<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

W wigiliję owego dnia smutnego, Marta i Rajmund byli jak zwykle na miejscu codziennej schadzki. Od kilku dni nie zadawali sobie trudu w wyszukiwaniu na ten cel miejsc nowych. Marta prawdopodobnie, nie obawiając się podejrzeń męża, chciała go naprowadzić na domysł i wywołać tym sposobem skandal, aby tem bardziej związać los kochanka z losem swoim. Mieli się spotkać w ogrodzie Luxemburskim. Marta przybyła pierwsza — czekała jednak niedługo. Postrzegłszy zbliżającego się Rajmunda w kierunku do ulicy Fleurus, podeszła ku niemu. On podał jej ramię i milcząc poszli w stronę Obserwatorium. Znajdująca się tam szeroka lecz ustronna aleja, sprzyjała ich przechadzce.
Pomimo zimy roztaczało się nad niemi błękitne sklepienie nieba, błyszczące promieniami słońca. Powietrze było niezmiernie łagodne, jak to się zdarza, gdy styczeń zapożycza czasem majowego od wiosny uroku, chcąc niejako tych co cierpią z powodu zimna, uzbroić w cierpliwość i natchnąć nową nadzieją.
Marta, ubrana była w krótką jedwabną suknię w szerokie szare z czarnymi pasy, z pod której widać było wysokie trzewiki. Obłożone jasnem futerkiem okrycie z podobnego do sukni materyjału, nie ciężąc, okrywało ramiona. Ciemny kapelusz z wstążkami o żywych barwach i z gęstą woalką, kończącą się powyżej ust, dopełniał ślicznego tego kostjumu, który nie bijąc w oczy, zwracał jednak uwagę swą skromnością i gustem. Pod woalką można się było domyślać płci śnieżnej białości, pałających ogniem oczów i kształtnych usteczek, z po za których wyglądały drobne i białe ząbki. Kilku studentów zachwyconych jej wdziękiem, obejrzało się na Rajmunda z prawdziwą zazdrością.
Obecnie jednak Rajmund chętnie pozwoliłby się pierwszemu lepszemu zastąpić, aby tylko módz powrócić do „Walentyny, którą kilka godzin temu opuścił wymyśliwszy nowe jakieś kłamstwo. Twarz jego miała wyraz zmęczenia. Trudność, z jaką Marta otrzymywała odeń odpowiedzi na zadawane pytania, okazywała aż nadto wyraźnie, jak zbolałem było jego serce; lecz Marta zdawała się nie pojmować, a nawet nie widzieć tej obojętności. Rozumiała jego smutek, lecz wierzyła w swój wpływ, zwłaszcza wówczas, kiedy go miała obok siebie.
nie była weselszą, nigdy tak zadowoloną i piękną. Posiadała spryt szatański, a wdzięk anioła — okazując się już to potulną i bolejącą, już też kokietką. Pod osłoną skromnych i słodkich wyrazów ukrywała nieubłagany despotyzm. Przechadzka trwała dwie godziny. Marta uprzedziła kochanka, że wieczorem będzie na operze i że go oczekuje w swej loży. Wreszcie, gdy już promienie słońca zaczynały mniej dogrzewać i gdy zerwał się wiatr zimny, zapragnęła powrócić do domu. Pod wpływem jednak nowego kaprysu rzekła do Rajmunda:
— Odprowadź mnie.
— Narazimy się na niebezpieczeństwo rzekł możesz spotkać męża.
— To mi wszystko jedno! — zawołała Marta nikt nam nie zabroni pokazywać się razem.
Nie mówiąc nic więcej powiodła go w stronę Luxemburga. Przeszli w ogrodzie aleję Obserwatorjum i wyszli przez bramę przyległą fontannie Medecis. Za chwilę znaleźli się u bramy pałacu Varadesa. Podczas drogi Marta wymogła na Rajmundzie przyrzeczenie, że pozostanie z mą jeszcze godzinę, pragnęła zatrzymać go przy sobie jak tylko można najdłużej, aby okazać mu dowód uczucia.
Rajmund poddając się jej z rezygnacyją, postępował za nią do pałacu; lecz gdy mijali bramę, odźwierny zaszedł im drogę, a zakłopotany mnąc czapkę w ręku, zbliżył się do Marty i rzekł nie bez wahania:
— Pan zakazał mi wpuszczać panią.
— Jesteś pijany, czy też zwaryjowałeś? — spytała Marta.
Odźwierny za całą odpowiedź powtórzył słowa Varades’a.
— Wie o wszystkiem — rzekła Marta po angielsku, zwracając się do kochanka; a nie bacząc wcale na słowa odźwiernego, który nie śmiał tamować jej drogi, weszła do pałacu. Rajmund straciwszy głowę poszedł za nią.
Nie zamieniwszy słówka weszli do pokoju Marty. Widok, jaki ich tam uderzył dał lepiej poznać całą prawdę. Powywracane krzesełka, stłuczone zwierciadło, powyciągane szuflady i rozrzucone po podłodze przedmioty, malowały aż nadto dobrze gniew, jakim się Varades unosił. Marta pobiegła do schowania, gdzie kryła przedmioty, które chciała uchronić przed wzrokiem męża.
