Nacia/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nacia |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Drukarnia A. Ginsa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Lampa nocna rzuca blade światło na twarz chorej, śpiącej snem urywanym, gorączkowym. Przy łóżku na niziutkim taburecie siedzi Natalka, dalej trochę na podłodze Józia. Dziecko wygląda jak gdyby postarzałe cierpieniem: błękitne oczy biegają niespokojnie, rączki drżą nerwowo. Natalka, zazwyczaj gwałtowna w okazywaniu uczuć, sprawia wrażenie osoby bezwładnej, sparaliżowanej. Z wzrokiem wlepionym w ziemię, głową ciężką od myśli smutnych, siadła tu, zaraz po odejściu doktora, mimo nalegań służącej, herbaty nie piła, ani do łóżka pójść nie chce.
Powolnym, łagodnym ruchem zwraca się do siostry.
— Idź do łóżka, Józiu, moja droga, moja kochana.
Dziewczynka wstała cichutko i poszła się rozbierać, a za chwilę leży już w swojem łóżeczku, cisnąc do poduszek twarz zalaną łzami.
Jej ciocia, jej droga ciocia znajduje się w niebezpieczeństwie!
Dziś jeszcze doktór nie mógł osądzić, jakie będą skutki silnego wstrząśnienia — opatrzył tylko rękę zwichniętą, oraz nogę mocno potłuczoną, kto wie jednak, czy głowa.... Kazał dawać lekarstwo, mierzyć gorączkę, a jutro zobaczy.
Wśród łkań tłumionych, Józia modliła się o zdrowie dla ciotki: niech aby nie umrze! błagała plącząc. Pawłowa wyszła do suteryn, a ztamtąd co żywo z przekąskami do szynku, gdzie jej „stary“ trudnił się sprzedażą owych specyałów. Marcysia drzemała w kuchni, rozpowiedziawszy każdemu z osobna, kto chciał słuchać, jak to tramwaj najechał, ona wyskoczyła i trochę stłukła kolano, pani zaś wypadła na bruk uliczny, zbiegli się ludzie, policya....
Chora jęknęła, niosąc rękę do skroni.
Nacia przybiegła do niej z pytaniem:
— Co mamusi? może czego potrzeba?
Powtórny jęk był odpowiedzią.
— Co robić? wyrzekła Natalka. Boję się poruszyć kompres, bym nie uraziła.
Zapatrzona w bladą twarz mamy, stała cicho, wstrzymując oddech. Gdyby wzrok ludzki posiadał moc zmniejszania bólu, nigdy pewno bardziej kojące, słodsze, miększe spojrzenie nie padło na ranę. Oczy Natalki jaśniały w tej chwili miłością najczulszą, ale matka tego spojrzenia nie widziała.
Leżała cicho na batystowych poduszkach, biała jak one, usta przed kilkoma godzinami tryskające zdrowiem posiniały, rzęsy zakreślały szerokie półkola.
A gdyby tak musiała umierać z braku pomocy! dziedziczka, pani, na której skinienie cała wieś, niby jeden człowiek, gotowa pójść w ogień, nie czuje przy sobie ręki życzliwej, nie widzi nikogo, ktoby jej ulgę przyniósł.
A przecież jest bogata i ma córkę....
— Ma córkę! wybuchnęła Nacia — i może umrzeć z braku dozoru w chorobie.
Uklękła przy łóżku i serdeczną modlitwą błagała Boga o ratunek, o cud. Gdy pani Brzozowiecka poruszyła się znowu, a ból wykrzywił jej rysy, dziewczyna była zdecydowana niewprawną dłonią kompres na głowie odmienić i przebandażować rękę.
Zaledwie wstała z klęczek, drzwi skrzypnęły i w progu sypialni ukazała się Pawłowa.
Natalka padła jej na szyję, płacząc.
— Ach, pani, ratuj! ratuj mamę — bo ja nie umiem.
— Niech panienka się uspokoi — mitygowała dobra kobiecina, zrobię co doktór kazał, dopilnuję sumiennie, a panience radzę iść spać.
To powiedziawszy, zmieniła kompres na głowie, i przewinęła bandaże prędko, z niejaką wprawą.
— Robiłam ci ja to przy moim — rzekła sama do siebie; dawno bo dawno, ale robiłam. Furmankami się trudnił, paniuńciu — dodała, spostrzegłszy, że zajmuje Natalkę — i konie go poniosły, potłukły, nie było co zbierać. Ale Bóg dał szczęśliwie!...
— Wyzdrowiał! — szepnęła z trwogą Natalka.
— Dziad jak rydz, młodego by przeskoczył.
— Co za szczęście! wyrwało się jej z głębi piersi.
Stary Paweł, niegdyś furman, a obecnie „dzierżawca przekąsek,“ obchodził ją w tej chwili jak blizki krewny — przez jedną sekundę drżała o jego życie, a uspokoiła się dopiero, słysząc, że wyzdrowiał.
Jakaś otucha i w nią wstępować zaczęła: nerwy odzyskiwały zwolna równowagę, znikało przerażenie, odbierające przytomność i zdolność do działania. Mimo próśb Pawłowej, nie poszła jednak spać.
— Moje miejsce przy mamie — rzekła z przekonaniem. Ją mam, ją tylko jedną, i jestem u niej jedna.
— A mała panienka?
— To córeczka stryja.
— Takie biedactwo przywiązałe — chwaliła baba — że i rodzone dzieci mogłaby zawstydzić.
Długa noc jesienna wlokła się powoli — staroświecki zegar wydzwaniał godziny i kwadranse, profil Pawłowej, zarysowany na ścianie potwornemi liniami, chwiał się i kiwał, to znowu ginął, przebiegłszy sufit, gdy jego właścicielka wstała opatrzyć panią Brzozowiecką. Przez tę ponurą noc czuwania Natalka rozmyślała dużo, wreszcie pochyliła głowę pełną trosk nieznanych do tej pory i, wszelkiemi siłami, broniąc się przed znużeniem, zasnęła.
Sąsiadka z suteryn przeniosła ją na sofę, wprost łóżka pani Brzozowieckiej.
— Niech śpi, chudziątko — szepnęła z tkliwością osoby dobrej, choć prostej i szorstkiej napozór.
Przykrywszy Nacię, usiadła w fotelu obok łóżka i siedziała tak dalej, pół drzemiąc, pół czuwając.
Biały dzień zaglądał do pokoju, gdy Natalka otworzyła oczy. Co za niespodziewana radość!... Z uśmiechem na ustach, mama, blada bardzo, lecz przytomna zupełnie, rozmawia ze swoją dozorczynią, a potem w stronę córki zwraca spojrzenie drgające łzami:
— Nie śpisz, Naciu? — Ach Boże, co ja wam zmartwienia narobiłam!
Dziewczyna sili się, aby nie wybuchnąć łkaniem. Wielkie bezmierne szczęście rozsadza jej piersi, wzruszenie ściska gardło, serce kołacze, jak gdyby chciało wyskoczyć.
— O, mamo! — woła, chwytając z trudnością oddech — mamo droga, ile wycierpiałam!