<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

W czasie podróży Walentyna kosztowała niezakłóconego niczem szczęścia. Kochała, sądząc że jest kochaną, nawzajem. Z całą więc dziecięcą naiwnością oddawała się zachwytowi pierwszej miłości. Ośmnastoletnie dziewczę ma przed sobą jasny, otwarty horyzont. Nie obawiając się niczego, widzi tylko szczęście bez granic i końca. Dusza napawa się błogim spokojem, który pięknej kobiecie nadaje czystość anielską, podnoszącą nieskończenie jej wdzięki. Miesiąc takiego szczęścia był dostatecznym, aby Walentyna zapomniała o przeszłych strapieniach i utraconym poprzednio spokoju. Długa podróż w towarzystwie Rajmunda była jedynem jej marzeniem. Walentyna widziała teraz obok siebie człowieka uprzedzającego, kochającego ją czule, istotę, którą jej młode serce, przy pierwszem niemal uderzeniu, nad inne wybrało — a myśl, że go uszczęśliwia, napawała ją niewypowiedzianą rozkoszą. Walentyna, nieświadoma przeszłości, widząc się tak obecnie szczęśliwą, cieszyła się nadzieją i była niemal pewną, że szczęście jej będzie wieczne.
Rajmund w tem nowem dla siebie życiu, doznawał wrażeń człowieka pijanego, który po bezsennie spędzonej przy uczcie nocy, trzeźwieje zwolna i powraca do przytomności i rozumu, jaki poprzednio utracił; który doznaje wyrzutów sumienia, i pozostaje mu tylko wspomnienie orgii, wspomnienie, które go wstydzi i niepokoi, jakby się obawiał na nowo w nie popaść, wspomnienie, które, samo jedno tylko zakłóca odzyskany spokój. Rajmund przypominając sobie, jakim okropnym okolicznościom zawdzięcza to swoje szczęście, nie mógł myśleć o niem bez strachu. Niewinne pieszczoty Walentyny, pomimo że napełniały go radością, jaką wzbudzić były zdolne, pomimo że doznawał przez nie chwilowego szczęścia, smuciły go, gdyż sumienie mówiło mu, że na nie nie zasłużył. Czuł się winnym wobec Walentyny, wobec Marty i wobec Varades’a. Wiedząc nawet, że dawna jego miłość pogrzebana została, że Walentyna nigdy się o niej dowiedzieć nie będzie mogła, obawiał się wybuchu Marty, który nakształt piorunu uderzyłby w niego i w tę niewinną istotę. Żył w ciągłym niepokoju. Staczał zawsze walkę wewnętrzną, byle tylko nie dać poznać tego, co się działo w jego duszy.
Wspomnienie Marty zresztą nie tak prędko wyszło z jego pamięci i przestało zakłócać spokój jego serca. Kochał ją jeszcze, pomimo że w skutek znanych już nam okoliczności i silnego postanowienia, musiał się jej wyrzec. Kochał ją. Trzymając Walentynę w objęciach, miał tamtą przed oczami i strach go ogarniał, skoro musiał przed sobą przyznać, że kochając jeszcze pierwszą, z każdym dniem bardziej przywiązywał się do drugiej. Im większa była ufność Walentyny, im bardziej mu się oddawała z całą prostotą, bez wstecznej myśli, z niewysłowionym wdziękiem młodej kobiety, im częściej widział, że wstyd jej dziewiczy ustępuje pod wpływem pocałunków, im szczersze nakoniec było to przywiązanie ośmnastoletniego serca, tem więcej cierpiał; pomimo bowiem, że dobrowolnie dawał się porywać uniesieniu, w którem szukał zapomnienia, pomimo, że uczuwał w sobie coraz bardziej wzrastająca miłość, ta jednak nie osłabiała w nim bynajmniej poprzedniego uczucia.
Były to straszne przejścia, zatruwające goryczą słodkie rozkosze pierwszych dni małżeńskiego pożycia. Z czasem wreszcie wyrzuty sumienia ucichły; wspomnienie Marty zacierało się coraz bardziej, a obraz jej przedstawiał mu się od czasu do czasu, jakby z po za chmur. Rajmund nie zapominając jej zupełnie, mógł już z pewnego rodzaju spokojem patrzeć w przyszłość. Nabrawszy przekonania, że tylko w tem szczęściu, które go stopniowo ogarniało, znajdzie zbawienie i spokój, poddawał mu się w zupełności. Okazywał Walentynie stałe, zupełne i niekłamane przywiązanie. Chcąc ostatecznie przytłumić resztki iskier owego płomienia, który tak silnie gorzał mu w sercu, starał się, żeby jedynym przedmiotem jego myśli była Walentyna. Po trzech miesiącach małżeństwa, stan jego można było określić w następujący sposób: był znużony ogromnie, lecz doznawał głębokiego spokoju. Bolały go jeszcze rany, lecz powód ich nie rozdrażniał go więcej.
