Na zgubnej drodze/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgubnej drodze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie upłynął kwadrans, kiedy niespodziewanie dały się słyszeć w sąsiednim pokoju czyjeś kroki. Tajemne przeczucie mówiło Walentynie, że to Rajmund i Marta. Podniosła się z zamiarem ucieczki, kiedy nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i weszli.
Walentyna zdołała zaledwie cofnąć się do alkowy, w którą łóżko Varades’a do połowy było wsunięte, i ukryła się po za zieloną, jedwabną, fałdzisto od sufitu do ziemi spadającą firanką.
Marta weszła pierwsza. Zbliżywszy się do łóżka, dotknęła pewną ręką ciała męża i rzekła:
— Nie żyje!... więc to prawda!... Ach, biedaku! ileś ty nam złego wyrządził!...
Była to cała mowa pogrzebowa wypowiedziana zbolałem sercem wdowy. Następnie dodała:
— Tutaj powinny być pieniądze.
Pobiegła do żelaznej kasy, którą Varades pozostawił na pół otwartą, a znalazłszy same tylko papiery bez rzeczywistej wartości, rzekła:
— Co prawda, nigdy nie trzymał u siebie kapitałów. Przywołam notaryjusza.
I zwracając się do Rajmunda, który wszedł za nią, rzekła:
— Widzisz więc, jesteśmy wolni. Czy jeszcze myślisz powrócić do żony?
Ani jeden wyraz nie uszedł uwagi Walentyny.
Schowana w kąciku, ukryta przed wzrokiem kochanków, wciąż drżała przejęta zgrozą i cierpieniem. Usłyszawszy zapytanie Marty, wstrzymała oddech. Odpowiedź męża miała stanowić o jej losie.
— Marto — rzekł wzruszonym głosem — czyż nie czas powstrzymać się na tej drodze niesławy? Czyż to pełne błota i kału życie nie sprzykrzyło ci się jeszcze? Popełnialiśmy zbrodnię za zbrodnią, zasieliśmy zdradę naokół, zbrukaliśmy naszą cześć i honor, i to ci jeszcze nie wystarcza? O! zawiodłabyś mnie zbyt daleko, gdybym się nie opierał?
— Opierać się! ty chcesz się opierać? — zawołała w uniesieniu Marta, ani pojmując słów Rajmunda. Co znaczą te spóźnione wyrzuty sumienia? Trzeba było wpierw o tem pomyśleć.
Mówisz o zbrodniach? A któż, jeśli nie oni, złączyli nas z sobą na zawsze? Dotąd każdy dzień łączył nas z sobą coraz bardziej nierozerwanym węzłem, i każdy dzień czynił cię mym wspólnikiem. Coż więc zamierzasz? rozerwać ów węzeł?
Na to za mato masz odwagi, człowieku słaby i małego serca! Rozwiązać?... ów węzeł?... nie! tego nie potrafisz uczynić, gdyż mojem staraniem będzie jeszcze go bardziej zacieśnić!
— Czegóż więc spodziewasz się?
— Albo ja wiem czego się spodziewam? Mam jeden cel — zatrzymać cię przy sobie. Jestem wdową, wolną, bogatą — i żądam od ciebie dotrzymania przysięgi.
— Lecz Walentyna?... Ja do niej należę i i ona umrze, jeśli ją opuszczę!
— To dobrze, będziesz wolnym, gdy umrze — zawołała Marta głosem silnym — wówczas nic nam na przeszkodzie nie stanie...
— Lecz nie — dodała z goryczą — ona nie umrze. Ach! jakaż okropna myśl przyszła mi do głowy, żem ci ją dała za żonę! Byłbyś w tej chwili do mnie należał — wyłącznie do mnie, gdy tymczasem obecnie muszę się tobą dzielić!
Rajmund od samego rana słuchał tych gwałtownych uniesień Marty z całą niechęcią i obrzydzeniem. Śmierć Varades’a przejmowała go strachem, gdyż czuł się winnym i wiedział, że się do niej przyczynił. To sprawiało, że słowa Marty coraz więcej zaczynały go drażnić. Zniósł już upokorzeń bez liku — i miara przepełniła się. Ostatnie słowa Marty sprowadziły wybuch.
