<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Jakeśmy już powiedzieli, Walentyna, przepędziwszy noc w bolesnym niepokoju, nad ranem udała się do Varades’a. Varades spoczywał jeszcze; lecz skoro dano mu znać że przyszła, podniósł się, aby ją, przyjąć. I on noc spędził w gorączce a zmienione rysy twarzy zdradzały głęboką boleść. Czoło miał rozpalone, a w skroniach gwałtownie biły mu tętna, które napróżno starał się uspokoić. Oczy miał krwią nabiegłe; chwilami skarżył się, że nie rozróżnia najbliższych przedmiotów.
Walentyna zastała go siedzącego w fotelu, pochylonego, z sinemi niemal policzkami. Zajęta wszakże jedną wyłącznie myślą, niezauważyła tych zatrważających oznak.
— Widziałeś pan mego męża? — spytała wchodząc — czy wiesz gdzie się znajduje? Przez litość mów pan prędko.
Potrząsnął głową i jak gdyby mu trudno było poruszyć językiem, lub znaleźć odpowiednia wyrażenie, zwolna odpowiedział:
— Więc odemnie chcesz powziąść o nim wiadomość? Ja wiem tyle, co i ty.
Walentyna zanosząc się od płaczu, upadla na krzesło.
— Nie wiem nic — mówił dalej Varades — chyba tylko to, że wczoraj przyszli tu oboje w chwili, gdy byłem u ciebie i zabrali brylanty. Chciała mi i dziecko zabrać. Są już zapewne w drodze i śmieją się z naszego niedołęztwa.
Walentyna wciąż płakała — Varades ciągnął dalej:
— Otóż to są kobiety! Umieją tylko łzy wylewać. Gdybyś mnie była wczoraj usłuchała, gdybym cię był nakłonił do wspólnego działania i zemsty, bylibyśmy mogli przy pomocy policyi wyśledzić ich i złemu zapobiedz. Przekonani o wiarołomstwo i kradzież, byliby zniesławieni zhańbieni na zawsze!
— Nie powinniśmy zniesławiać ani pańskiego ani mego nazwiska, jak również nazwiska dzieci — rzekła z prostotą Walentyna.
Varades pochylił głowę. Miotany jakimś nowym niepokojem, pociągnął za wiszący sznurek od dzwonka.
— Gdzie mój syn? — zapytał wchodzącego lokaja. — Niech mi go przyniosą, chcę go widzieć.
Przybyła mamka niosąc na ręku uśmiechnięte i wyciągające doń małe rączyny dziecko. Varades odpychając je zawołał:
— Dobrze, odnieś je i pilnuj, — być może, że spróbują, je porwać.
Mamka przycisnęła dziecię do piersi, jakby chciała okazać, że wszelkie w tym względzie usiłowanie byłoby bezskuteczne. Varades odetchnął i pochylając głowę, rzekł:
— Ach! jakże ja cierpię!
Walentyna przejęta sama boleścią, ulitowała się nad nim.
— Czyś pan nie wzywał doktora? — zapytała.
— Nie spieszy mi się — odparł Varades. — Zanadto dużo przecierpiałem, aby choroba miała być krótką. Znam siebie. Dostanę zapalenia mózgu lub coś podobnego. Prawdopodobnie śmierć mnie czeka; dla tego cieszę się, żeś przyszła. Mam ci wydać niektóre rozporządzenia i obecność twoja jest mi koniecznie potrzebna.
— Lecz śmierć panu nie zagraża — rzekła Walentyna.
— Powiadam ci, że będę bardzo chory. Czuję się tak rozpalonym, jakbym stał przed wielkiem ogniskiem. Wkrótce może nadejść chwila przesilenia i zbraknie mi czasu do powierzenia ci ważnych rzeczy. A zresztą — dodał podejrzliwym tonem — tamtym prawdopodobnie pilno będzie pozbyć się mnie starego. Jestem zawzięty i nie przebaczę. Wiedzą o tem, że im przeszkadzam; mogą przekupić służbę i otruć mnie.
Walentyna ruchami głowy zaprzeczała każdemu słowu.
— Wolno ci wierzyć w ich szlachetność i wspaniałomyślność — ciągnął dalej Varades — rozsądniej wszakże postąpisz, zachowując ostrożność.
Teraz dopiero Walentyna zauważyła, z jaką trudnością mówił Varades. Spostrzegła krwią nabiegłe źrenice, błędny wzrok, i konwulsyjnie wstrząsające ciałem dreszcze. Ogarnął ją niepokój.
— Powinienieś się pan — rzekła — położyć do łóżka i leczyć.
Zdawało się, że nie dosłyszał tych słów, bo mówił dalej:
— Czy będę żył, czy umrę, posłuchaj rad moich. Przedewszystkiem nie dowierzaj tym nędznikom i nie łudź się napróżno — myśmy przeszkodą do ich szczęścia! Postaw więc między sobą i niemi nieprzebytą zaporę i strzeż się; nie przebaczaj nigdy, nigdy, jeżeli nie chcesz cierpieć potem za swą wspaniałomyślność. — Zatrzymał się dla złapania oddechu — po chwili dodał: proszę cię, weź do siebie na jakiś czas dziecko. Jeśli zachoruję, będzie mu lepiej u ciebie niż u mnie; jeśli umrę, zatrzymaj je przy sobie i strzeż, aby go nie porwano. Wychowaj je razem ze swojem, mów mu często o matce, wyjawiając jej niegodne postępki, których staliśmy się ofiarami. Rozbudź w niem wcześnie całą ku niej nienawiść. Będzie to jedyna moja zemsta, jaka ci przekazuję!
