<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad modrym Dunajem
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz Rżewski dosyć rano wyszedł z hotelu, a około południa powróciwszy z przechadzki po mieście, jakimś instynktem wiedziony, zapukał do mieszkania pana Słomińskiego, chcąc się o jego zdrowie dowiedzieć. — Odpowiedzi żadnej nie otrzymał. Ponowiwszy pukanie, przypatrzył się drzwiom i postrzegł że w nich klucza nie było.
Spytał przechodzącego w tej chwili kellnera — co się stało z jego sąsiadami.
— A — proszę pana, przed godziną albo więcej, kazali przynieść rachunek, powóz zaszedł i wyjechali.
— Jakto? dokąd?
— A niewiem...
Rżewski uczuł się tem daleko mocniej dotknięty niż by się mógł spodziewać. Zbiegł na dół do odźwiernego.
— Ci państwo co obok mnie pod Nr. 10 i 11 mieszkali? zapytał.
— Wynieśli się przed godziną.
— Dokąd?
— Nic mi nie powiedzieli.
Rżewski stał jeszcze zadziwiony i zmartwiony tym niespodziewanym wypadkiem, gdy nadszedł hrabia Panter.
— Szczęśliwy sąsiedzie pięknej panny, — odezwał się śmiejąc — cóż słychać? Nie wiesz jak się ma dziś nasz stary — zapaleniec, patryota...
— Wyjechali! odparł Rżewski.
— Jakto wyjechali! podchwycił hrabia — nie mogli wyjechać! to niepodobna. — Dokąd? jak? kiedy?
— Nie byłem w domu, nie wiem. Hrabia stał wryty — myślał i czoło mu się zasępiło... Wtem szelest jedwabnej sukni posłyszeli za sobą i śliczna, strojna, wesolutka, z oczyma jasnemi jak dwie gwiazdki, blondynka, ukazała się, prosząc o przejście, bo ci panowie sobą jej drogę zaparli...
— Numer dziesiąty? zapytała odźwiernego.
— Ci państwo wyjechali..
Hrabia z nadzwyczajną uwagą wpatrywał się w to zjawisko, którego blask olśnił też na chwilę Rżewskiego, oprzeć się wrażeniu było trudno.
Piękna Wiedenka, bo ubiór i postawa mieszkankę stolicy zdradzały, nie zdawała się ani wejrzeń unikać, ani lękać tak bardzo nieznajomych. Bawiła się wachlarzykiem i ombrelką.
— A! wyjechali? zawołała żywo — dokądże! to doprawdy dziwne!
— I my się właśnie temu nagłemu wyjazdowi pana Słomińskiego dziwimy, rzekł hrabia. Wczoraj, mieliśmy przyjemność być u niego wieczorem, mowy o żadnym wyjeździe nie było, owszem zdawało się, że dłuższy czas zabawić mieli... a tu, nagle... znikli nam.
— Być może, wtrącił Rżewski cicho, że tu dla starego nie bardzo zdrowego podobno człowieka, nadto było wrzawliwie i niespokojnie. Zbyt wielu znajomych, sąsiadów. Troskliwa córka wyszukała zapewne inne spokojniejsze mieszkanie.
Pani Dyzia, gdyż ona to była — nie słuchając dłuższego rozumowania, z minką troszkę skrzywioną, usunęła się nie żegnając tych panów, których oczy za nią pogoniły. Nie mogła naturalnie w dłuższą z niemi wdawać się rozmowę.
Rżewski skłonił się hrabiemu, i unikając domysłów i przypuszczeń a zbliżenia większego, powrócił kwaśny dosyć do swojego numeru.
Nie powinno go to było tak bardzo obchodzić, co się stało z tem państwem nie dawno mu jeszcze zupełnie obcem, a jednak uczuł jakąś doskwierającą przykrość, i rzucił się w krzesło po desperacku, jakby go spotkał zawód najboleśniejszy. Od pierwszego dnia, a bardziej jeszcze od wczorajszego wieczora, zajmował się coraz mocniej losem tej biednej córki i tem co ją otaczało. Wyobrażał sobie, iż powinien był stawać w jej obronie, służyć, spełniać względem uciśnionej obowiązek rycerski opiekuna. Stary obudzał w nim zarazem szacunek i politowanie.
