Na zgubnej drodze/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgubnej drodze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minął rok, o którym tylko pobieżnie wspomnimy. Rok ten nie wiele odmienił ogólne położenie, któreśmy wyżej opisali. Marta postępowała ciągle drogą występku, bez burz i przeszkód, ze spokojem właściwym jedynie miłości dozwolonej przez prawo. Słowem, Marta i Rajmund, nie doznawali żadnych wyrzutów sumienia, pojąc się w tajemnicy swem szczęściem i ukrywając się z niem przed okiem ciekawych. Marta codziennie przepędzała dwie godziny u Rajmunda. On, pod pozorem zdawania Varades’owi sprawy z interesów, przychodząc co rano do pałacu, jakkolwiek krótko, widywał ją codziennie. Wówczas zamieniali tylko parę słów, lub uściśnienie ręki. Wystarczało to jednak do naznaczenia schadzki lub obmyślenia planu na przepędzenie dnia, jeżeli obustronne zajęcia zostawiały im trochę wolnego czasu.
Z nadejściem lata, które Varades, jak zwykle, chciał przepędzić w swych dobrach w Normandii, Marta i Walentyna udały się tam także. Zaproszono Rajmunda aby ich odwiedził. Tam, przez czas ich pobytu, spędził on sześć tygodni w towarzystwie swej kochanki. Wkrótce Marta znalazła pozór powrócenia wcześniej do Paryża. Wtedy to nastały dla nich dni szczęścia, gdyż mogli bez obawy dłużej jedno obok drugiego pozostawać. W zimie spotykali się znowuż codziennie bez przeszkód.
W tem opowiadaniu nie ma nic takiego, coby było niezgodnem z prawdą, i czegoby w podobnego rodzaju stosunkach spotkać nie było można.
Zajęci miłością, nie zapominali bynajmniej i o majątkowych sprawach. Marta z każdym dniem wchodziła w coraz to nowe stosunki. Na jej salonach bywało nawet kilka osób, mających wpływ na politykę, przyciągniętych jej wdziękiem. W naszych czasach przejściowych, gdy losy świata rozgrywają się na polu bitwy lub przy zielonym stole dyplomacyi; w czasach, w których kombinacyje polityczne tak są zależne od różnorodnych wypadków, Marta, pochwyciwszy nieraz jakieś słówko od swych znakomitych wielbicieli, umiała z niego skorzystać. Skoro tym sposobem doszła do wiadomości o jakimś jeszcze nikomu niewiadomym wypadku, komunikowała go Rajmundowi, który na nim umiał nieraz oprzeć wszystkie swe finansowe spekulacyje. Ze swojej strony Rajmund, idąc za radą Marty, a po części i za własnym popędem, nabrał tej pewności siebie, którą, się zwykło imponować tłumom. Zyskał sobie, zwłaszcza w świecie finansowym, szczególne poważanie. Na giełdzie zdanie jego było niemal prawem. Słuchano go powszechnie, postępowano za jego radą i okazywano mu zaufanie bez granic. Zyskiwał często — tracił rzadko kiedy. Summa zysków, jak utrzymywał, przewyższała znacznie summę strat. Wystarczał zupełnie tak na potrzeby własnego, jak i wystawnego życia Marty. Przez zazdrość, nie tylko nie pozwalał, aby kto inny prócz niego łożył na jej utrzymanie, ale nawet troszczył się o jej spokój. Jeżeli stracił przez niepowodzenie, ukrywał się z tem, aby jej oszczędzić zmartwienia. Chciał wszystkie troski wyłącznie na siebie przyjąć, dzieląc się z nią jedynie wiadomościami pomyślnemi. Człowiek ten w gruncie rzeczy dobry, czuły i jak dziecko uległy, ubóstwiał Martę. Człowiek ten godny lepszego losu, pomimo swej szalonej miłości, nie zdradził się niczem, coby ich życie zaburzyć i szczęście ich zniszczyć mogło. Cenił on honor Marty więcej, niż swój własny!
