Na zgubnej drodze/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgubnej drodze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie będziemy się długo rozszerzali nad niektórem i okolicznościami, wywołanemi przyjazdem Rajmunda do Paryża. Niektóre obrazy, chociażby zgodne z prawdą, mogłyby się niepodobać zbyt wymagającemu czytelnikowi; dla tego też przytoczemy tu tylko te z nich, które są nam do związku opowiadania niezbędnie potrzebne. Nie mamy więc potrzeby bliżej zastanawiać się co popchnęło Rajmunda w objęcia Marty. Dość będzie skoro powiemy, że nazajutrz po przybyciu do Paryża, nieszczęśliwy małżonek Walentyny, okuł się na nowo w hańbiące kajdany, które, będąc mu lekkie w czasie gdy był wolnym, raniły teraz jego serce. Zmuszony udać się na wyznaczone mu przez Martę spotkanie, ujrzał ją w cudownem otoczeniu, poprzednio już przez nas opisanem, na tajemniczej ścieżce wśród leśnego gąszczu, gdzie wszystko z taką siłą mówiło mu o przeszłości. Wspaniałe drzewa, pogardzając pełzającą u ich stóp moralną nędzą, co słyszały niegdyś dobrowolne ich przysięgi, usłyszały je obecnie po raz drugi, wywołane strasznym wpływem Marty z wahającego się, skromnego i pełnego obawy bezsilnego kochanka. Marta spoczęła na tych porosłych mchem kamieniach, na których siedziała wówczas, gdy Rajmund przysięgał jej miłość wieczną. Siedziała uśmiechnięta, lecz widać było, że kierowana namiętnością, musi dopiąć swych życzeń, gotowa na wszystko i nieobawiająca się niczego. Rajmund musiał wysłuchać opowiadania jej cierpień, przebytych w ciągu siedmiomiesięcznego z nim rozłączenia. Musiał się przyznać przed nią, że kochany tak szalenie, kochał ją jak dawniej, tą miłością, która była dla niego zarazem przykrością i szczęściem, i która mu odejmowała spokój. Aby upewnić i uspokoić Martę i tym sposobem powstrzymać od strasznej zemsty, do jakiej byłaby się zdolną posunąć, musiał bezczelnie kłamać, zapewnić że Walentyny nie kocha i że miłość żony cięży mu niezmiernie na sercu. Ileż hańby na przyszłość mógł ten początek zapowiadać!
Hańba to była nad wszelki wyraz okropna. Niezliczone podłości, codzienne kłamstwa, słanianie się po ulicach Paryża, szalone postępki, brudne awantury, których smutnymi bohaterami była Marta i Rajmund — oto straszne obrazy tej hańby!
Nie chcąc być skrępowani, najęli koło Domu Inwalidów, mały domek, gdzie o różnych godzinach spotykali się codziennie. Po upływie trzech miesięcy, pomimo możliwych ostrożności, znani byli w całej części miasta. Zdradzał ich już to powóz, którym razem przyjeżdżali, już to wrodzony wdzięk Marty, która czasem przychodziła tam pieszo. Szpiegowani przez ciekawych i niedyskretnych sąsiadów, gdy wchodzili lub opuszczali gniazdko swych miłości, wśród pocałunków musieli przyznać: „że tam po za temi ścianami na zewnątrz są ludzie, którzy wiedzą, że my tu razem jesteśmy i którzy w myśli liczą pieszczoty, jakiemi się otaczamy“.
Naprzeciwko tego domu, był obszerny z wejściem od ulicy warsztat stolarski, w którym bez przestanku pracowało dwunastu lub piętnastu czeladników. Czasami Marta opuszczając Rajmunda, który zwykle ostatni wychodził i strzegł jej z daleka, dopóki nie wsiadła do powozu, — widziała te twarze zwrócone na siebie i mogła na nich zauważyć ubliżające i złośliwe uśmiechy. Z przybliżania się tych ludzi do drzwi, z ich rozmów i śmiechu, skoro przechodziła, z przyglądania się jej pożądliwym wzrokiem, odgadywała wszystkie ich myśli i mijała ich zarumieniona od wstydu i gniewu. Z czasem stało się to dla niej męką nie do zniesienia. Wreszcie dom ten zaczął budzić pewien w niej przestrach. Powiedziała Rajmundowi, że nie chce doń więcej przychodzić.