Rżewski gniewał by się był, gdyby wiedział na kogo gniewać się może, oprócz losu. Zdawało mu się, że panna Aniela powinna go była zawiadomić choć słówkiem o sobie. Jeszcze tak rozmyślał, zapalając cygaro, które u niego służyło zawsze do rozpędzenia czarnych myśli, gdy nagle puknięto do drzwi i — nie wszedł, ale wpadł Paschalski z twarzą pomięszaną. Bystrym wzrokiem zmierzył siedzącego.
— Przepraszam pana — rzekł — cóż się stało ze Słomińskiemi?
— Byłem w mieście, wracam w tej chwili, nic nie wiem, oprócz że wyjechali.
Paschalski nie dowierzać się zdawał, kręcił głową.
— Ale przysiągłbym, że pan wiesz dokąd i gdzie ich masz szukać... oh! mnie tego powiedzieć nie zechcesz... o to mniejsza! Troszkę będę miał w tem zachodu, ale nareszcie dojdę dokąd mi się schowali, czy w mieście, czy na Wiedeniu, czy na Leopolstacie.
Rżewski zimno dodał tylko.
— Daję panu słowo honoru, że o wyjeździe ich wcale nie wiedziałem.
Paschalski popatrzał nań zamyślony i roztargniony.
— Do domu powrócić nie mogli! nie mogli! szepnął.
Zakręcił się po pokoju parę razy, ale widząc, że Rżewski cygarem zajęty, nie ma ochoty do rozmowy, już miał go pożegnać, gdy kellner wszedł z listem w ręku...
Rzucił nań okiem po drodze Paschalski, chwilkę się wstrzymał, wyraz gniewu odbił mu się na twarzy, zdawało się jakby list chciał wychwycić z rąk służącego, lecz musiał wynijść.
Rżewski się zarumienił, zobaczywszy na kopercie rękę kobiecą, nieznaną, domyślił się kilku słów panny Anieli. Wychodzący Paschalski dał mu wzrokiem do zrozumienia, iż odgadł także, co mu przyniesiono.
W istocie... koperta tylko zaadresowana była ręką panny Anieli, a list w kilku grzecznych słowach pożegnania, napisał, znać na jej żądanie stary Słomiński, dziękując za miłe towarzystwo w podróży i okazywaną im życzliwość. W przypisku stał numer domu na Kärtnerringu, do którego się Słomińscy przenieśli. Rżewski uradował się mocno, bo zostawienie adresu dowodziło, iż mu odwiedzić ich było wolno. Prawie dumnym się uczuł tem, i zarazem rad, że mógł się im przydać na co.
Obiecał tylko sobie, idąc tam, dobrze uważać, aby Paschalski nie śledził go, co bardzo być mogło. Chował list do kieszeni starannie, gdy wpadł hrabia.
— Przepraszam pana dobrodzieja — zawołał z progu, — kellner mi powiada, że Słomińscy list panu zostawili? pewnie go zawiadamiają o swych obrotach? o nowem mieszkaniu? Ja, jestem starym przyjacielem ich domu, nie mógł bym się dowiedzieć?
— Pan Słomiński w istocie był tak łaskaw, podziękować mi kilku słowami, za małe, nic nie znaczące usługi, jakie mogłem oddać mu w drodze, ale więcej nic... więcej w liście nie ma nic.
— Nie piszą, czy pozostają w Wiedniu? — zapytał z widoczną nieufnością, hrabia.
— Nie — nie piszą.
Hrabia stanął, zadumał się, ukłonił z lekka i wyszedł.
Rżewski tylko co się wyciągnął w fotelu, gdy znowu zapukano; już go to w końcu niecierpliwić zaczynało, odwrócił głowę z niechęcią, gdy postrzegłszy wchodzącego, z radości aż krzyknął, zerwał się z krzesła i pobiegł go ściskać.
