Najnowsze tajemnice Paryża/Część czwarta/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
W czasie kiedy Kodom tasował karty, dla rozebrania swej zuchwałej partyi w porcie antwerpskim, margrabia Charmeney wyjechał do Paryża, a lord Trelauney był najczęstszym gościem w pałacu margrabiego. Blanka przyjmowała go codziennie, z coraz widoczniejszą przychylnością. Lord Trelauney był członkiem trzech klubów arystokratycznych w Paryżu: najpiękniejsze konie jakie widziano na Polach Elizejskich, należały do lorda, on był znakomitością na porządku dziennym, wyrocznią mody.
Kiedy uznał, że serce Blanki jest dostatecznie przysposobione, lord Trelauney zaczął jawnie starać się o pozyskanie jej ręki, zaczął być jej rycerzem, czyli jej dworować.
Dworować, albo tworzyć dwór (faire la cour) w języku odznaczającym się wysłowieniami pełnemi galanteryi, jest wyrażeniem właściwem, a razem malowniczem. Dwór znaczy otoczenie panującego, złożone z dworaków, najczęściej pochlebców? Ten co tworzy dwór czyli dworuje jakiej kobiecie, sam w sobie łączy wszystkie dworskie dostojeństwa. Jest on wielkim szambelanem, koniuszym, mistrzem ceremonii; stanowi dla niej świtę i straż honorową, zgoła jest dla niej wszystkiem. To też każda kobieta jest wtedy królową, kiedy mężczyzna stara się o pozyskanie jej serca, kiedy jest jej dworzaninem. Dumna Blanka pozwoliła swej ręce spoczywać w dłoni Trelauney’a, nie usuwała jej pod czułym uściskiem, który jest rozmową palców, a oczy jej znosiły tkliwe jego spojrzenia. Nareszcie pewnego dnia powiedział Blance: pani, kocham cię! a ona odpowiedziała czulszym uściskiem ręki, co mu wszystko, czego pragnął powiedziało.
Trelauney poszedł wtedy do margrabiego i prosił go uroczyście o rękę jego córki. Margrabia uśmiechnął się i oświadczył że wie o wszystkiem, że nareszcie nie widzi żadnej przeszkody do połączenia się ich węzłem małżeńskim. Ułożone też zostało, że ślub nastąpi w najkrótszym czasie. Wiadomość o bliskiem małżeństwie lorda Trelauney’a z Blanką, była przedmiotem pogadanek, przez cały tydzień w świecie paryzkim, co wyrównywało wiekom za dawniejszych czasów.
Wartość czasu zwiększa się w stosunku wartości pieniędzy. Obliczono, że 1200 franków w epoce panowania Ludwika XIII wyrównywa 25,000 renty za naszej epoki. Tym sposobem jeden dzień w roku 1868 wart jest jeden miesiąc naszych ojców. Wówczas trzeba było 15 dni jechać, żeby się dostać z Paryża do Bordeaux, dzisiaj 11 godzin wystarczy. Widzicie że stosunek jest ściśle obliczony.
Trelauney mieszkał w swej willi w Auteuil. Wróciwszy do swych apartamentów, pewnego dnia zadumał się nad wypadkami swojego życia. Siedząc przed zwierciadłem, szukał na twarzy śladu od uderzenia szpicrutą, przez pannę Charmeney, uderzenia które otrzymał leśniczy Jan Deslions. Teraz dumna córka margrabiego, miała zostać jego żoną! miał on niezadługo tę zuchwałą istotę wziąść i poprowadzić do ołtarza, a ztamtąd do siebie. Trelauney znalazł białą kreskę na policzku prawym. Gorzko się uśmiechnął: potem kreskę tę odnowił rozdrapawszy paznogciem aż do krwi.
— Chcę ażeby poznała swoje dzieło, — rzekł do siebie.
W tej chwili, drzwi nagle się otworzyły; Suryper blady i we łzach rzucił się do stóp Trelauney’a.
— Co ci jest? zawołał lord, — co się z tobą stało?
Suryper powstał straszny jak widmo. Oczy jego były obłąkane, twarz zapadła, wymawiał niezrozumiałe wyrazy. Trelauney pochwycił go za ręce i wołał: — Mów co ci się przytrafiło?
— Moja córka! — wołał Surypere, — moja córka Cecylia!