W jednym z hoteli w okolicach Bastylli, zamieszkałym przez ludzi niższego stanu, Rajmund najął obszerny pokój, umeblowawszy go zbytkownie. Spodziewał się, że wśród zaludnionej i pracowitej części miasta, oddalonej od wykwintnego świata, uniknie ciekawości ludzkiej; lecz niedogodności były tu równie liczne i tejże samej natury. Pewnego dnia zaczepił na schodach Martę jakiś młody człowiek, którego gburowate żarty sprowadziły na twarz jej rumieniec wstydu. Krzyknęła. Dziesięciu mieszkańców hotelu równocześnie z Rajmundem pospieszyło na pomoc; odźwierny chciał sprowadzić policyję, aby ukarać zuchwalca, a Rajmund musiał użyć całej energii, ażeby go odwieść od tego i uniknąć skandalu.
Wypadki podobne powtarzane do nieskończoności, nadawały związkowi cechę wstrętną, która ich martwiła; Marta więc postanowiła, że będą się widywać u niej. Rajmund mając klucz od furtki ogrodowej, przychodził do pokoju Marty w chwilach, kiedy nikogo u niej nie było, lub pod pozorem złożenia wizyty, wśród dnia, w godzinach gdy Varades zajęty był interesami po za domem.
Uciekał się do tysiąca kłamstw, aby usprawiedliwić przed Walentyną swą nieobecność lub późny powrót do domu. A dla zyskania większej swobody, zapisał się na członka klubu, w którym jednak nigdy noga jego nie postała. Jednem słowem było to życie okropne. Na szczęście nadchodzące lato miało ten stan przerwać: Varades i Marta, jak zwykle, wyjeżdżali na wieś, i Varades za namową żony zaprosił Vilmort’ów na całe lato.
Piękny starożytny zamek, położony niezbyt daleko od Hawru, nad brzegiem oceanu, wspaniały park i żyzne łąki, oddzielające go od wybrzeża morskiego, stanowiły tę posiadłość Varades’ów. Mieli przepędzić tu cztery miesiące. Swoboda życia wiejskiego, obszerny park i ogród, różnorodność i odległość miejsca przechadzki, sprzyjały częstym spotkaniom Rajmunda i Marty. Rano, gdy Walentyna spała jeszcze, Rajmund wstawał i wychodził, spotykając czekającą już nań Martę, bądź to w jakiem ustroniu parku, bądź to u stóp nadmorskiej skały.
Czasami udawali się w stronę łąk i przechadzając się po topolowych alejach, otaczających i rozdzielających je na części, zdaleka widzieli Varades’a doglądającego robotników; zapewnieni więc, że ich nie zejdzie, oddawali się w zupełności rozkoszom czułego spotkania. Mieli tysiące tak łatwych sposobności zbliżenia się, że nikt, a Walentyna mniej niż ktokolwiek, mogła ich mieć w podejrzeniu.
Zdarzało się, że zatopieni w szczęściu, tracili rachubę czasu. Głos dzwonka zwiastującego posiłek, zastawał ich niekiedy zdala od zamku. wtedy, ocknąwszy się z zapomnienia, powracali spiesznie, każde inną drogą. Marta zamykała się w pokoju starając się ukryć ślady spiesznego powrotu; lecz Rajmund, który musiał się spotkać z żoną, stawał przed nią z rozognionem obliczem. Wówczas, łając go łagodnie i czule, ocierała mu batystową chusteczką pot z czoła, okrywając pocałunkami to samo miejsce, na którem kilka chwil temu spoczywały usta Marty. Schodzili pod rękę do sali jadalnej, gdzie znowu Rajmund spotykał Martę. Witali się i rozmawiali jakby się poraz pierwszy dzisiaj widzieli.
Niekiedy Marta miała szalone wymagania.
Pewnego wieczora, spotkawszy się z Rajmundem gniewała się na niego jakiś czas za to, że podczas obiadu zwracał tylko uwagę i patrzał jedynie na Walentynę; a skoro tłómaczył się, że postępuje tak jedynie dla odwrócenia podejrzenia, odpowiedziała:
— Patrz sobie na nią, i udawaj miłość kiedy mnie między wami nie ma, ale przy mnie nie odgrywaj komedyj.
Inne zdarzenie da wam lepiej poznać namiętność pożerającą Martę. Gdy nie było nikogo w zamku z gości, a zdarzało się to często z powodu braku uprzejmości ze strony gospodarza — wieczory upływały im dosyć jednostajnie. Najczęściej, gdy czas pozwalał, udawano się po obiedzie na przechadzkę w stronę morza, skąd powracano dopiero późnym wieczorem. Wtedy Marta opierała się na ramieniu Rajmunda. Tak raz znalazła się u jego boku, idąc wolno za Varades’em który podał rękę Walentynie.