— Znalazł listy! — zawołała.
— Jesteśmy zgubieni! — wyszeptał Rajmund.
Marta nie słuchała go. Szukając czegoś zapalczywie pomiędzy szczątkami swych bogactw, rzekła: Na szczęście nie zabrał moich brylantów.
Pozbierawszy wreszcie skwapliwie kilka pudełek z kosztownościami, zrobiła pakiecik, a dołączywszy doń papiery familijne, zwracając się do Eajmunda dodała:
— Uciekajmy...
Nie mogąc zebrać myśli, odurzony i nieszczęśliwy Rajmund był jej ślepo posłuszny, nie dla tego, żeby się miał obawiać gniewu jej męża, lecz dla tego, że wspomniał na Walentynę, która zapewne przez zapamiętałego Varades’a o wszystkiem uprzedzoną już została. Wrażenie nie dającego się już odwołać nieszczęścia zakłócało jego myśli i rozdzierało serce.
Zbliżali się ku drzwiom, gdy nagle Marta zatrzymała się:
— Dziecko! nasze dziecko! — krzyknęła.
I za chwilę znaleźli się u kolebki śpiącego jeszcze niemowlęcia, przy którem czuwała mamka.
— Zabierzmy go — rzekła.
Mamka to dosłyszała. Jakaś myśl przyszła jej do głowy — czyby odgadywała przyczynę dramatu, który się rozegrał? Czy wiedziała ona o postanowieniu Varades’a i chęci nierozłączania się z dzieckiem?.. Może poprostu czuła więcej litości dla nieszczęśliwego ojca, niż dla występnej matki. Cobądź miała na myśli, to jednak z taką stanowczością przyskoczyła do kolebki, że zrozumiawszy jej zamiary Marta, zawołała:
— To mój syn!...
— Nie wyjdzie ztąd — odrzekła mamka — odpowiadam zań przed p. Varades.
Rozgniewaua Marta zbliżyła się do niej, lecz Rajmund ją przytrzymał.
— Chodź — rzekł — usiłując ją wyprowadzić.
— Chcę go zabrać, wołała wyrywając się.
— A ja się temu opieram; to dziecię nie powinno opuszczać tego domu — rzekł stanowczo Rajmund, który zdawał się po raz pierwszy oddawna okazywać swą wolę.
Nie słuchając odpowiedzi, zmusił ją do wyjścia. Za chwilę byli już na ulicy. Zatrzymał przejeżdżającą dorożkę, posadził w nią Martę, a powracając do pałacu rzekł do odźwiernego:
— Gdyby się wydarzyło tu coś takiego, coby wymagało mojej obecności, znajdziesz mnie do jutra w hotelu du Louvre. Zapytasz się o p. Pault. Przychodź jednak w razie koniecznej tylko potrzeby.
I wsunąwszy mu dwa ludwiki w rękę, pospieszył do oczekującej go w niepokoju Marty. Zameldowali się w hotelu du Louvre, jako przybywający z Hawru podróżni, których rzeczy miały nadejść nazajutrz podając nazwiska państwa Paulet. Uspokoiwszy się zamknęli numer, naradzając się nad dalszym planem postępowania.
Wśród strapienia i niepokoju Rajmund miał jeszcze nadzieję, że Varades, kierując się chęcią nie narażania swego honoru, już też pragnąc uniknąć skandalu, lub wreszcie za wpływem Walentyny, porzuci plan, jaki zdawał się przedsiębrać. Czuł jednak, że tymczasowo należało uchronić Martę od skutków gniewu rozdrażnionego jej małżonka. To go skłoniło do schronienia się w hotelu du Louvre, gdzie Varades z trudnością mógł ich odszukać. Z wierzył się z tym planem Marcie, która go zaaprobowała, czyniąc mu jednak wymówki za tak stanowczy opór tyczący się ich dziecka.
— Czyż wiemy — zapytał — jaka nas przyszłość czeka? Jeśli zmuszeni będziemy uciekać, opuścić kraj, czyż dziecko nie stałoby nam tylko na przeszkodzie? Wreszcie jakąż zgotowalibyśmy mu przyszłość, wystawiając na nieprzewidziane wypadki?
Wypowiadając jasno swe myśli, Rajmund zdołał przekonać Martę. Czyż bowiem postępowanie jego nie dowodziło, że będąc mężnym w obliczu otaczających ich niebezpieczeństw, nigdy jej nie opuści. Życzyła sobie, aby być ściślej z Rajmundem związaną i życzenia jej spełniły się.