— I cóż?
— Oni ją zabili! krzyczał nieszczęśliwy, tarzając się po posadzce.
Trelauney pobladł....
— Moja Cecylka! łkając mówił Surypere, — ten anioł, którego ocaliłem niosąc na mych rękach przez lasy w Kayennie... ten najdroższy aniołek śpiący nad rzeką Maroni, kiedym czuwał nad nią... teraz nie żyje!... ach ja jej przyniosłem nieszczęście! uwożąc ją w trumnie, w tej przeklętej barce, ja jestem przyczyną śmierci przedwczesnej.
— Gdzie ją znalazłeś?
— Na brzegu rowu leżącą, z zakrwawioną piersią, z rozwianemi włosami. W jej boku tkwił sztylet, a na jego rękojeści wyryty jest napis: zemsta!
— Tak, — szepnął Trelauney, — to Riazis pomścił się śmierci Allego... on wziął twoją córkę, za moją siostrę Ludwikę.
— Panie! zawołał Suryper głosem spokojnym; — chcę umrzeć, ale pierwej się pomścić.
— Rozumiem cię — rzekł Trelauney, Riazis do mnie należy, jutro go zabiję, oddam innych twej zemście....
— Co trzeba zrobić?
— W piątek zjednoczenie dwudziestu i jeden, ostatni raz zgromadzi się w podziemiach na ulicy Ś-go Ludwika.
— Wiem o tem.
— Najmiesz sklep znajdujący się obok tego domu... Istnieje tam restauracya, w której jedzą śniadania za 60 centimów, a obiadują za 25 su.
— Widziałem tę garkuchnię.
— Trzeba żeby ci gospodarz ustąpił ten lokal za jaką bądź cenę.
— Dobrze.
— Kiedy będziesz w posiadaniu sklepu, pójdziesz do ogniomistrza Ruggieri. Najmiesz dwóch jego robotników, oraz zakupisz rakiet, słońc, ogni bengalskich za jakie 20,000 franków.
— Rozumiem.
— Każesz to wszystko zanieść do najętego sklepu, nadto polecisz kupić każdemu robotnikowi siedm lub ośiem baryłek prochu....
Oczy Surypera niezwykłym błyskiem zajaśniały; zawołał on:
— O tak panie! podminuję piwnicę i wysadzę się w powietrze razem z temi potworami, które jeżeli były obdarzone duszą, to idąc na inny świat będę mógł powiedzieć mojej Cecylce, patrz przyprowadziłem tu twych zabójców!...
Trelauney ścisnął rękę Suryperowi, który rzekł z westchnieniem:
— Jeszcze dwanaście dni żyć, to zbyt długo!
— Nadzieja rychłej śmierci będzie twoim wsparciem.
— Masz pan racyę. Och! umrzeć, co za radość, znaleść znowu Cecylkę, albo obrócić się w nicość na wieki jak ona, nic doświadczyć innego losu, to jedyne moje żądanie.
— Otrzej łzy biedny męczenniku — powiedział Trelauney, — idź, godzina sprawiedliwości wkrótce uderzy.
Suryper odszedł dla wykonania rozkazów swego mistrza. W tejże prawie chwili wielki krzyk powstał na ulicy. Trelauney zadzwonił na służącego i zapytał o powód niezwyczajnego zgiełku.
— Milordzie, pies wściekły przeleciał przez Boulogne i Saint-Cloud. Ścigają go aż tutaj.
— Gdzie on jest teraz?
— Wpadł na podwórze.
Trelauney zdjął fuzyą z wieszadła i otworzył okno. Dopatrzywszy psa wciśniętego w kąt budynku, wziął go na cel, wkrótce rozległ się strzał, a pies padł nieżywy. Tłum ludzi stojący za bramą, krzyknął hurra! klaskając jako dank celnego strzału. Chwilę jeszcze pies drżał konwulsyjnie, potem wyciągnął się i zdechł. Trelauney poszedł na podwórze i rozkazał zamknąć nieżywego psa w komórce obok stajni.
— Co potem z nim zrobić? zapytał służący.
— Jutro rano, — odpowiedział lord, — o szóstej godzinie punktualnie, ukroisz zeń kawał uda, następnie zaniesiesz go do lasku Węseńskiego, w drugą aleję na lewo doliny Gravelles. Rzucisz go tam i powrócisz.