— Co tu stryjaszek robi? — zawołał.
— To ja się ciebie powinienem zapytać, co ty tu robisz, urwisie jakiś? ja? ja przecie za interesem, a ty żadnych nie masz? hę? więc przyjechałeś się bałamucić tu! A! te Wiedenki! te nieszczęsne Wiedenki, co nam naszą młodzież na gniłki przerabiają!
Stryj, który to mówił pół żartem, pół serjo, był człowiekiem lat może pięćdziesięciu, czerstwym i zdrowym, wesołej otwartej twarzy, oczu jasnych, silnym, krzepkim, zbudowanym na herkulesa.. łysym tylko tak fatalnie iż mu mało co blond włosów po nad uszami zostało. Łysina ta, po staremu mówiąc, jak petyna... nie zdawała mu się zawadzać, nosił ją ani sztucznie pożyczanemi włosy z tyłu zakrytą, ani tupetem zamaskowaną — jak Bóg dał, otwarcie i szczerze, i dobrze mu z nią nawet było. Ubrany skromnie ale z pewnem staraniem, trzymał się jeszcze jakby resztką młodości — i łatwo w nim było poznać starego kawalera, który życiu nie dał za wygranę. Z oczów widać było daleko bystrzejsze pojęcie niż u bratanka, a na ustach żartobliwy uśmieszek okraszał wyraz dobroci...
Wyściskawszy Eljasza, siadł na podanem krześle... i począł dopytywać... Rżewski mu opowiedział całą swą historję, od usiądzenia do wagonu, aż do tej chwili. Znając charakter stryja, i wymógłszy na nim słowo — nie wahał mu się nawet powierzyć tajemnicy... tyczącej starego Słomińskiego, i podejrzanych zabiegów hrabiego Pantera i Paschalskiego. Gdy mu się tak spowiadał na ucho, poczciwy stryj, ręką tylko potrząsał i szeptał ciągle.
— Wiem, ale wiem... wszystko wiem.
— Teraz ty słuchaj, rzekł, posadziwszy go na kanapce i przyciągając ku sobie, zniżywszy głos i ukazawszy na drzwi od sąsiedniego pokoju. Ja Słomińskich znam od dawna, ze starem byłem niegdyś w przyjaźni, kolegowaliśmy na jednej ławie. Dziwi mnie to, że ci tego nie przypomniał, usłyszawszy nazwisko — ale — w jego stanie obecnym, nie ma zresztą nic nadzwyczajnego. Całe życie był exaltowany... W r. 1831 porzucił wszystko i przedarł się do Warszawy, odbył całą kampanię, dostał złoty krzyż wojskowy. Można było przewidywać, kto go znał bliżej, że jego patrjotyzm, w teraźniejszych okolicznościach skończy się — obłąkaniem. Dzięki Bogu iż ono jest jeszcze tak łagodnem, i że poczciwy pan Modest wyleczonym z niego być może.
Widzę że się mocno zajmujesz, równie nim, jak córką.
Eljasz się zarumienił.
— Nie wypieraj się — my się na tem znamy, kończył stryj — było by dla ciebie wielce szczęśliwem, gdybyś serduszko jej pozyskał. Znałem matkę, najgodniejszą w świecie kobietę, do której musi być podobną. Samo jej staranie o nieszczęśliwego ojca dowodzi dobrego serca i charakteru. Ja ci z całej duszy gotów jestem pomagać.
Rżewski chciał się zapierać, stryj śmiechem usta mu zamknął.
— Słuchaj no dalej, rzekł — ja tu przyjechałem dla interesu i nie miałem zabawić dłużej jak dni parę, ale zostanę wiele potrzeba, aby Słomińskich ratować i tobie być pomocnym.
— Kochany stryju — przerwał Eljasz... ale ja niemam żadnych projektów, ani mi się śni...
