Nacia/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nacia |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Drukarnia A. Ginsa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W skromnie, lecz gustownie urządzonym pokoju parterowego mieszkania, przy ulicy Chłodnej, widzimy pochylone nad stołem dwie dobrze nam znane główki dziewczęce. Przed starszą leży atlas, młodsza odrabia zadanie arytmetyczne, trudne widać bardzo, gdyż puściła w ruch wszystkie paluszki, mówi coś półgłosem i jeszcze sobie nie może poradzić. Od czasu do czasu wzdycha głęboko, przekreśla co napisała i znowu zaczyna mozolną pracę. Wreszcie uśmiech opromienił jej twarzyczkę, oczy błysnęły zadowoleniem.
— Już mam — woła tryumfująco — już mam!
— Co takiego? — pyta starsza i na pogromczynię trudności matematycznych zwraca wzrok pełen urazy.
— Ach, Naciu, Naciu! Zadanie mi wypadło!
— Biegnij na ulicę i krzycz głośno, żeby wszyscy się dowiedzieli!
Wyjść na ulicę! Wyszłaby chętnie — nie dlatego, by ogłosić światu swoje zwycięstwo, lecz by się nabiegać, odetchnąć pełnemi piersiami, słowem, użyć ruchu, do jakiego jest przyzwyczajona. Wie jednak, że to niemożliwe. Listopadowy kapuśniaczek uderza w okna smutną piosnką jesieni, mrok się ściele, choć jeszcze nie ma piątej — trudno na taką słotę opuścić mieszkanie i błądzić po ulicach. Czemuż zamiast lekcye odrabiać, nie wyszła z ciocią po sprawunki? biegłaby teraz, mało zważając na deszcz i błoto.... na ulicach zapewne latarnie się palą, gdy podwórko, niby głęboka studnia, zapada w ciemności.
Skończywszy z utrapieniem w postaci „czterech działań,“ wesoła, szczęśliwa, dziewczynka zaczyna się kręcić po pokoju. Znalazła nawet piłkę i rzuciła nią parę razy.
— Przeszkadzasz mi, Józiu — woła Nacia. Widzisz, że się uczę.
— Jeśli tak, uciekam. Wyjrzę, czy ciotunia nie idzie.... Pozwolisz?
I nie czekając odpowiedzi, wybiegła z pokoju.
Zostawszy samą, Natalka zbliżyła się do okna, wsparła czoło na wilgotnej szybie i patrzy przed siebie zadumanym wzrokiem. Wie, że na podwórku nie zobaczy nic osobliwszego: kuchnie frontowych lokali i mieszkania w suterynach; to też podniosła oczy w górę, jak gdyby chcąc uchwycić skrawek nieba, lecz opuściła je niebawem ku ziemi.
— Grób — szepnęła zniechęcona. Nie dom, lecz grób ludzi żywych.
Co za myśl, z pięknych pokoi hotelu Krakowskiego, obszernych, i doskonale urządzonych, wynieść się tutaj do oficyny, w sąsiedztwo kucharek i wyrobników. To jeszcze gorzej niż zamieszkać w chałupie między chłopami, bo tamci przynajmniej uszanować potrafią, wiedzą, kto ona i co jej się należy.
Jakiś mały chłopaczek wybiegł z konewką do wodociągu, drugi z pełnem wiadrem, ledwie je dźwigając, powracał do suteryn. Pogwarzyli z sobą, lecz nie przystanęli — pilno im było widocznie.
— I tam w podziemiach też mieszkają....
Robaki urodzone w ciemnościach!... nigdy nad ich kołyską nie zajaśniał wesoły promień słońca, nie zaszumiało drzewo, ani rozniosły się wonie łąk. Żyją tam pewno w brudzie i nędzy ostatniej.
A jednak raz w święto słyszała, że tańczyli przy muzyce, wieczorami płynie ztamtąd piosnka.... Więc są szczęśliwi, bawią się, śmieją, śpiewają. Ktoby mógł przypuścić!?..
Ona nigdy chyba tutaj się nie przyzwyczai. Chociaż inni żyć mogą, dla niej nie sposób. Cztery miesiące dopiero od chwili, w której opuściła Zabory, a ile już przeszła zmartwień! Naprzód oddano ją na pensyę. Jakaś dawna znajoma mamy poleciła zakład pani X., nazajutrz zaraz w liście uczennic zapisano ją i Józię. Chodzi tam z punktualnością zegaru; siadając na jednej ławce z córkami hrabiów i szewców, uczy się, kuje po sześć godzin z rzędu, wróciwszy, zamiast odpocząć, kuje znowu. Czy ona kiedykolwiek spodziewała się czegoś podobnego?...