— Dobrze milordzie, — odpowiedział służący, przyzwyczajony do posłuszeństwa, bez robienia jakichbądź uwag względem danych mu rozkazów.
Tego wieczoru o jedenastej, Trelauney pojechał do klubu cudzoziemców, gdzie spodziewał się spotkać Riazisa. Gra była ożywiona. Na stoliczkach bawiono się w ekarte lub w rumel-pikietę. Przy wielkim stole ciągniono lancknechta lub bahkara, Riazis Ciągnął lancknechta.
— Do bicia 60,000 franków zawołał.
— Banko! odpowiedział Trelauney.
Dostojnik zbladł usłyszawszy głos dobrze znany, który zawsze dlań był złowrogi. Pociągnął dwie karty i zawołał: Pan przegrałeś!
— Oto są 60,000 franków, — rzekł Tralauney, rzucając na stół kilka paczek banknotów.
— Naprzód płacę lecz dodaję, żeś pan zeszachrował ciągnąc woltę.
Na taki zarzut powstał szmer między obecnemu Riazis odsunął krzesło, na którem siedział i stanąwszy naprzeciw Trelauney’a, krzyknął z zaciśniętemi zębami:
— Zeszachrowałem? Czy znajdzie się kto inny oprócz pana, coby śmiał zrobić mi ten zarzut!
Nikt się nic odezwał.
— I cóż? bo ci panowie nie dojrzeli, tylko ja jeden.
— Pan mi odpowiesz za tę zniewagę.
Trelauney odparł z zimną krwią: miałem właśnie toż samo powiedzieć i jeszcze dodał: gdybym miał więcej świadków pańskiego postępku, tobym panu odmówił zaszczytu skrzyżowania broni zemną; lecz ponieważ sam jeden dostrzegłem jego zręczność w kartach, muszę więc przyjąć skutki wyzwania.
Świadkowie byli natychmiast wybrani; pojedynek miał się odbyć rano o dziesiątej godzinie w lasku Węseńskim, w dolinie Gravelles.
Jakoż przybywszy na plac oznaczony, świadkowie znaleźli bardzo dogodne miejsce w drugiej alei lasku. Panowie ci nie uważali, iż nie daleko ztamtąd leżał pies nieżywy. Przemierzono pałasze, każdy z przeciwników swój otrzymał. Kiedy ciągnęli sekundanci losy o wybór miejsca, Trelauney z miną obojętną odszedł kilka kroków. Zatrzymał się przed zdechłym psem i włożył koniec pałasza między zęby padliny; obracając go w pysku, oraz dotykając nim języka i podniebienia, jeszcze pianą pokrytego.
— Na miejsca panowie! zawołał jeden świadek.
Końce pałaszów zetknięto nawzajem.
— Zacznijcie panowie!
Muzułmanin usiłował wytrącić pałasz lordowi, ale ten przez silne uderzenie udaremnił zamiar przeciwnika. Riazis zgrzytnął zębami, a był wtedy okropny. Napróżno chciał dosięgnąć piersi Trelauney’a, ale jego żelazo zawsze się znalazło aby zasłonić miejsce zagrożone, jego pałasz zdawał się podwajać, a stal giętka i ostra W jego ręku, wystarczyła mu za najlepszy pancerz. Nareszcie Trelauney zdecydował się na krok stanowczy, bo zrobiwszy półobrotu i odsłaniając niby piersi, dał pole przeciwnikowi do natarcia, który też poskoczył z wyciągniętym na sztych orężem. Wtedy lord z całej siły uderzeniem, wyrzucił mu pałasz z ręki o kilka kroków i mocno ciął muzułmanina w ramię i piersi.
Natychmiast przybiegli sekundanci, ujrzawszy krew obficie płynącą. Rany Riazisa zdawały się że nie być ani głębokie ani śmiertelne. Jeden świadków zbliżył się do Trelauney’a i rzekł doń cichu:
— Milordzie, zapewne nie chciałeś go zabić!
— Och! szepnął Trelauney, — ten człowiek i tak już jest trupem.