— To niech ci się przyśni! zawołał stryj, miej projekta... proszę, zaklinam, kochany Jaszku. Widzisz moją łysinę, mam lat pięćdziesiąt, nie licząc drobnych, i sto razy na dzień żałuję żem się nie ożenił, ciebie więc, przy pierwszej zręczności postanowiłem swatać przebojem.
Lecz, wracajmy do Słomińskich — dodał. Znam ja doskonale i pana Eustachego, starszego brata, a nie dziwię się, że go się lękają. Najgładszy w świecie, najsłodszy, najmilszy, najumiejętniej rozprawiający o moralności człowiek, a najprzewrotniejszy. Czyhał zawsze na cudze. Co gorsza ma u ludzi mir i wiarę.
— On jest tutaj... rzekł Eljasz.
— To nie darmo — odparł stryj, ale my też tu jesteśmy, i coś przecie potrafimy, stając w obronie biednych ludzi.
Co się tyczy br. Pantera — oryginalna to postać — w gruncie może nie tak zły, jak wyobrażający sobie, iż wielkie machjawelstwo daje w świecie znaczenie. Punkt honoru ma w tem, by nadzwyczaj okazać się przebiegłym i kutym. Paschalski — dokończył stryj — po prostu łajdak... i nie ma mówić o czem...
Oba może rachują na to, aby pannę lękającą się pana Eustachego pochwycić, obiecując jej czułą nad ojcem opiekę. Wszystko to, przy pomocy bożej — my we dwu, pochlebiam sobie, sparaliżujemy.
Zatarł ręce wesoło...
— Aż mi w sercu poweselało — że ciebie tu spotykam i taką poczciwą robotę...
Uścisnął bratanka... Nad wieczór, szepnął mu na ucho — jedziemy oba do Słomińskich, a dla obałamucenia tych, coby nas śledząc i domyślając się dokąd mamy się udać, szpiegowali, naprzód po Praterze się przejedziemy, a o zmroku.. do nich...
Jeżeli stryj pan August rad był ze spotkania ukochanego swego Jaszka, jak go nazywał, to Eljasz nieskończenie mocniej czuł dobrodziejstwo, które mu opatrzność wyrządziła zsyłając tego opiekuna. Nikt w świecie potrzebniejszym i milszym mu być nie mógł. Pan August przy najzacniejszem sercu, najszlachetniejszym charakterze, miał rozum, znajomość świata i ludzi, nie lękające się współzawodnictwa najprzebieglejszych... Z nim czuł się Rżewski pewnym, iż w każdym razie dać sobie i Słomińskim radę potrafi — nie przestraszał go, ani ów pan Eustachy, ani hrabia i Paschalski...
Zapierał się jeszcze, po ukończeniu już rozmowy ze stryjem, wszelkiej myśli grzesznej, względem pięknej panny Anieli, wyznał przed nim, iż prawie obawę w nim jakąś budziła, że ją zaledwie widział, mimo to zdradzał się ciągle z wielkiem zajęciem jej losem i niecierpliwością widzenia...
Pan August klepał go po ramieniu słuchając i śmiał się.
W porze obiadowej oba Rżewscy zeszli do wspólnej sali... Tu dnia tego, wszystkie stoły tak były obsadzone, iż miejsca prawie znaleźć było trudno. Musieli się udać do drugiego pokoju, gdzie się zwykle polscy goście zbierali... Za stołem siedzieli już, oprócz nieznajomych, Paschalski, rycerz Zabawa, Troiński, a na uboczu postrzegli hrabiego Pantera, który asystował wspaniałej figurze w polskim stroju, majestatycznej postaci, ubranej wytwornie i prezentującej się, jakby do malowania. Prawda, że nieznajomy ten twarz miał śliczną, coś niezmiernie szlachetnego w wyrazie całego oblicza... i choć dobrze nie młody, był co się zowie pięknym. Pomimo wieku oblicze to świeże, rumiane, zachowało czerstwość i barwę młodości — pociągało ku sobie, słodyczą i dobrocią.