Zaczęli zastanawiać się nad dalszym planem postępowania. Przypuszczali, że do jutra nie zajdzie nic nowego; mieli wreszcie dosyć pieniędzy aby odpłynąć do Ameryki. Po przybyciu do Nowego-Jorku sprzedaliby brylanty Marty, wartujące przeszło sto tysięcy franków. Posiadając taką sumę, mogli tam czekać lepszych czasów i probować szczęścia. Marta szczęśliwa, że los nie rozdzielił jej z kochankiem, spokojnie spoglądała w przyszłość. O hańbę, jaką ją miał okryć ten wypadek, skoro stanie się w Paryżu głośnym, mało dbała.
Rajmund znosił cios z mniejszą odwagą, jak się na pozór zdawało. Myśląc nad niedawnymi projektami, urzeczywistnienie których było niestety bardzo prawdopodobne — wspominając na Walentynę, na złe, jakie jej wyrządził, czuł, że mu się rozdzierało serce. Kochał ją. Opuszczając Francyję, porzucał to, co miał najdroższego na ziemi.
Z nadejściem wieczora, wystawiał sobie oczekującą go i niewymownie cierpiącą Walentynę. O jedenastej godzinie chciał wyjść; miał zamiar udać się do Neuilly, przebłagać żonę, a choć nie spodziewał się uzyskać przebaczenia, pragnął jednak przekonać ją o żalu, jakim był przejęty. Marta, jakby przeczuwając ową walkę, która się w nim toczyła, nie chciała pozostać samą.
— Ty mnie nie opuścisz — wołała — jeślibyś wyszedł, nie powróciłbyś więcej.
Była dlań nieubłaganą. Jednocześnie usiłowała go pocieszać, wlewając do duszy zapomnienie i pojąc z czary miłości. Namiętność zwyciężyła burzę.
Nazajutrz rano straszne było przebudzenie się w hotelowym o nagich i zimnych ścianach pokoju, tym pierwszym przystanku wstrętnego życia, na które się skazali. Wówczas dopiero w umyśle Marty powstało, choć niejasne jeszcze, poczucie upadku. Rajmund był niepocieszony. Straszne i przykre myśli zapełniające mu głowę, malowały się na twarzy wyraźnie a z oczów ciekły łzy obfite, których nawet obecność Marty powstrzymać nie mogła. W ciąż myślał o Walentynie, choć pojmował, że myśl o niej w podobnych okolicznościach, była tylko profanacyją tej czystej istoty. Marta zauważyła to wszystko, nie śmiała jednak okazać gniewu. Obawiała się żeby po tylu oznakach słabości, serce Rajmunda nie nabrało nagle siły i stanowczości. Pilno jej było uciec, pilno oddzielić od Paryża oceanem.
Staczając wewnętrzną walkę, w milczeniu robili przygotowania do podróży, gdy nagle dało się słyszeć lekkie stukanie do drzwi. Na znak Rajmunda Marta skryła się za firankę od okna; on otworzył drzwi. Był to odźwierny pałacu Varades’a, który rzekł wchodząc:
— Uważałem sobie za obowiązek zawiadomić pana o smutnej nowinie.
— Co się stało? zapytał zaniepokojony Rajmund.
— Pan Varades umarł.
Marta posłyszawszy te słowa, wybiegła z ukrycia wołając:
— Jesteśmy ocaleni!
I zaczęła okazywać wyraźne oznaki radości, których nie była wstanie ukryć. Następnie pragnęła poznać szczegóły dotyczące tego niespodziewanego wypadku. Dowiedziała się, że Varades, powróciwszy z miasta, uskarżał się na silny zawrót głowy i bicie serca. Położył się nie żądając, aby przywołano doktora. O ósmej rano, choć jeszcze cierpiący, podniósł się, aby przyjąć Walentynę, a rozmawiając z nią upadł nagle i skonał.
Głęboko wzruszony Rajmund, nie chcąc więcej słuchać, odprawił odźwiernego, którem u Marta nakazała milczenie co do bliższych szczegółów śmierci Varades’a.
Pozostawszy sama z Rajmundem, rzekła:
— Otóż wszystkie nasze plany zmienione. Ucieczka stała się już niepotrzebną. Jestem wdową, a więc niezależną i w postępowaniu swobodną. Chcę powrócić do mego domu i zająć miejsce obok syna. Wypadki postępowały od wczoraj z taką szybkością, że o nich zapewne nikt jeszcze nie wie. Nikt się też o nich nigdy nie dowie! Honor mój ocalony — jestem dziedziczką olbrzymiego majątku.
— Tak myślisz? — odezwał się z goryczą Rajmund — a cóż się ze mną stanie? Czyż mi Walentyna przebaczy i zapomni?
— Jakto! chciałbyś do niej powrócić? — odrzekła zdziwiona M arta. — Miałbyś odwagę upokorzyć się przed nią? Czyż nie rozumiesz, że jestem wolną, że majątek mój do ciebie należy? Masz-że odwagę oskarżać mię, że myślę tylko o sobie?
Rajmundowi zdawało się, że nie dosłyszał. Powtarzał więc jej wyrazy, aby je łatwiej zrozumieć; Marta jednak, której pilno było powrócić do domu, pociągnęła go i poprowadziła za sobą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.