Każdy z walczących wsiadł do swego powozu w towarzystwie swego sekundanta. Doktór opatrzywszy rany muzułmanina, uznał za obowiązek odprowadzić go do mieszkania. Wieczorne gazety, wymieniwszy tylko początkowe litery nazwisk, opowiedziały szczegóły odbytego z rana pojedynku. Robert Kodom dowiedział się o tym wypadku dopiero w Antwerpii.
Kiedy udało się mu ułatwić ucieczkę baronowej Remeney, natychmiast pospieszył do Antwerpii w towarzystwie Wandy i Maryanny. Stanęli w hotelu Europejskim o dziewiątej wieczorem. Wanda była ciągle posępną.
— Co ci jest? pytał się jej Robert.
— Mam smutne przeczucia.
— Dajże pokój! — zawołał bankier, — wygraliśmy partyę....
— Jestem znękana, — odparła Wanda z westchnieniem. — Marzę niekiedy uciec z dala od kontynentu, w głąb dziewiczej Ameryki, skryć się w jakiej tęsknej pustyni.
W tym momencie dało się słyszeć wycie na podwórzu hotelu.
— Co za myśl tobą powodowała, ażeby za brać tego psa, — rzekła Wanda z urazą.
Robert uśmiechnął się i rzekł:
— Bomarsund jest moim najlepszym przyjacielem. Jeżeli jest zażartym, to tak go przyzwyczajono i nie można tego brać mu za występek, Bomarsund sam obstoi za pięciu ludzi odważnych, kiedyby szło o obronę jego pana.
Jak on wyje przeraźliwie?
— Podróż koleją do której nie jest przyzwyczajony, taki skutek wywarła. Zapukano do drzwi, poczem służący wszedł i położył nakrycie na trzy osoby. Wkrótce przyniesiono kolacyę.
— Słuchaj droga, — rzekł Kodom zjadłszy z półkopy ostryg, — jeżeli spełniemy zamiar osiedlenia się w Ameryce, Bomarsund będzie wybornym stróżem, będziem go żywić dziećmi dzikich Indyan!....
Bankier zaśmiał się śmiechem nienaturalnym. Potem wstał i chodził po pokoju często pocierając ręką po czole.
— Cóż to? mówił do siebie, — cóż mnie się także stało? szczególne osłabienie mnie napadło, nigdy tego nie doświadczałem.
I uczuł dreszcz w całem ciele straszny dreszcz, bo śmiertelny!
...... W tym samym czasie, zaszła scena niezwyczajna w porcie Antwerpii, obok debarkaderu parowca, który przewoził z jednego brzegu na drugi pasażerów przybywających drogą żelazną z Gandawy. Wiele osób czarno ubranych szło wybrzeżem i udało się na pokład trzech masztowca hrabia Flandryi. Kontroler klasyfikując ładunek na tym okręcie, odłożył na bok skrzynie należące do Roberta Kodom. Skrzynie te zdawały się mu zbyt lekkie, uprzedził więc o tem kapitana okrętu. Kapitan odniósł się ze swoją wątpliwością do komisarza portowego, ten przyzwał sąd, poczem otworzono jedną skrzynię. Znaleziono niej kulę laną otoczoną wieńcem kapslów. Wezwany oficer z arsenału portowego, po dokonanym rozbiorze, znalazł wszystkie kule napełnione piorunującym merkuryuszem.
Po wyprowadzonem śledztwie, okazało się: że składający ładunek, zabezpieczywszy go w towarzystwach za wartość, której towary ani w dziesiątej części nie miały, dla pokrycia tego oszustwa, chciał w powietrze wysadzić okręt z całą osadą i pasażerami do Indyi płynącymi. Zbrodnia zamierzona, była tym straszniejszą, ze nietylko zginęliby podróżni, osada okrętu, ale nadto z powodu pożaru wszczętego w czasie wybuchu, wszystkie okręta stojące spalone i sam port byłby na zniszczenie narażony. Publiczność pamięta długo takie nieszczęścia, więc też na sprawcę ich straszna kara została prawem przewidziana.
Nazajutrz bardzo rano, Robert Kodom był w hotelu Europejskim przyaresztowany. Zuchwały zbrodniarz, ani na chwilę nie zadrżał.
Niebezpieczeństwo położenia w jakiem się Kodom znalazł, przywróciło mu całą przytomność umysłu. Zadziwił się, protestował ale bez stawienia oporu. Nim oddał się w ręce ajentów policyi, pierwej szepnął Wandzie do ucha.