Nie można się było oprzeć urokowi, jaki wywierał ten, jakby z obrazu starego wyjęty, senator rzeczypospolitej. Mimowolnie Rżewski w niego wlepił oczy, gdy stryj łokciem go trącił i szepnął mu — to Eustachy Słomiński...
Rżewski osłupiał ze zdumienia na chwilę, tak nie umiał pogodzić pojęcia o charakterze człowieka z jego łudzącą powierzchownością. Z tych wad, które mu wyrzucano, żadna nie wypiętnowała się na twarzy... pan Eljasz pomyślał, że mógł być chyba spotwarzonym. Szukali oczyma miejsca, gdy stryj, posunął się pierwszy ku panu Eustachemu i począł z nim witać. — Przywitanie było nadzwyczaj z obu stron uprzejme, prawie serdeczne, szczególniej pan Eustachy pełen się okazał czułości dla pana Augusta. Ściskali się długo za ręce... a hrabia zrobił przybyłym miejsce przy sobie... Eljasz usiadł jak najdalej, nie mając ochoty mięszać się do rozmowy... Mówiono o wszystkiem, o czem przybywający do Wiednia mogą mówić — o przepysznych gmachach nowych, operze, parku, o rejchsracie, o delegacyi, o teatrze... o znajomych...
Hrabia Panter znać już musiał być zagadniętym wprzód przez pana Eustachego o brata, gdyż wkrótce pochyliwszy się doń, wskazał mu pana Eljasza, szepcąc coś na ucho, Rżewski już był synowca zaprezentował wprzódy...
Eustachy ze słodyczą i uśmiechem, który mu z ust nie schodził, zwrócił się ku niemu...
— Pan dobrodziej podobno razem z moim bratem odbyłeś podróż? nie wiesz, co się z nim stało? Życzyłem sobie odwiedzić go...
— Wynieśli się ztąd dziś rano — odparł spuszczając oczy Rżewski.
— Poczciwy ten zacny mój brat — odezwał się Eustachy wzdychając, — trochę dziwak... Żal mi tej biednej Anielki... Czasem na niego przychodzą takie chwile, że sobie miejsca dobrać nie może. Nigdzie mu lepiej, jak tu być nie mogło.
Pan Eljasz jedzeniem zajęty, nie odpowiadał. Opodal siedzący u drugiego stołu Paschalski z widoczną ciekawością nastawiał ucha... Sądził może, iż mu się tu da co pochwycić.
Pan August zręcznie zaraz zwrócił rozmowę na inny przedmiot i umiał nie dopuścić, aby się niepotrzebnie z czemś wygadano. Dowcipkował, bawił, a tak mu to przychodziło łatwo i naturalnie, iż najmniejszego wysiłku w tem czuć nie było.
Paschalski, który wcześniej przyszedłszy, zjadł już był, kazał sobie podać czarną kawę, zapalił cygaro, i zamyślony a małomówny, widocznie na coś oczekiwał. Ubrał się wcześnie, wziął kapelusz, spoglądając ku panu Eustachemu, wyglądać się zdawał, rychło się on ruszy od stołu. Po niejakim rozmyśle jednak, dopiwszy nagle kawy, szybko się oddalił. Pan Eljasz spojrzawszy przypadkiem przez oko, spostrzegł go, z podziwieniem chodzącego po małej uliczce naprzeciw hotelu, i jakby czatującego tam na kogoś.
Spoglądał na drzwi... palił cygaro, podchodził nieco dalej, zbliżał się, ale czekał na kogoś. Trudno się było domyśleć, czy na niewieścią znajomość z blizkiego sklepu modniarki, czy na poważniejszą jaką figurę. Gdy pan Eustachy wstał od stołu, i najtroskliwiej pożegnawszy wszystkich znajomych, oddalił się nareszcie sam, bo hrabia Panter miał jeszcze coś do czynienia przy ministeryalnym stoliku, Rżewski przez okno mógł dojrzeć, jak w uliczce wychodzącego pochwycił nagle Paschalski i po krótkiem przemówieniu z nim razem się oddalił.