A w domu! o, w domu jeszcze stokroć gorzej. Niewygody okropne. Marcysia, jedyna służąca, zajmuje się utrzymaniem porządku, przynosi obiad, pierze, nastawia i czyści samowar, słowem, ma tyle obowiązków, że często zapomni tego, co najpilniejsze. Teraz naprzykład wyszła z mamą — któż lampę zapali? Nacia biedaczka. Dziś robi nawet to już dosyć wprawnie, przed paroma miesiącami za każdym razem poplamiła suknię i tak nakopciła w mieszkaniu, że trzeba było okna otwierać.
— Józiu.
— Jestem — odezwała się przez ścianę dziewczynka.
— Co ty tam w kuchni majstrujesz?
— E — nic wielkiego.
Zapaliwszy lampę, Nacia siadła przy stole i zajęła się lekcyami. Pomimo dużych zdolności, będąc w wielu przedmiotach słabszą od koleżanek, musi bardzo pracować, aby je dogonić. A jednak na Wszystkich Świętych dostała cenzurę wyborną, co sprawiło przyjemność mamie.
Jakaś szczególna woń rozchodzi się po pokoju. Nacia kaszle, w pierwszej wszakże chwili nie zdaje sobie sprawy, co jest tego powodem. Duszący swąd zaczyna coraz bardziej dokuczać, coraz mocniej drażnić gardło i powonienie. Zakaszlawszy się gwałtownie, Nacia wpada do kuchni.
— Coś tu zrobiła, Józiu?
Dziecko stoi u komina i patrzy na węgle żarzące się w samowarze.
— Nastawiłam samowar! woła z zadowoleniem. Jak ciocia przyjedzie, zaraz herbatę podamy.
— Ale co tu tak czuć okropnie?
— Ja nie wiem, Naciu.
— Może wrzuciłaś papier od masła, bo tłuszcz aż dusi?
— Nie, ja uważam.
Powietrze było coraz cięższe.
— Zlituj się — zawołała Natalka — nie wytrzymam! Oj, słabo mi, słabo!
Józia otworzyła drzwi.
Wązka sionka, przepełniona wyziewami kuchennemi, buchnęła swędem i dymem grożącym.
Nacia zirytowana pobiegła na górę, zajrzała do kuchni pierwszego piętra, a następnie drugiego. Służące gawędziły najspokojniej, ogień dawno już wygasł. Podrażniona jeszcze bardziej, wracała do siebie, gdy przyszło jej na myśl rzucić okiem w głębie suteryn. Nie odważyła się jednak tam zstąpić, lecz zobaczywszy jakąś grubą jejmość, zawołała.
— Kobieto, moja kobieto!
Baba podniosła głowę do góry.
— A co tam znowu? Niczyją kobietą nie jestem, tylko mojego. Wszyscy przecież wiedzą, żem Pawłowa.
— Ale co.... chciałam się zapytać — rzekła onieśmielona trochę Natalka — co wy tam robicie?
— A pannie co do tego? Robię co mi się podoba. Będzie mnie pytała, co ja robię tu na swoich śmieciach! To co chcę i basta! Wolno mi przecież za moje trzy ruble, złotych dwa i groszy ośmnaście na miesiąc.
— Ale czemeście tak nadymili?
— Niby panna nie wie, że jutro mamy pierwszą środę adwentową, niby panna nie tutejsza, nie chrześcianka! hę?
— Nie rozumiem doprawdy.
Baba aż klasnęła w dłonie. Z sąsiednich izb zaczęły się wychylać głowy chłopaków, wyszła kobieta z dzieckiem na ręku i przystanęła.
— Nie rozumie panna! Tak było pytać odrazu, a jużbym powiedziała. Jutro mamy pierwszą środę, dlatego smażę na oleju kotlety ze śledzi i racuszki. To mój fach! Może panna nie wie, choć mnie tu wszyscy znają, że dzierżawię przekąski w szynku, na Wroniej.
— Podusicie nas chyba?
— Dusi pannę olej? No proszę, a to delikatna! Dla takiej delikatności, mam pewno smażyć na komarowem sadle, żeby swędu nie było! Dwadzieścia lat tu siedzę, sześciu gospodarzy zjadłam, a nigdy jeszcze o swąd żadnego kramu nie miałam!
— To nie do wytrzymania!