— Uprzedź Riazisa....
Potem obróciwszy się, rzekł: — jestem gotów iść z panami.
Wanda wróciła zgnębiona do swego pokoju. Są takie wypadki w życiu, gdzie się przeczuwa, iż nie ma środków ratunku, że się wszystko skończyło. Taka chwila dla niej nadeszła. Zrozumiała że już więcej nie ujrzy Roberta. Cóż więc poczcie, co się z nią stanie? Jakim sposobem uniknąć kary, którą jej Węgier zgotował? Schwyciła pióro i napisała do Riazisa: „Przybywaj, albo wszyscy jesteśmy zgubieni”.
Zamilczała ona o aresztowaniu bankiera, aby nie przestraszać muzułmanina, jedynego człowieka, na którego mogła liczyć i mieć nadzieję ratunku, nie wiedząc że ów naczelnik bandy, był pozbawiony władzy, a straszne stowarzyszenie stało na wulkanie, w którego zgliszczach zagrzebać się miało. Maryanna weszła po cichu do pokoju.
Zadrżała Wanda i zatrzymała łzawy wzrok na tej, co pomagała jej do ucieczki z zakładu obłąkanych. Maryanna ujęła rękę Wandy i rzekła:
— Mogęż być w czem użyteczną jeszcze dla pani?
— Dziękuję, — odpowiedziała: — wszystko się skończyło, nasze słońce już zaszło, noc się rozpoczęła. Przeczuwam że Robert jest zgubiony. Ten człowiek który przez 20 lat trzymał w szachu policją, ten bojownik, co miał jaskinię za pałac, ten co nigdy i przed nikim nie zbladł.... dziś pierwszy raz zadrżał, pojął on że ostateczny kres nań przyszedł. Ten który trząsł miljonami, upadł z powodu nędznej kombinacyi, z powodu drobnostki. Dostatecznem jest ździebło słomki, aby sprawić wybuch działa bronzowego.
Wanda zamyśliła się przez chwilę, a potem rzekła:
— Jedź ztąd co prędzej, bo kto wie, czy i pani nie będziesz wmięszana do tej sprawy.
— A baronowa? zapytała Maryanna.
Wanda potrząsła smutnie głową. O ja, odrzekła, — powinnam zostać, dotrwać do końca.... zresztą gdzież się teraz udam?
— Nie masz pani żadnego krewnego?
— Mam córkę — odpowiedziała cicho Wanda; — ona jest uczciwa, ona szczęśliwa... Trzeba żeby wierzyła że już nie żyję. Nie mogę usiąść przy jej ognisku, wnieść w jej progi, przeszłości pełnéj hańby i mordów; niepodobna nie zakłócić błogiego spokoju, wypływającego z miłości i cnoty. Jeżeli jej już nigdy nie ujrzę, mam ufność że Bóg przebaczy, że mnie miała matką!....
Pierwszy raz Wanda pomyślała o Bogu. Trucicielka i cudzołożnica lękała się o swą córkę..... A jednakże powiedziano: „Za występki rodziców dzieci pokutować muszą aż do trzeciego pokolenia” Ta przepowiednia biblijna często tętniła jej w uszach. Ona truchlała o swe dziecię, o Jadwigę! a nie miała litości nad dziecięciem innej matki. Po długim milczeniu Wanda odezwała się znowu:
— Wierz mi i zostaw mnie samą. Wróć do Paryża, żyj jak dawniej żyć nawykłaś, zemną już się wszystko skończyło.
— Zegnam więc panią — powiedziała Maryanna, — bo i ze mną już koniec....
— Co, myślisz przedsięwziąć?
— Mój ojciec siedzi w więzieniu, za kilka dni będzie uwolniony. Wezmę tego nieszczęśliwego jedną ręką, a drugą biednego obłąkanego, który mnie kochał i pójdę w jakie najgłębsze ustronie, wpośród gór i lasów, gdzie nie będą pytać o nazwiska, gdzie niedochodzą ani gazety, ani zgiełk paryzki!
— Jedź — odparła Wanda, — możesz jeszcze być szczęśliwą!
— Może! szepnęła Maryanna, myśląc o Ryszardzie.