Stryj i on zobaczywszy ten manewr, nie wątpili, iż był w związku z intrygą, która tu Paschalskiego przygnała. Na to jednak nic poradzić nie było można.
W istocie pan Eustachy Słomiński zdziwionym był, gdy go Paschalski obcesowo dosyć zaczepił, ale miał zimną krew, która go nigdy nie opuszczała.
— Pan dobrodziej pozwoli — począł pan Izydor łapiąc Słomińskiego — na chwilę rozmowy... w interesie bardzo ważnym...
— W interesie? z wyszukaną grzecznością — odparł piękny pan — a i bardzo chętnie — służę mu — ale —
— Zdaje mi się, że zwolna idąc ulicą, najwygodniej nam mówić będzie — począł Paschalski — wszędzie indziej możemy mieć niepotrzebnych słuchaczów. — Tu naprzykład, na tym spokojnym ryneczku...
Pan Eustachy uśmiechał się, ale oczyma badał ciekawie napastnika...
— Znam przywiązanie pańskie do czcigodnego brata jego — rozpoczął Paschalski — jestem pewien, że nie co innego, tylko interesowanie się nim sprowadziło tu pana, dlatego — chciałem poufnie z nim mówić. Brat pański, człowiek najczcigodniejszy, ale słaby, jest tu otoczony prawdziwą siecią intryg dokoła.
— A! a! — wyjąknął Eustachy — siecią intryg? proszę... Racz że mnie objaśnić?
— Siedział przy panu hrabia Panter — ciągnął dalej pan Izydor — to pierwszy czynny członek tej kliki — niedaleko miałeś pan Rżewskiego, który tu z bratem pańskim przybył, w jednym wagonie z nim odbył całą drogę, umiał się zainsynuować, wkręcić i może pannie podobać...
— Ten młody? — zapytał niby obojętnie Słomiński — ten młody...
— Młody sam toby jeszcze nic nie było, — dokończył żywo Paschalski — ale zjawił się widzę i stryj, kuty, wyga stary, człek niebezpieczny...
Wszystko to czycha na to, aby na starym, słabym panu Modeście uzyskać wpływ i córkę mu, razem z majątkiem pochwycić, a pana usunąć... i...
— Ale ja — nie mam najmniejszego prawa i nie roszczę go sobie, do kierowania moim bratem — odparł zimno Eustachy.
— A właśnie powinnością jest pańską, jako z familii najbliższego — mówił Paschalski gorąco — zająć się losem brata i jego córki... Pan Modest postarzał bardzo, podupadł na umyśle — skutkiem cierpień, jest dobroduszny i łatwowierny do zbytku... Łatwo przewidzieć skutki... Pierwszy lepszy intrygant podkradnie się do panny...
— Przecież — proszę pana dobrodzieja — majątek to ojczysty, pan masz synów... musi go obchodzić, w jakie ręce się te dobra dostaną... Powiem panu dobr. otwarcie... zajmując się losem brata, mógłbyś sobie zapewnić ewentualne nabycie tej ojcowizny.... lub....
Spojrzał wyraziście, pan Eustachy patrzał też ciekawie, ale na jego twarzy spokojnej i wypogodzonej śladu żadnego wrażenia dostrzedz nie mógł mówiący — nie zdawał się nawet rozumieć, co mu dawano do zrozumienia. — Paschalski zaszedł już tak daleko, że nie wiedząc jakiego dozna przyjęcia, dalej już ważyć się nie mógł.
P. Eustachy wąsa gładził i milczał.
Nagle za rękę go chwycił Paschalski, któremu cierpliwości zabrakło.