W takich to warunkach przebył on tę zachwycającą podróż z Walentyną po Hiszpanii, gdzie przez sześć miesięcy żyli naturą i miłością. Nakoniec trzeba było powracać. Varades donosił, że niema żadnej przeszkody do powrotu. Jeszcze przed wyjazdem podjął się on urządzić ich mieszkanie. Posłuszny wyraźnemu życzeniu Walentyny, nabył i umeblował dla nich zamieszkałą dawniej przez panią Vilmort willę, owo ustronie w Neuilly, narzekając wszakże i nazywając to wielkim zbytkiem. Mieszkanie było gotowe na ich przyjęcie.
Wiadomość o powrocie do Paryża, początkowo niezmiernie przestraszyła Rajmunda. Nie mógł chłodno zastanowić się nad ową chwilą, w której znajdzie się wobec Marty, zaledwie po siedmiu miesiącach od chwili zerwania. Walentyna jednak okazywała szczerą chęć powrotu. Pilno jej było objąć w posiadanie nowe swe mieszkanie, które lubiła dla wspomnień, jakie tam odnaleźć się spodziewała i dla swego szczęścia, które tam spotkać sobie obiecywała. Rajmund więc powziął mężne postanowienie. Powiedział sobie, że w moralnym stanie duszy, do jakiego już doszedł, powinien śmiało zajrzeć niebezpieczeństwu w oczy, nie obawiać się widoku Marty, gdyż im dłuższe byłoby rozłączenie, tem niebezpieczniejsze spotkanie. — Zresztą, czyż nie czytał owego listu, będącego powodem małżeństwa, w którym Marta pisała: „Skoro powrócisz, znajdziesz mnie nie powiem szczęśliwą, lecz spokojną“. Spodziewał się więc znaleźć ją taką, gdyż sam już doszedł do tego stanu.
Walentyna i Rajmund powrócili do Paryża w początkach września i zajęli mieszkanie w przygotowanej willi. Marta oczekiwała ich tam. Skoro weszli do tego salonu, który każdemu z nich tak różne i sprzeczne przywodził na myśl wspomnienia, Walentyna z okrzykiem radości rzuciła się w objęcia Marty, a zawiesiwszy się jej u szyi, spytała cichym głosem:
— Czy jesteś szczęśliwą?
Marta w uścisku, który pozwolił jej ukryć występujący na twarz i wywołany tem zapytaniem rumieniec, odrzekła:
— Jestem matką Walentyno, i żyję tylko dla syna.
W czasie tego przywitania, głęboko wzruszony Rajmund, nie mógł oderwać oczów od Marty, którą znalazł w całym majestacie jeszcze większej niż dawniej piękności, gdyż do tej piękności domieszał się jakiś wyraz melancholii, przyczynę którego łatwo mu było odgadnąć. Ubrała się starannie na to spotkanie i wszystko w niej przypominało mu przeszłość, której pomimo usiłowań zapomnieć nie był wstanie. W chwili, gdy oddany myślom o owej przeszłości, wpatrywał się w nią, ona na pozór wesoła, uśmiechnięta od niechcenia podeszła ku niemu. Pocałowali się. Nastąpiła chwila ogólnej rozmowy, gdzie wszyscy mówili jednocześnie, jak to zwykle bywa pośród ludzi, którzy się spotykają po długiem niewidzeniu. Nagle Walentyna wyszła w celu wydania rozkazu. Marta i Rajmund pozostali sami. On nieruchomy, zakłopotany, spuścił wzrok i nic nie mówił.
— Nie pytasz pan o nasze dziecko? — rzekła.
— Wiedziałem że jest zdrowe — odpowiedział.
Zbliżyła się do niego, a zmuszając niejako aby podniósł głowę, głosem słodkim lecz pewnym mówiła dalej:
— Nie masz się więc mnie o nic zapytać? Byłam tak nieszczęśliwą! Boisz się? Jesteśmy przecież sami.
Oczy jej zwilżyły się łzami miłości. Rajmund cofnął się z przerażeniem.
— Marto! Marto! co mówisz? co czynisz?
Padła w jego objęcia i pochyliła głowę na piersi jego, narażając się na to, że ich Walentyna lada chwila zejść mogła. Próżno chciał się oswobodzić z tych objęć.
— Czy przestałeś mnie kochać? — rzekła. — Nie masz prawa tego czynić. Ja cię zawsze kocham. — A skoro przerażony okropnością położenia i zwalczony miłością, gwałtownie powstałą z popiołów, wymówił imię Walentyny: — A! wiem co mi chcesz powiedzieć — zawołała. — Dowiedz się więc prawdy. Sama namówiłam cię do zaślubienia Walentyny, udałam że chcę o tobie zapomnieć, gdyż to był dla nas jedyny środek ratunku. Skłamałam. Nie chciałam cię na zawsze utracić. Byłoby to poświęceniem nad siły moje. Wszak jesteśmy złączeni na wieki nierozerwanemi węzły. Kocham cię, gdyż nie przestałam kochać ani na chwilę, — i obecnie, dość mi spojrzeć na ciebie, aby odgadnąć, co twe serce na to odpowie.
— To straszne! — rzekł Rajmund cały wzruszony.
— Cicho! ktoś nadchodzi — szepnęła Marta. — Będę cię oczekiwała jutro w lasku, w owem miejscu, w którem miłość wieczną przysiągłeś mi.
W tej samej chwili weszła Walentyna, a za nią Varades. Przywitanie z Rajmundem było bardzo serdeczne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.