Uściskały się obie; w kwadrans potem Maryanna jechała koleją do Paryża.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kościele Panny-Maryi w Auteuil, odbył się o północy ślub lorda Trelauney z panną Blanką Charmeney. Według przyjętego zwyczaju, a którego celem jest uszanować dziewiczy wstyd panny młodej przed natręctwem świadków weselnych, młodzi małżonkowie prosto z kościoła odjechali pocztą. Blanka zaledwie miała czas zmienić strój godowy; konie pocztowe ruszyły galopem.
— Czy nie będę natrętną pytając się gdzie jedziemy? rzekła Blanka.
— Najdroższa — odpowiedział Trelauney, — jedziemy do jednej z moich wiejskich posiadłości.. Nie znajdziesz tam pałacu, lecz skromny domek, bez służących, bez obić na ścianach, żadnego przepychu, oprócz wapnem pobielonych izb, w których powała z prostemi belkami.
— Myśl wcale oryginalna — odrzekła Blanka.
— Wierzaj mi, że robię to z pewnym celem.
— I któż nas tam przyjmie?
— Moja matka.
— Twoja matka?
— Tak...., stara poczciwa kobieta, której cię przedstawię.
— Nigdyś mi o niej nie wspominał.
— Chciałem ci zrobić niespodziankę.
Konie pocztowe leciały jak błyskawica. O szóstej godzinie rano, zatrzymali się przed domkiem skromną powierzchowność mającym.
— To tutaj — odezwał się Trelauney.
Blanka zrobiła duże oczy z podziwienia:
— Tu zostaniemy?
— Tak jest najdroższa.
— W tym wiejskim domku?
— Mój Boże! nie inaczej....
Blanka utkwiła badawczy wzrok w swego męża i ujrzała na jego licu szramę.
— Skaleczyłeś się.... rzekła.
— Nie, — odparł Trelauney, to ty zacięłaś mnie w policzek spicrutą.
— Ja? i dla czegóż to zrobiłam?
— Ponieważ cię kochałem.
Blanka obiema rękami chwyciła się za głowę i zapytała:
— Kto z nas dwojga jest obłąkany?
— Ani jedno, ani drugie.
— Cóż to za szarada, czy zagadka, którą podoba ci się zadać w lesie, rano o 7 godzinie.
Trelauney zapukał do drzwi. Zdala było słychać róg myśliwski.
— W okolicy odbywa się polowanie, — rzekł Trelauney, nadstawiając ucha.
Bianka tupnęła nogą z niecierpliwości i zawołała:
— Wejdźmy panie! ponieważ jesteś u siebie. Za nic w świecie nie chciałabym, ażeby mnie spotkano w tym ekwipażu.
— Cierpliwości odparł Trelauney, — moja matka już wstaje.
Blance zdawało się że śni na jawie. Pożerała oczami oblicze męża, chcąc z niego wyczytać co się w tem wszystkiem święci.
— Kim jesteś nareszcie panie? zawołała z rozpaczą.
— Jestem Jan Deslions!.... leśniczym.... i oto o kilka kroków od nas miejsce, gdzieś mnie szpicrutą w twarz uderzyła... czy sobie to pani przypominasz?...
— Ale to jest nikczemnie! szepnęła Blanka struchlała.
W tej chwili Magdalena drzwi otworzyła.
— Moja matko! krzyknął Jan rzucając się jej na szyję.
— Janie! rzekła dobra kobieta, ucałowawszy go serdecznie.
Jan wziął za rękę Blankę i głosem uroczystym powiedział:
— Matko! przedstawiam ci moją żonę, którą wybrałem. Proszę cię o gościnność dla niej i dla siebie.
— Rozgośćcie się moje dzieci — odpowiedziała Magdalena.
Blanka zaledwie nie zemdlała, lecz głos rogu coraz bliżej było słychać! Więc weszła. Weszła żeby nie być spostrzeżoną, przez myśliwych! Wszedłszy znalazła się w wieśniaczej izbie. W jednym rogu na pólkach ustawione były naczynia fajansowe na środku prosty lecz biały stół, na około stołki słomą słane. W kominie wędziły się szynki i kiełbasy. Blanka umierająca ze wstydu i upokorzenia, upadła na słomiany stołek.
— Pani, — rzekł wtedy Trelauney, — sprowadziłem cię tu, a od chwili jak się znajdujesz pod tą strzechą i w moich objęciach, zapomniałem o przeszłości...