Wobec Varades’a, Rajmund się zniżał i upokarzał. Był to szczyt jego hańby. W interesie miłości musiał starać się o ciągłe zachowanie zaufania męża, którego oszukiwał. Aby dojść do tego celu, wyrzekł się szlachetnych popędów swej uczciwej w gruncie natury. Deptał honor, wysilał umysł, aby wzbudzić w Varades’ie niczem niewzruszoną ufność. Wyświadczał mu przysługi starał się podobać i zyskać przyjaźń jego bez granic. W tej hańbiącej i nizkiej roli, jaką na siebie przyjął, rumienił się nieraz sam przed sobą ze wstydu, nie zdradzając się żadnem słówkiem żalu przed Martą. Nie dowiedziała się od niego nigdy o goryczy tej powolnej, lecz skutecznej trucizny, jaką dobrowolnie zażywał.
Szczegóły te posłużą do uwydatnienia owej nieświadomości, w jakiej pozostawał Varades. Podejrzenie, jeśliby go kiedykolwiek powziął, zwróciłby prędzej na wszystkich innych znajomych, aniżeli na Vilmort’a. Nie podejrzywał jednak nikogo — czy to że mniej dbał o swój honor, niżby się to zdawać mogło, czy też że ufał uczciwości Marty. Może z obu tych przyczyn; a wreszcie i on w po za domowych rozrywkach szukał chwil ukojenia. Młoda dziewczyna, spotkana przez niego pewnego pięknego dnia wiosny w Luxemburgu, dziewczyna, którą na swoim koszcie osadził w cichym zakątku cyrkułu Łacińskiego, pocieszała go w zupełności. Ciągłe zajęcie się jego zarządem majątku, w połączeniu z rozrywką, jaką mu dostarczał ten nowy związek, były dostatecznym powodem do zapomnienia o domowych zgryzotach.
Walentyna czysta wśród tego zepsucia, rosła w lata, nic nie wiedząc, nic nie rozumiejąc i nie domyślając się niczego, chyba tego, że z niewiadomych jej przyczyn, szczęście nie gościło w domu Varades’a. Spędzała dni życia podług swej woli, poprzestając na małem, wyglądając tylko z niecierpliwością godziny, mającej ją oswobodzić i czekając dojścia do pełnoletności. Zaczynał się już budzić w niej jednak jakiś głos tajemniczy niby coś nieokreślonego, — pierwsze przebłyski dojrzewającego pod wpływem miłości serca i zaczynała już machinalnie powtarzać imię człowieka, którego bez drżenia widzieć obok siebie nie mogła. Tym człowiekiem był — Rajmund! Ze wszystkich osób, jakie ją otaczały, Rajmund bez wątpienia miał najszlachetniejsze serce i był pięknym, a chociaż okazywał jej tylko zwyczajną grzeczność, ona marzyła o nim więcej, niż było potrzeba do zakłócenia jej dotychczasowego spokoju.
Tak przechodziły dni, bez nadzwyczajnych wrażeń. Opisywany przez nas rok, był niejako zawieszeniem broni w tej wojnie domowej, którą czytelnik już poznał.
Pewnego dnia, około godziny trzeciej popołudniu, Marta, jak zwykle, weszła do pokoju Rajmunda z twarzą okrytą gęstym woalem, zasłaniającym ją przed wzrokiem tych, którzy ją codziennie na tej drodze spotykali. Wbrew zwyczajowi, Rajmund tego ranka nie był w pałacu Varades’a.
— Sądziłam żeś chory — rzekła Marta zdejmując kapelusz.
— Nie! nie! odrzekł udając wesołość, której ani byś dostrzegł nie tylko na twarzy, ale i w sercu jego. — Nie! Byłem zajęty.
Marta spojrzała na niego w milczeniu. Od kilku dni uważała, że jest jakiś zamyślony i niespokojny. Stanęła przed zawieszonem nad kominkiem lustrem, poprawiając od niechcenia włosy. Rajmund śledził każde jej poruszenie, starając się wśród szczęścia, jakiego na widok jej doznawał, zapomnieć o pożerającej go zgryzocie.