— Ja jestem człowiek otwarty, zawsze to mówię — odezwał się — i z panem moim dobrodziejem chcę nim być. (Tak samo rozpoczynał z hr. Panterem, było to u niego we zwyczaju). Jestem, bądź co bądź, dziś szlachcicem i baronem austryackim, majątek mam piękny, wstydu nikomu nie zrobię... wprost powiedziawszy, chcę z protekcyą pańską, starać się o rękę panny Anieli... Otwarcie panu powiem, że co się tyczy majątku, warunki pańskie, jakie mi dasz, przyjmuję. To mówiąc skłonił się, pan Eustachy dobywał z za kontusza piórka i zaczynał operacyę poobiednię z zębami; patrzał w milczeniu, obojętnie na mówiącego, (który się pod koniec rozgorączkował) i nie śpieszył z odpowiedzią.
— Nie mam nic przeciwko staraniu pańskiemu — począł w końcu bardzo powoli i ciągle coś wypluwając, aby mieć czas do namysłu — nic a nic, kochany panie Paschalski, co się zowie, nic, owszem.... dla czegożby starać się nie miał? Ja, co się tyczy wpływu mojego.... możesz pan być pewnym, użyję go, chętnie.... nawet bez żadnych, żadnych widoków.
— O! o! — zawołał Paschalski rękami wyrzucając.
— Ale tak, bez żadnych widoków — ciągnął dalej wolno pan Eustachy — tylko, kochany panie Paschalski, chociaż jestem rodzonym Modesta bratem, zdaje mi się, że się mylisz, przyznając mi wpływ nad nim. On jest przeciwko mnie niesłusznie uprzedzonym, ja to znoszę cierpliwie, przekona się kiedyś, przekona, jak mu życzyłem, jak mu sprzyjałem.
— Ale — impetycznie wtrącił Paschalski — co tu w bawełnę obwijać, to człowiek słabomyślny, imaginatyk... powiem otwarcie, potrzebujący kurateli.... Komuż opieka przyznaną być może, jeśli nie panu? W takim razie wpływ pański....
— Za daleko idziesz, panie Paschalski — odezwał się Eustachy — zdaje mi się, że idziesz za daleko.... Ażeby rozciągnąć nad nim kuratelę, potrzeba dowodów słabomyślności.
— A o te najłatwiej! — rozśmiał się pan Izydor.
— Sądzisz pan?
— Podjąłbym się go doprowadzić do tego, żeby się wydał ze swoją idea fixa, bo ją ma — tak jest, ma ją. Panna Aniela, przez miłość dla ojca, stara się to ukryć, ale nadaremnie.
Pan Eustachy piórko chował do kieszeni i westchnął.
— A cóż to się z niemi stało? — zapytał... — nie wiesz pan?
— Wynieśli się z hotelu — ale ja dojdę dokąd, dojdę, ręczę. Wczoraj wieczorem było osób kilka, stary się prawie już zdradził, córka zlękła i uprowadziła go. Cały Wiedeń strzęsę, jeżeli tego będzie potrzeba. Zresztą Rżewski młody wie i pewnie tam dziś będzie wieczorem, poślę za nim kogo, co i każdy krok jego mieć będzie na oku.
Nie przyrzekając nic, nie wypowiedziawszy myśli swej, co do wniosków Paschalskiego, pan Eustachy, rzekł wysłuchawszy.
— Bardzo byś mię zobowiązał, gdybyś mi dał adres brata.
— Będzie to moim obowiązkiem, odparł pan Izydor. Spodziewam się, że pan dobrodziej zechcesz wziąć na uwagę propozycyę... i będziesz protektorem moim. W ręce jego los mój składam, raz jeszcze powtarzając, że powolniejszego nademnie co do układów, nieznajdziesz pan. Gotów jestem dać na piśmie... na piśmie — powtórzył z przyciskiem.
Pan Eustachy popatrzał nań, rozśmiał się łagodnie i miło, skłonił grzecznie, podał rękę i odchodząc rzekł.
— Stoję w Grand Hôtel... o adres bardzo będę prosił.
Gdy się oddalił — Paschalski, który pozostał, niedobrze wiedział, czy zrobił wielki krok, czy bardzo wielkie głupstwo. Spryt jego czasem przy krwi gorącej płatał figle... pytał się sam siebie — i odpowiedzieć nie umiał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.