Kochałem cię najżywszą miłością i kocham cię więcej niż kiedykolwiek.... Jednakże, uważam za obowiązek uprzedzić panią, że nasz związek może być uznany za żaden, jeżeli zechcesz. Rozwiązany będzie dla tego, że nazwisko Trelauney nie jest mojem nazwiskiem.... Rozważ więc, że od ciebie tylko zależy odzyskać swoją wolność.
I nie czekając na odpowiedź Blanki, Jan obróciwszy się do matki, zapytał:
— Czy Ludwika jest w swoim pokoju?
— Tak. — odrzekła Magdalena.
Jan poszedł na wschody pierwszego i jedynego piętra w tym domku.
Odgłos zbliżających się kroków, dał się słyszeć na dworze. Psy gończe szczekały, myśliwi stanęli.
— Powiadam ci, zawołał jeden, że poczta ktorąśmy spotkali, tu się zatrzymała.
Blanka poznała głos mówiącego. Był nim książę Laroche-Maubeuge, ów konkurent, któremu odmówiła, a który ją teraz spotyka pod strzechą leśniczego!
— Do licha, — odpowiedział jeden z towarzyszy, — kto nam zabroni wejść do domu?
I otworzył drzwi.
— Pani tu? zawołał Laroche-Maubeuge z ironią.
— I cóż? spytała Blanka, — co w tem widzisz pan dziwnego?
— Szczególniejszą noc zamierzasz pani spędzić po ślubie!
— Dla czego?
— Pozwól pani sobie powiedzieć, że gdybym miał honor, być przyjętym, to nie śmiałbym przyjmować mej żony po ślubie w tak.... prostej chatce.
Blanka obrażona powstała i zawołała;
— Panie! nie zapominaj że jestem u siebie i rozkazuję ci wyjść ztąd natychmiast.
Książę zaczął się śmiać złośliwie.
— U siebie? rzekł głosem bolejącym, — skoro tak, to pozwól mi pani powinszować sobie. Potem wskazując na Magdalenę dodał. — Chciałaś pani powiedzieć, u swojej mamki.
Blanka z najwyższem oburzeniem powiedziała:
— Pani ta jest matką mojego męża Nie brakuje, tylko żebyś pan znieważył jeszcze siwe włosy starej kobiety! I poskoczywszy ku schodom krzyknęła: Janie! Janie, pójdź prędzej, jeden nikczemnik ośmiela się znieważać twoją żonę i matkę!...
Wszedł Jan.
— Trelauney! zawołał książę.
— Odtąd nie nazywam się Trelauney, ale Jan Deslions, niegdyś leśniczy. Z przyczyn z których nie potrzebuję się tłumaczyć, musiałem zmieniać moje oblicze i odgrywać nie jedną rolę między wami. Mój ojciec nazywał się hrabia Navarran.... a nazwiska tego jako mojego, odtąd mam prawo używać.
Podawszy potem rękę Blance Carmeney rzekł:
— Dzięki ci Blanko!... twa duma ustąpiła, kocham cię nad życie!
— Proszę cię pani, chciej zapomnieć mój błąd chwilowy: wyjąkał książę.
— Błąd ten nie da się usprawiedliwić panie, rzekł Jan pogardliwie, pan do mnie należysz!....
— Ach! przebacz! pan ten do mnie naprzód należy, — rzekł nowo przybyły.
Tym przybyłym był margrabia Bryan-Forville. Zapewne nie zapomnieli czytelnicy, że książę Laroche-Maubeuge uwiódł margrabinę i że margrabia po uzyskaniu z nią rozwodu, ożenił się powtórnie we Włoszech. Postąpienie pana Bryan-Forville dało powód do różnych komentarzy, lecz ci co go dobrze znali, zapewniali że zrobił to z pewnym celem.
W chwili zjawienia się margrabiego i wyrzeczenia powyższych wyrazów, książę pobladł mówiąc: — Rozprawiemy się później. Następnie wybiegłszy na dwór, dosiadł swego konia. Ale margrabia uprzedził go i pierwej już znajdował się na siodle, przecinając drogę panu Laroche-Mabueuge.
— Nie ożeniłeś się? zapytał księcia.
— Ależ nie.
— Więc nie kochałeś mej żony?