— Nie będziesz się pani potrzebowała mną dzielić — rzekł zimno. — Dla tego nie sądziłaś mnie zdolnym do zerwania węzłów, że byłem podłym. Dosyć więc tej podłości! oto zrywam je i odchodzę!
Z kolei Martę ogarnęła obawa, i rzekła trochę łagodniej:
— Odchodzisz? zapewne aby upaść do nóg Walentynie? idź, idź biedny szaleńcze! idź błagać przebaczenia, którego ci bezlitośnie odmówi. Ona wie o wszystkiem, o wszystkiem... czy rozumiesz?
— Innej drogi nie widzę. Jeżeli wie o wszystkiem, to wie i to, że nie ja tu jestem najwinniejszym. Przedstawię jej przed oczy pełne kłamstwa twe listy, które mnie w jej ramiona popchnęły. Przyznam się do winy i wyjawię wszystkie sztuczki, któremi mnie przyciągałaś. Jeśli, jak powiadasz, wie o wszystkiem, może tylko litość dla mnie uczuwać, ale nie wzgardę. Tak! czołgając się u jej nóg, wyznam, że byłem niegodnym, podłym, nikczemnym, lecz że ją kocham. Powiem jej: pozwól mi żyć pod twym dachem, nie jako mężowi, lecz jako pełnemu skruchy niewolnikowi, aż do dnia, gdy uznasz, że już dosyć cierpiałem, jednem słowem, gdy uznasz, że jestem ciebie godnym!...
Słowa te wypowiedziane z zapałem, malującym dokładnie całą ich szczerość, wlały nieco pociechy w zbolałą duszę Walentyny. Na czarnem tle chmur zawieszonych od wczoraj nad jej głową, dojrzała drobne światełko. Nieszczęście jej było tak wielkie, że ono wystarczało dlań do nabrania nadziei. Zadrżała przecież usłyszawszy odpowiedź Marty.
— Masz krótką, pamięć Rajmundzie; ja jednak dokładniej przypominam sobie przeszłość.Nie znaliśmy się wówczas, gdy cię spotkałam po śmierci twej matki; nie myślałam wtedy zdradzić męża ani dla ciebie, ani dla kogokolwiek. Tyś mi pierwszy zaczął mówić o miłości. Był dzień prześliczny... byliśmy razem; ja siedziałem u stóp drzew, ozłoconych blaskiem wschodzącego słońca, tyś klęczał u nóg moich. Całe otoczenie, jakby się zmówiło przeciwko nam, tchnęło tajemniczością. Rzekłeś do mnie: wszak znasz moje myśli? — Tak, znam. — Nie zawiniłem więc w twych oczach? — Odpowiedziałam: nie. — Wówczas wykrzyknąłeś radośnie, a zająwszy obok mnie miejsce i ująwszy dłonie, przycisnąłeś do nich rozpalone czoło, a ja upojona szczęściem, wierząc w wieczną trwałość tej wspaniałej chwili, nie wzbraniałam ci tego uczynić. Mówiłeś długo, słowami pełnego zapału uczucia. Bez drżenia i wstydu rzekłam: kocham cię. Lecz dodałam: przyrzeczenia, jakie zamieniamy, powinny być wieczne. Tylko za tę cenę oddam ci się cała, zupełnie, bez żalu, ze spokojem głębokiego zastanowienia się. Jeżeli pragniesz oddać mi się na całe życie, jeżeli kochasz mnie tak, że możesz mi poświęcić przyszłość, każdy uśmiech, każde spojrzenie, każde uderzenie serca mnie tylko i wyłącznie mnie złożyć w ofierze, jeśli tak kochasz, że możesz być mym wspólnikiem — powiedz tylko słowo, a ja do ciebie należę! — Cóżeś mi na to odrzekł: Odrzekłeś słowami, które mi głęboko w pamięci utkwiły. — Słyszałam i zrozumiałam — zgadzam się Marto. W imię miłości, która jest pierwszą i zarazem ostatnią moją miłością, oddaję ci życie moje i przysięgam być ci wiernym na wieki! — Tym sposobem zostałam twoją. Odtąd, ileż ci każdego dnia okazywałam dowodów miłości? Doznałam tyle wstydu, zdeptałam wszystkie obowiązki, zniesławiłam imię... Czyś z mych ust słowo żalu usłyszał? Czyż była aby jedna godzina, w której bym cię kochać przestała...?