— O Chryste! Wszyscy wytrzymywali, to i panna nie umrze. Trzy razy na tydzień, po parę koszów, całe życie, przez adwent i wielki post, smażyłam i dalej smażyć będę. A jakbym nawet sama całą osobą chciała w oleju się ugotować, co komu do tego? hę? Ja taka dobra pani jak te wielkie państwo, co najczęściej grosza przy duszy nie mają.
Widząc, że z babą nie poradzi, Natalka zdobyła się jednak na odwagę.
— Jak pani tego swędu nie usunie, rzekła tonem stanowczym, pójdę do gospodarza.
— Owszem, niech panna się spieszy, żeby gdzie nie wyjechał. Wielka historya! Gospodarzem straszyć mnie będzie. Ja tutaj taka dobra gospodyni jak on w swojej chałupie; on pilnuje swego, ja swego. Stancyę mam jak landarę, choć karetami zawracać, i lokatorów sześciu, każdy mi płaci po rublu i groszy pięć, a ja dopiero rządcy oddaję, bo tamtych nawet nie zna — tylko mnie, według odpowiedzialności.
Odurzona potokiem wyrazów, które niby lawina spadły na nią, Nacia miała już zamiar cofnąć się do kuchni, gdy ruch jakiś niezwykły powstał w sionce. Gromada bab i dzieci, niby z pod ziemi wyrosła na poczekaniu, pchała się zbita massą.
— Ale żyje, chudziątko?... szeptano.
— Co niema żyć....
— Bóg tam wie jeden, czy żyć będzie....
— A sprowadził kto felczera?
— Jest przy niej doktór.
— Nie pchać się, o ludzie! rzekł stróż. Dalej, precz mi z sieni, bo za kark powyrzucam!
Kłótliwa jejmość, czerwona dotąd z alteracyi, wybiegła na podwórze — zaciekawiona trochę, Natalka myślała pójść jej śladem, gdy przerażający, rozpaczliwy krzyk Józi do miejsca ją przykuł.
— Ciocia nie żyje! ciocię niosą!
Nie zdążyła nawet postąpić kroku, bo we drzwiach sieni ujrzała matkę, zawisłą bezwładnie na rękach obcych ludzi. Zemdlona, czy umarła, miała twarz bladą śmiertelnie, oczy zapadnięte, rękę obandażowaną. Za smutnym orszakiem, płacząc i pchając się przez tłum, szła Marcysia, służąca pani Brzozowieckiej.
— Tutaj! zakomenderował stróż w stronę drzwi, przy których, jak w ziemię wrosła, stała Nacia.
Kiedy weszli, jak złożyli mamę, kto łóżko przygotował, zdrętwiała Natalka nie mogłaby powiedzieć. Odzyskała dopiero przytomność, gdy jakiś poważny pan w okularach zapytał:
— Czy jest kto w domu do pilnowania chorej?
— My dwie — odparła wstrząsana dreszczem febrycznym — my dwie i służąca.
Józia, szlochając, zbliżyła się do łóżka, przerażony wzrok wlepiwszy w nieznajomego.
— Co mamy robić? szepnęła.
— Przedewszystkiem potrzeba lodu.
Marcysia, zabrawszy miskę, wybiegła.
— Czy nie macie panie kogo znajomego — jakiej osoby starszej? pytał doktór. Bo tu wypadnie przez całą noc posiedzieć, inaczej.... trudno, doprawdy....
Z pomiędzy tłumu cisnącego się przy drzwiach, wystąpiła energiczna „dzierżawczyni przekąsek.“
— Wielmożny panie — rzekła — co tu jest do roboty?
— Należy okładać lodem głowę, wreszcie rękę i nogę prawą, ciągle zmieniając, jak tylko lód się rozpuści. Ta pani wypadła z dorożki i bardzo mocno się potłukła. Przy dobrej opiece wyzdrowieje w tydzień, ale przy dobrej, powiadam....
— Zostaję — rzekła krótko baba.
— A nie zaśniesz pani w nocy — dopilnujesz?
— Oho! bo to mi pierwszyzna? Dzieci wychowałam.... Chłopy jak dęby i dziewek dwie.
Doktór porozumiał się z Pawłową, opatrzył potłuczone członki i wyszedł.
Stróż, nie szczędząc ostrych napomnień, wypchnął za drzwi gromadę, gotową stać tutaj Bóg wie jak długo.
Pani Brzozowiecka jęknęła.
— Co mamie? co cioci? pytały dziewczynki.
Pawłowa przyłożyła palec do ust.
— Nie gadać! rzekła. Chorej to szkodzi. Służąca panienkom wszystko opowie — z chorą zaś mówić nie pozwalam.