— Ogarnął mnie — rzekł — jakiś niewypowiedziany, nieusprawiedliwiony smutek. Obecność jednak twoja zaczyna moją czarną melancholiję rozpraszać. Razem z tobą wszedł w moje progi jasny promień szczęścia; rozproszyłaś chmury zgromadzone na mojem niebie. Przy tobie zapominam o wszystkiem! Obecność twoja upaja mnie jakimś niewysłowionem szczęściem. O! jakże ja cię kocham najdroższa!...
Zbliżył się do niej. Ona odwróciwszy twarz ku niemu, oparła swe dłonie na jego ramionach. Przenikając go w milczeniu wzrokiem, chciała z ócz wyczytać, co się działo w głębi jego duszy — elektryzowała go spojrzeniem.
— Marto!... — wyszeptał.
— Kochasz mnie — odrzekła — czuję to, widzę, wiem o tem. Dla czego więc kryjesz się z czemś przedemną?
— Ja się kryję?...
— Nie zaprzeczaj. Nie umiesz udawać; odgadłam więc jakąś boleść w tobie tajoną. Mów, miej zaufanie. Czyż wszystko, radość i cierpienie, nie powinny być nam wspólnemi?
— Mylisz się — odparł — z niczem się nie ukrywam.
— Źle robisz, że mi się nie zwierzasz. Milczenie twoje przygnębia mnie bardziej, niż wiadomość o największem chociażby nieszczęściu.
I widząc, że upór jego zmiękczają jej słowa, zawołała:
— Ach! miałam słuszność. Jest pomiędzy nami jakaś tajemnica.
Odszedłszy od niego, usiadła nieruchoma w fotelu, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami.
— Ponieważ żądasz tego — odrzekł Rajmund głosem wzruszonym — wyznam ci całą prawdę.
Prędzej czy później dowiedziałabyś się i tak o wszystkiem. Nieszczęście jest nie do powetowania: straciliśmy cały majątek.
— Jesteśmy więc zrujnowani! — rzekła podnosząc się. — Jest to zbyt małe nieszczęście, aby nad niem rozpaczać. Złe, jakie się stało, łatwo naprawić; pozostał ci honor i ludzkie zaufanie.
— Nie powiedziałem wszystkiego — przerywając, ciągnął dalej Rajmund, — niepowodzenie zaczęło się cztery miesiące temu. Straty następowały jedna po drugiej. Są chwile, gdzie się jest ślepym. Nie umiałem przewidzieć wypadków. Wszystkie wyrachowania zawiodły mnie. Trzy razy z rzędu, korzystając z kredytu i zgromadzając ze wszystkich stron pieniądze, starałem się stawić czoło losowi. Płaciłem ciągle, lecz dzisiaj — wszystko stracone... Dzisiaj mamy 28 stycznia; wczoraj na giełdzie straciłem 35000 franków. Jestem shańbiony, jeżeli nie zapłacę tych pieniędzy 5 lutego. Gmach szczęścia, który z takim trudem wznosiłem, na raz runął u stóp moich.
— Zapłacisz — rzekła Marta — mam brylanty.
— Nigdy! nigdy! — zawołał.
— Mam brylanty — powtórzyła nie słuchając go — spieniężywszy je, otrzymam znacznie większą summę niż ta, jakiej potrzebujesz. Spłacisz dług i będziesz mógł znów probować szczęścia. Musisz to uczynić — dodała stanowczo, widząc, że Rajmund ma zamiar oponować.
— A jeśli i to stracę? — zauważył nieśmiało.
— Pozostaje jeszcze mój mąż.
— Marto! błagam cię, nie mów tego. To byłoby podłością?
Wzruszyła ramionami i odparła z siłą:
— Będę podłą, jeżeli tego potrzeba! Kto się o tem dowie? Czy przez to mniej będziesz mnie kochał? Cożby mogło mnie wstrzymywać?
— Honor!... honor!
— Honor? Czyż z nim nie zerwaliśmy oddawna? Zreszt, co mnie to obchodzi, jeśli idzie o ocalenie naszej miłości? Honor byłby straconym wówczas, gdyby twe bankructwo stało się głośnem, gdyby się wmięszała w twe sprawy sprawiedliwość, gdyby zażądano od ciebie rachunków z pieniędzy, któreś mnie oddawał. Dotąd nie powinniśmy rozpaczać. Pomimo środków, do jakich moglibyśmy się uciec, honor nasz ocaleje, jeśli nasze nieszczęście będzie światu nieznane.