Walentyna słuchała w milczeniu, oburzona, lecz zarazem przejęta dlań litością. Sądziła, że dostał pomieszania zmysłów. Wiedziała, że w razie sprzeciwianiem się, może się powiększyć gniew jego; przytakiwała więc głową, zgadzając się na pozór na jego życzenie.
— A więc — rzekł — przyrzekasz, że mnie usłuchasz?
— Przyrzekam — odpowiedziała, lecz mam nadzieję, że polecenia pańskie będą niepotrzebne. Pan będziesz żył!
— Dobrze, dobrze, i ja mam nadzieję; jestem jednakże przezorny. Żałuję, że jej nie mogę wydziedziczyć. Na nieszczęście nie zawarłem intercyzy. Wyraźnie tego wymagała, a ja wierzyłem w jej bezinteresowność... Była mędrsza, niż sądziłem. Wiedziała, że w braku intercyzy, wszystko co posiadam do niej należeć będzie. Zwiedziony uczuciem przystałem. Przez całe życie człowiek popełnia szaleństwa. Pierwszem, było moje małżeństwo, następnie poszły i inne. Zresztą trudno dziś odrobić to, co się już stało. Odziedziczy po mnie wszystkie moje dobra, chyba, gdybym zdążył jeszcze spieniężyć je i rozdarować.
Zatrzymał się, oddychając z trudnością. Walentyna ze drżeniem przysłuchiwała się jego słowom pełnym jadu nienawiści. Wreszcie rzekł z wysileniem:
— Mogę jednak oddać w twoje ręce część tego, co posiadam.
— Ja nic nie potrzebuję! — zawołała Walentyna.
— Będzie to dla mego syna. Jesteś-że wreszcie pewną, że on nie roztrwonił całego twego majątku? żona moja wydawała więcej niż miała odemnie. Sądziłem zawsze, że otrzymywane przez niektórych z jej przyjaciół zyski na giełdzie, szły na pokrycie zbytkownych wydatków. Teraz jednakowoż nabrałem pewności, że wspaniałomyślnym ofiarodawcą był Rajmund. Jesteś więc może zrujnowaną, gdyż z pewnością od chwili małżeństwa nie znasz stanu swego majątku. Tak jest, miłość i ciebie popchnęła do wielu niedorzeczności; twój błąd jednak łatwo można usprawiedliwić, ale mój...
Uniesiony gniewem, zerwał się nagle z krzesła — Walentyna wyciągnęła ku niemu ręce. Uspokoił się. Poszedł ku żelaznej kasie przymocowanej do muru w kącie pokoju, a otwierając ją z pewnem wahaniem, gdyż osłabiona pamięć nie pozwalała mu na razie przypomnieć tajemnicy zamku, wydostał pugilares, wyjął zeń paczkę papierów i rzekł:
— Tu są różne rewersy, akcyje i bilety bankowe — razem trzy milijony. Jest to piąta część tego, co posiadam. Miałem jutro włożyć tę sumę w nowe przedsiębierstwo. Czuję, jak mię opuszcza przytomność umysłu; zabierz więc to moje dziecię. Jeżeli powrócę do zdrowia oddasz mi; jeżeli umrę zatrzymasz. Część tego majątku oddasz mojemu synowi skoro dorośnie, resztę zachowasz dla siebie.
— Wszystko mu oddam — odrzekła Walentyna biorąc papiery i chowając je do kieszeni.
— Jakżeż ja cierpię! — zawołał powtórnie Varades przykładając rękę do czoła, i po chwili pauzy, z niewypowiedzianym wyrazem czułości w głosie dodał: — Połowę z tego powinnaś zachować dla siebie, reszta wystarczy dla syna. Pamiętaj jednak nie wspominaj o tem mężowi.
Nastała chwila milczenia. Walentyna wzruszona do głębi duszy, poczęła na nowo płakać. Nagle Varades zachwiał się i wyszeptał złamanym głosem:
— Byłem głupcem — i to jeszcze jakim głupcem! Powinienem był ciebie zaślubić... Ty... jesteś... dobrą... dobrą kobietą. Tamta... niegodziwą... nikczemną...
Chciał powrócić do fotelu; lecz pochwycony nagle dotkliwym bólem, wydał krzyk przytłumiony — wyciągnął ręce — i całym ciężarem ciała upadł na podłogę.
— Na pomoc! — krzyknęła Walentyna, tracąc głowę i ciągnąc gwałtownie za dzwonek.
Zbiegła się służba, podniesiono Varades’a i zaniesiono na łóżko.
— Poślijcie czemprędzej po doktora... i księdza. Spieszcie się, prędko, prędko — wołała Walentyna.
Jakoż w dziesięć minut przybył doktor — obejrzał Varades’a i rzekł:
— Umarł na apopleksyję.
Za chwilę pokój był pusty. Zimne i zesztywniałe ciało Varades’a leżało na łóżku, przy którym klęczała Walentyna, płacząc i modląc się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.