie się uroczystej chwili, wstrzymywała się od dalekich spacerów i wyjazdów. Kiedy po raz ostatni przyszła do Rajmunda, z którym na kilka tygodni miała pozostać rozłączoną, była smutną jakby pod wrażeniem złych przeczuć.
— Ciebie nie będzie przy mnie — rzekła, — jeżeli umrę nie widząc cię...
— Cicho! przez litość, nie mów tego.
Żałując, że zaniepokoiła Rajmunda, chciała go pocieszyć.
— Tak jest, masz słuszność — nie chcę umierać! Nie obawiaj się więc; będę żyła nadzieją, że cię wkrótce zobaczę.
Wreszcie umówili się co do różnych okoliczności, mających ułatwić im piśmienne porozumienie. Marcie, otoczonej osobami nieznającemi jej tajemnicy, nie było tak łatwo odbierać listy od Rajmunda, bez zwrócenia na siebie podejrzeń.
— Będę pisywać codziennie — rzekła do niego — będzie to moja pociechą, w chwilach odosobnienia i rozdziału z tobą; ty zaś pisz do mnie tylko wtedy, kiedy to uznasz za niezbędnie potrzebne. W tym wypadku adresuj listy na ręce Walentyny. Uprzedzę ją, gdyż jej potrzebować będziey.
— Nie obawiasz się niczego z jej strony? — zapytał Rajmund niespokojnie.
Marta zapewniła go uśmiechem. Rozeszli się.
Nazajutrz i dni następnych, pomimo osłabienia, Marta zmuszała się do wyjścia, pozorując je już to koniecznością przechadzki, już też chęcią rozerwania się. Wychodziła jednak jedynie tylko dla tego, żeby mijając bióro pocztowe, wrzucić tam namiętny list do Rajmunda. W kilka dni później, zmuszona już była nie wychodzić z domu. Nakoniec, z wielką radością Varades’a powiła syna.
Skoro przyszła trochę do siebie, po kilku godzinach spoczynku, życzyła sobie zobaczyć dziecko, które też mamka jej przyniosła. Przyglądała mu się długo, jakby pragnąc odnaleźć w tych jeszcze nieuformowanych rysach jakieś podobieństwo do Rajmunda. Przyciskając go zaś do piersi:
— Skarbie mój! — wyszeptała — jesteś prawdziwem dzieckiem miłości! — A przywoławszy Walentynę, rzekła: — Napisz w mojem imieniu do pana Vilmort, że mam syna i że się mam dobrze. — Lecz gdy Walentyna, przygotowując się do wypełnienia jej woli, smutno się przyglądała chorej, ta dodała: — Twój opiekun nie chce przyjmować pana Vilmort, ja jednak nie mogę zapomnieć, że matka jego była najlepszą moją przyjaciółką.
Walentyna udała, że wierzy temu tłomaczeniu. Skreśliła słów parę do Rajmunda i wyszła, aby list osobiście oddać na pocztę. Wkrótce otrzymała list Rajmunda do Marty. W ciągu dwóch tygodni byłto już trzeci list, który ją w ten sposób dochodził. Jak dwa poprzednie, oddała go Marcie, która wzięła go do ręki z widocznem pomieszaniem. Walentyna znowu udała, że niczego się nie domyśla.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.