Rajmund zadrżał. Przeląkł się nieubłaganej logiki tej kobiety, oddanej mu całkiem, lecz jednocześnie uległ niczem niezwyciężonemu wpływowi, jaki miała na niego. Pochylił głowę, nie wyrzekłszy słowa. Milczenie to przekonało Martę, że przyjął zrobioną mu propozycyję.
Nazajutrz sprzedała brylanty, zastąpiwszy je imitacyją; pieniądze zaś ztąd otrzymane wręczyła Bajmundowi. Piątego lutego Rajmund zapłacił na giełdzie różnicę kursu. W kilka dni później, myśląc, że koniec miesiąca sprowadzi znaczną zniżkę papierów, sprzedał je za ogromną summę, sądząc, że tym sposobem postawi się od razu na nogi. Nie przytaczając szczegółów tej operacyi, powiemy tylko, że wypadła tak nieszczęśliwie, iż w miesiąc później położenie Rajmunda było gorsze niż kiedykolwiek. Przetrzymał jednakowoż jeszcze tydzień. Wreszcie interes przedsięwzięty za gotówkę, która miała być wypłaconą w ciągu dwudziestu czterech godzin, nie tylko dobił go do reszty i pozostawił bez środków, lecz zrobił go niewypłacalnym. Z trudnością, uzyskał prolongatę w wypłacie jeszcze na tydzień.
Przez cały ten czas nie mówił z Martą o interesach, poświęcając jedynie miłości wszystkie godziny razem spędzone. Szanowała to jego milczenie, oczekując z niepokojem zwierzenia się, które obawiała się wywołać. Rajmund jednak zanim jej wyjawił całą prawdę, miał bezczelną odwagę odwołać się do Varades’a o pomoc. Varades wiedząc, że od kilku miesięcy szczęście opuściło Vilmort’a, odmówił; nie należał bowiem do liczby tych, którzyby się dali bezinteresownie wzruszyć w celu przyjścia komuś z pomocą.
Tego samego wieczora przyszła Varades’owi ochota towarzyszyć Marcie na włoską operę.
Walentynę zabrali ze sobą. Między pierwszym a drugim aktem, Rajmund pokazał się w krzesłach. Marta wyczytała na jego twarzy wyraz głębokiego zniechęcenia. Znakiem tylko dla niego zrozumiałym, przywołała go do loży. Varades spostrzegłszy, że Rajmund powstał z miejsca, rzekł do żony:
— Zdaje mi się, że pan Vilmort chce ci złożyć wizytę. Wychodzę na chwilę, niechcąc go tutaj spotkać. Postaraj się uwolnić od niego; stracił na giełdzie wszystko co posiadał i jest zupełnie zrujnowany. Żałuję cię, jeżeli jemu powierzyłaś swe kapitały.
— Więc pan chcesz przyjaciela w nieszczęściu opuścić? — spytała Marta, tłumiąc w sobie gniew i łzy, które się jej cisnęły do oczów.
— Chciał odemnie pożyczyć pieniędzy, ale odmówiłem. Byłbym zatem skrępowany jego towarzystwem, W każdym razie pragnę uniknąć spotkania.
Wymówiwszy te słowa, Varades wyszedł. Walentyna słuchała z bólem serca i wytężoną uwagą. Wchodzącego do loży Rajmunda, gdzie na szczęście w tej chwili nie było nikogo z wizytujących, przywitała przyjaznym lecz smutnym uśmiechem. Rajmund ukłonił się i starał się zawiązać rozmowę o obojętnych przedmiotach; był jednak widocznie wzruszony.
— Mam z panem do pomówienia — przerwała nagle Marta. Podniosła się, a zostawiając Walentynę na przodzie loży, odeszła w głąb z Rajmundem. W słabo oświeconym zakątku, w którym ciekawe oko dostrzedz ich nie mogło, zdołali zamienić tylko parę słów ze sobą.