— Kocham cię! wyszeptała, nie zważając jakie następstwa wywołałyby te słowa, gdyby doszły do ust idącej naprzód pary.
Jednocześnie zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go namiętnie.
To znowu powzięła chęć swobodniejszego przepędzenia czasu z kochankiem, rzekła więc do Walentyny niby żartem:
— Nie pożyczyłabyś mi męża na czterdzieści ośm godzin? Muszę jechać do Paryża, będzie mi więc towarzyszył.
— Jeżeli mi go zwrócić przyrzekniesz — odpowiedziała takim samym tonem Walentyna.
Marta chwyciła ją za słowo. Pojechała tegoż dnia z Rajmundem; zatrzymali się w Rouen, przebyli dwa dni w hotelu i powrócili na wieś.
Tysiączne te zdarzenia utrzymywały Rajmunda w ciągłej gorączce. Podwójne życie nie uchodziło mu bezkarnie; podniecana codziennym ogniem miłość ku Marcie, zwłaszcza w jej obecności, wzrosła do tego stopnia, że jej przemódz nie mogła spokojna i czysta miłość Walentyny. A przecież kochał żonę i było to największą dla niego karą, że pomimo przywiązania i szacunku, jakie miał dla niej, zdradzał ją bezprzestannie; że znając piękność i niewinność tej młodej duszy, przekładał zgubioną i zepsutą duszę Marty. Jakież pióro zdoła oddać to co cierpiał? Skoro przygnębiony ciężarem wyrzutów sumienia, zamyślał się boleśnie, Walentyna mówiła doń pieszczotliwym głosem:
— O czem pan tak myślisz, zkąd ten smutek na twarzy! Czy już żony nie kochasz?
Lękając się, aby nie odgadła bolesnej tajemnicy, przymuszał się do uśmiechu, starał się przekonać ją o swej miłości, wyszukując tem silniejszych dowodów i zręczniejszych kłamstw, im większa była jej uwaga.
Gdy znowu Marta zeszła go na smutnem rozmyślaniu, podchodząc ku niemu pytała:
— Dla czego jesteś smutnym? Czyż nie czujesz się szczęśliwym? Czy ci miłość moja nie wystarcza?
Wówczas wyrywał mu się z piersi krzyk oburzenia: wyrzuty sumienia, męczarnie, obawy, wszystko to występowało gwałtownie, nakształt głębogiego i wzburzonego potoku. Za całą odpowiedź Marta mawiała:
— Nie staraj się przekonać mię, że kochasz żonę; gdyż tym sposobem nauczyłbyś mię ją nienawidzieć.
— Kto mi ją oddał? Kto mi ją narzucił? — zawołał kiedyś oburzony.
Podobne sceny codzień miewały miejsce; nie wolno mu nawet było cierpieć. Wtedy uchodził z zamku, a udając się na piaszczyste wybrzeża, zamyślał albo pozwolić się porwać przypływającemu morzu i na dnie fal pogrzebać wraz z ciałem wstyd, który go przygniatał, — albo rzucić się do nóg Walentynie, otworzyć przed nią serce i błagać, aby z nim uciekła i tym sposobem wyrwała go z tego pełnego hańby życia!
Były to jednak dwie ostateczności, w wyborze których ciągle się wahał; zresztą instynkt zachowawczy, chęć niezakłócenia spokoju otaczających go osób, naprowadzały go wkrótce na spokojniejsze myśli. Przypominał sobie wielu znanych ludzi, bohaterów skandalu, którzy będąc żonatymi, utrzymywali z wielką wspaniałością kochanki, a myśl, że nie sam tylko na świecie jest występnym, zdawała mu się winę jego zmniejszać. Powracał wtedy do zamku i poddawał się znowu pod jarzmo zgubnych i niezdrowych upojeń, jakich doznawał w tej podwójnej miłości.
Lecz to jeszcze nie wszystko. Marta przyzwyczajona do zbytkownego życia, niechcąc zwierzać się ze swemi potrzebami mężowi, była nieraz w pieniężnym kłopocie. Wówczas przez pamięć na dawne przywyknienia, zwracała się do kochanka, który jej wspaniale z pomocą przychodził. Ale ponieważ posiadał tylko majątek żony, z jej więc dochodów pomoc tę udzielał. Pieniądze żony oddawał kochance. Opowiadamy tylko fakt, nie rozszerzając się nad nim, gdyż wiemy, ile on sam wstrętu obudzi w czytelniku. Ach! ile scen czułych i zarazem bolesnych umieli wywołać z podobnego położenia rzeczy autorzy jednej z najnędzniejszych komedyj współczesnego repertoaru.