Rajmund powstrzymał ją ruchem ręki, a nie zwracając uwagi na gwałtowne cierpienie jakie ją przygniatało, rzekł:
— Niemniej dobrze i ja pamiętam przeszłość, o której mówisz. Pomnę owe przysięgi! Nie czynię sobie jednak wyrzutów, żem ich nie dotrzymał. Rozłączając się po raz pierwszy z tobą, byłem tylko posłuszny twej woli, nie prawdaż?...
— Tak jest, list mój uczynił cię bardziej uległym, niż sądziłam. Lecz wówczas nie tyle chodziło mi o honor Walentyny, poświęcenie której nie było bezinteresowne, ile o ocalenie naszej miłości. Otóż to powinieneś był zrozumieć. A skoro wziąłeś to za zerwanie na zawsze, trzeba było, gdyś powrócił z podróży a ja przyjęłam cię z otwartemi ramiony, odepchnąć mnie, odebrać mi nadzieję i okazać się tak jak dzisiaj stanowczym.
— Jeśli byłem słabym, jeśli nim jestem dotychczas, to jedynie z obawy skandalu.
— A dzisiaj już się go nie obawiasz?
— Walentyna wie o wszystkiem i niemam jej nic do powiedzenia.
— Ach! jak ty źle rozumiesz — zawołała Marta nieco wzburzona. — Chcesz więc powrócić do niej teraz, gdy poznała twą hańbę, gdy cię przeklęła na wieki?
— Moje miejsce przy niej.
— Jestem wolną. Nic nas już nie rozdziela.
— Lecz Walentyna żyje — rzekł Rajmund unosząc się z kolei, — a gdyby nawet i umarła, to między mną i tobą znajdowałyby się dwa trupy.
Na te słowa Marta nie mogła się dłużej powstrzymać.
— Idź! — zawołała, z pełnym pogardy ruchem wskazując drzwi kochankowi — idź! porzuć mnie, lecz nie spodziewaj się znaleźć szczęścia. Obawiasz się, aby nas dwa trupy nie rozdzielały? Lecz jakkolwiekbyś postąpił, zawsze między tobą i nią, pozostanie trup jeden. Oto ten — dodała wskazując na ciało Varades’a. — A gdybyś nawet wśród upojeń szczęścia, o jakiem marzysz, zdołał to wspomnienie zagłuszyć, potrafię cię i tak dosięgnąć, gdyż ja tę twoją Walentynę... zabiję!
Podniosła w górę rękę, jak gdyby dla zadania ciosu, gdy nagle ujrzała przed sobą Walentynę.
— Zabij mnie pani, a skrócisz i tak niedługie już me życie; z zadanych przez was tylu ciosów, każdy był śmiertelnym.
Marta zmieszana schyliła głowę.
Przejęty wstydem i boleścią Rajmund, zbliżył się do żony, chcąc ją niejako za sobą pociągnąć. Walentyna mówiła dalej:
— Nie weźmiesz mi pani za złe, jeśli zabiorę z sobą męża. On do mnie należy, miejsce jego jest przy mnie, a obowiązek nakazuje mu przynajmniej oczy mi zamknąć. Lecz zabierając go, chcę pani oddać to, co do niej należy. Mąż pani przed śmiercią rozkazał mi zabrać do siebie jej syna, rozkazał wpajać weń nienawiść ku tobie. Zemsta taka nie jest mnie godną — pozostawiam go pani. Majątek, który oddał mi opiekun, również pozostawiam w jej rękach, gdyż nie chcę mieć nic z tego, co było pani własnością.
Przy tych słowach Walentyna położyła na stole otrzymane od Varades’a papiery, i podając rękę mężowi, wyszła krokiem chwiejnym, wycieńczona boleścią, i wzruszeniem.
Wówczas Marta podniosła głowę, a rzucając srogie spojrzenie ku drzwiom, któremi wyszedł kochanek, wyrzekła:
— Zabierz go sobie! zabierz twego podłego męża; powróci on do mnie, lecz znajdzie tylko pełne nienawiści serce, a ja się na nim zemszczę za twą śmierć i nieszczęścia.
Wreszcie z całym spokojem przeliczyła pozostawione przez Walentynę papiery, włożyła je do żelaznej kasy, którą starannie zamknąwszy, zwołała służbę, i wydała rozkazy. Tak rozpoczęła stan wdowi.