— Wiem o wszystkiem — rzekła Marta.
— Jakto? już!... — zawołał Rajmund.
— Mąż mi wszystko powiedział.
— Nie mam się więc z czem taić. Tak, wszystko stracone!
Marta położyła swe ręce na jego rozpalonem czole.
— Tyle nieszczęść naraz! — wyszeptała.
— Cóż się więcej stało?
Na to pytanie, Marta odpowiedziała tak cicho, że Rajmund prawie niedosłyszał wyrazów; zrozumiał jednak ich znaczenie: — Marta miała zostać matką.
Spojrzał na nią, jakby nie rozumiejąc jej słów. Na jego twarzy malował się niewypowiedziany smutek. Marta litując się nad nim, wyrzekła:
— Nie powinieneś tracić nadziei; znajdę środek ocalenia nas.
Aż nadto dobrze rozumiał znaczenie tych wyrazów; wśród doznanej boleści, opanowała go szalona zazdrość.
— Zabraniam ci tego! — wykrzyknął.
— A zatem musiemy uciekać — rzekła chłodno. — Ja jestem innego zdania; ty jednak, jako mój pan — rozkazuj, a będę ci posłuszną. Cała okropność ucieczki, smutne życie dwóch istot nierozdzielnie z sobą związanych i wspólnie cierpiących, zmuszonych się ukrywać, wytykanych palcami, pogardzanych przez wszystkich; dni upływające w nędzy w jednem z mniejszych miasteczek Anglii lub Belgii; hańba Marty, własna zguba: oto obraz, jaki w ciągu kilku sekund przedstawił się wyobraźni Rajmunda.
— Nie! nie! tak być nie może — rzekł z westchnieniem.
Stali naprzeciwko siebie, bladzi, pomieszani; Marta promieniejąca pięknością i smutkiem, on pogrążony w cierpieniu. Zebrała nareszcie myśli i przemówiła doń słodkim i pieszczotliwym głosem:
— Jakież z ciebie bezsilne dziecko! Nie masz odwagi postanowić cośkolwiek, ale ja nie tracę głowy. Idzie tu o zażegnanie grożącej naszemu szczęściu burzy... Odejdź, mój mąż mógłby cię tu zastać. Zobaczemy się jutro, a wtedy ci powiem, że miłość moja dla ciebie nigdy żywszą nie była, jak w tej chwili.
Popchnęła go zlekka ku drzwiom. Wyszedł prawie nieprzytomny, nie zdając sobie nawet sprawy ze swego położenia. Na korytarzu natknął się niespodziewanie na człowieka — był to Varades.
— Niezgraba! — rzekł ten ostatni.
Na tę zaczepkę Rajmund podniósł głowę. Oczy jego zamigotały gniewem, który jednakowoż zdołał natychmiast przytłumić poznawszy Varades’a. Przeszedł obok jak błędny, a nie mogąc zebrać myśli, opuścił teatr, idąc na oślep przed siebie.
Varades wszedł do loży w chwili, gdy się rozpoczynał drugi akt Rigoletta. Zwracając się do żony, rzekł:
— Spotkałem tylko co pana Vilmort — był oszołomiony. Czyś ty go o ten stan przyprawiła?
— Stosownie do pańskiego żądania, dałam mu do zrozumienia, że nie powinien tak często nas odwiedzać.
— Dobrze pani uczyniłaś — rzekł Varades ucieszony tą wiadomością.
I pierwszy raz od roku... uśmiechnął się do żony.
Czekając na odpowiedź Marty, Walentyna, która do tej chwili zdawała się nie widzieć i nie pojmować tego, co się wkoło niej działo, podniosła nagle oczy. Przyglądała się kolejno to Varades’owi, to Marcie, z dziwnym jakimś wyrazem, jakby jej niespodziewanie spadła z oczów, okrywająca tajemnicę, zasłona. Pod koniec wieczoru Marta okazywała mężowi względy, od których odwykł oddawna.
Nazajutrz, skoro ujrzała kochanka, rzekła do niego smutno:
— Uspokój swe obawy — nie ma nic straconego.