<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Po odjeździe Varades’a pozostawała długo bez czucia na jednem i tem samem miejscu, płacząc i wzdychając bez względu na prośby pokojówki, która nie znając powodu umartwienia, starała się ją uspokoić. Nadszedł wieczór i przyniesiono lampę. Przy jej świetle Walentyna spostrzegła na stoliku zapomniane przez Varades’a owe fatalne listy. Nie chciała ich czytać przy opiekunie, lecz gdy się znalazła samą, przemogła w niej ciekawość poznania języka, jakim przemawiali do siebie kochankowie. Teraz, gdy już żadnej pociechy nie spodziewała się doznać, pragnęła zmierzyć całą okropność zbrodni! Oddaliła więc służbę, a pozostawszy sama wyciągnęła rękę po listy.
Otwierając je ze drżeniem, czytała jedne po drugich. Wszystkie były pisane gorączkowo i tchnęły żarem miłości. Niestety! z łatwością mogła się teraz przekonać o niegodnym charakterze Marty. Wstrętne kłamstwa, z któremi się zapoznawała, oburzały ją. Porównywając daty listów przekonała się, że często przychodząc wprost od Marty, obsypywał ją pieszczotami, jakich przed chwilą nie szczędził dla tamtej. Niektóre zdania wywoływały rumieniec wstydu na jej lica. Jednych nie rozumiała, inne były aż nadto jasne. Przejęta wstrętem i strachem widziała przed sobą otchłań zepsucia. Wzrok jej zatrzymywał się na okropnych szczegółach; troska miłości i troska pieniędzy szły ręka w rękę, stanowiąc treść korrespondencyi, w której walczyła o lepsze przewrotność Marty z podłością Rajmunda! Listy jego pisane po ożenieniu, nosiły niekiedy na sobie ślady wyrzutów sumienia i żalu; były to jednak rzadkie przebłyski światła, wśród ciemnych rysów charakteru tych dwojga dusz zepsutych.
Doszedłszy do ostatniego wiersza, nie mogła się oprzeć instyktowemu uczuciu odrazy i strachu. Gwałtownym i pomimowolnym rzutem ręki rzuciła wszystkie listy w kominek, gdzie w jednej chwili pochłonęły je płomienie. Była to rzecz kilku sekund. Równocześnie prawie weszła po rozkazy służąca. Godzina, w której Rajmund zwykł był powracać do domu, dawno już przeszła. Obiad był na stole.
— Nie będę dzisiaj jadła — rzekła Walentyna. — Idę do swego pokoju; powiesz panu, że byłam cierpiąca i że śpię.
Powiedziawszy to, opuściła salon, przeszła kilka schodów, prowadzących do jej pokojów, zadowolona z opóźnienia się męża i zamknęła się rozmyślając nad tem, jak go przyjmie. Wkrótce jednak zaczęła znowu płakać. Przepełniona dotychczasowem szczęściem, nie mogła w żaden sposób uwierzyć w tak straszną rzeczywistość. Nie; zdawało się jej, że to być nie może, że to jest tylko sen okropny. Zdawało się jej, że śpi, lecz skoro się obudzi, odetchnie swobodniej i śmiać się będzie z doznanego wzruszenia i próżnej obawy. Niestety! nieszczęście było aż nadto rzeczywiste! Gdziekolwiek zwróciła oczy, szukając pociechy i nadziei, wszędzie znajdowała próżnię bezdenną, jaką tylko śmierć lub zdrada tkliwą duszę otoczyć może.
Przypominała sobie wybitniejsze szczegóły dwóch ubiegłych lat małżeństwa, podróż do Hiszpanii, początek owych dni, w których słońce i szczęście świeciło im tak jasno i kiedy sądziła, że im tak na wieki przyświecać będzie. Przypominała sobie owe długie przechadzki pośród drzew cienistych — przyciszonym głosem wymawiane przysięgi — i cały świat, który z zazdrością zdawał się patrzyć wówczas na jej szczęście! Wszystkie te słodkie wspomnienia, stanowiące dotychczas szczęście całego życia, przejmowały ją dziwnym jakimś strachem. Owe dowody miłości, zapewnienia wierności, były tylko złudzeniem, były kłamstwem!...
— Zdradzona przez męża i przyjaciółkę — zostałam zranioną, ciosem, zadanym mi przez dwie najdroższe sercu istoty!...
Tak mówiła — i myślała o mającem się urodzić dziecku. Myśli tej uchwyciła się jak deski zbawienia, jak łączącej ją ze światem nici i tarczy chroniącej przed pociskami rozpaczy. Jednocześnie jednak przypomniała sobie drugie dziecię męża — dziecię Marty! Boleść jej zamiast się zmniejszyć — wzmogła się jeszcze bardziej.
Jednakowoż wśród strasznych mąk i cierpień, napełniających serce, nie czuła do Rajmunda nienawiści. Litowała się nad nim tak, jak litowała się nad sobą, gdyż o miłości jego wątpić niemogła. Utwierdzały ją w tem mniemaniu niektóre ustępy przeczytanych listów. Z nich to domyśliła się, ile był nieszczęśliwym i na jaki bywał narażony wstyd i upokorzenie.
Gdzież był w tej chwili?... Zadała sobie to pytanie, spojrzawszy na wskazujący dziesiątą godzinę zegar. Pociągnęła silnie za dzwonek. Wszedł służący, od którego dowiedziała się, że mąż jeszcze nie powrócił. Opóźnienie Rajmunda było tak niezwykłe, że zaczęło ją niepokoić. Miała jeszcze nadzieję, że powróci; przeszła jednak godzina na daremnem oczekiwaniu.
Wówczas to zaczęły się dopiero dla nieszczęśliwej kobiety istne męczarnie. Wyobraźnię jej zapełniły okropne przeczucia i przeszedł ją strach, czy Varades nie wywarł na nieszczęśliwych swej zemsty?
Wiedziała, że jest prawo, co każe wiarołomstwo; może więc kazał ich aresztować, a może sam straszniejsza karę na nich wymierzył. Przypuszczała też, że mogli uciec przekonawszy się, iż stosunek ich został wykryty, a hańba stała się publiczną. Pomimo nalegań pokojówki nie chciała udać się na spoczynek. Całą noc przesiedziała czuwając i na każdy szmer dochodzący ją z ulicy, biegła ze drżeniem do okna, nabierając nadziei wówczas, gdy zdawało się, że ją już zupełnie utraciła. Okropne były to chwile! Godziny mijały powoli, aż wreszcie dzień zastał ją znękaną niepokojem i gorączką. Cierpliwość jej wyczerpała się. Niezdecydowana, usposobiona była zarówno do gniewu, jak do litości. W nadziei, że u Varades’a będzie się mogła dowiedzieć czegoś pewnego o losie Kaj munda, kazała zaprzęgać konie i wieść się doń czemprędzej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.