— Co cię to obchodzi, skoro sam powtórnie się ożeniłeś?
— Bardzo mnie obchodzi. Wszedłem w drugie związki, aby dozwolić tobie i Klotyldzie przez ślub zatrzeć występek.
— Ba!....
— Więc nie możesz usprawiedliwić swego postępowania miłością?
— Nigdy i przed nikim nie usprawiedliwiam się z moich czynów.
— Czy tak, — rzekł margrabia z zimną krwią, i zbliżywszy się do księcia dodał: — Zatem nie chcesz zaślubić Klotyldy?
— Nie.
Na tę odpowiedź, margrabia spiął swego konia ostrogami i tak silnie natarł na księcia, że ten wysadzony ze strzemion upadł na ziemię.
— Do jutra! krzyknął Laroche-Maubeuge, podnosząc się okryty kurzem i błotem.
Nazajutrz rzeczywiście w alei lasku Bulońskiego margrabia Bryan-Forville, wpakował kulę księciu w samo serce.
Klotylda została szarytką, a świat paryzki wkrótce zapomniał o córce Roberta Kodom....
Byłoby trudnem opowiedzieć wiernie, jakie bogactwo uczucia, wdzięków i szczerości okazała Blanka po odjeździe myśliwych. Była ona dumną że jest tak kochana, szczęśliwą że mogła kochać z całem uniesieniem najczystszej miłości. Nie śmiejąc ucałować męża, całowała Magdalenę. Ta wzięła się do przyrządzenia śniadania. Blanka pomagając jej, wybijała jaja, dla zrobienia omletu. Śmiała się serdecznie ze swej niezręczności i niedoświadczenia w usługach. Kiedy Ludwika przyszła ze swego pokoju, okazała zadziwienie, ujrzawszy nieznajomą. Blanka okryła ja pieszczotami; Ludwika uśmiechała się przyjmując pocałunki jak od siostry. Jan opowiedział w krótkości smutną historyę Ludwiki, co wycisnęło łzy z oczów Blanki.
— Trzeba jednakże — rzekł Jan, aby zaślubiła Raula Villepont, lecz jakże dopełnić tego aktu, kiedy ona obłąkana?
— To nie jest tak trudnem, jak wam się zdaje, odezwał się ktoś z boku.
Jan obróciwszy się ujrzał kawalera de Pulnitz, który pozdrowił obecnych i usiadł poufale na krześle.
— Jakże się trzeba do tego wziąć? — zapytał Jan; — gdyż dziecię mej siostry potrzebuje mieć nazwisko.
— Mój Boże! — odparł kawaler Pulnitz, — mogę tę dziewczynę utrzymać pod władzą snu magnetycznego przez trzy, lub cztery godziny, bez żadnego dla niej niebezpieczeństwa!
— I cóż potem?
— W czasie tych trzech lub czterech godzin, będzie robić co jej każę.
Jan powstał i zawołał: — To możliwe. Panie będę korzystał z waszej pomocy, skoro nam jéj nie odmawiasz.
Wszystko zostało umówione na poczekaniu. Wkrótce zaszedł powóz, który zawiózł Blankę i Jana do zamku. Raul Villepont wyszedł na ich spotkanie. Na miejscu spalonego budynku, wzniesiony został wytworny pałac z czterema pawilonami, mający postać zamku, wszystkie ślady pożaru usunięto.
— Otóż panie Paul, — rzekł Trelauney — ożenisz się w ciągu dwóch tygodni — i wytłumaczył mu sposób podany przez kawalera Pulnitz. Zostaniesz mężem Ludwiki, chociaż ona do ciebie nie będzie należeć, ale twój syn będzie uprawniony. Skoro wywołano zapowiedzie, to dziwne małżeństwo zostało przyśpieszone. Pulnitz uśpił Ludwikę i taką zaprowadzono do merostwa.
— I któżby powątpiewał, że jest uśpiona, widząc jej wielkie otwarte oczy, słysząc odpowiadającą bez wahania, na robione zapytanie, ktoby uwierzył że jest obłąkaną. Po wyjściu z merostwa, ubrano Ludwikę w ślubną suknię. Pulnitz stał koło niej i ciągle jej dawał rozkazy. Ludwika uklękła obok Raula przed ołtarzem, zapalono świece, organy zabrzmiały pod sklepieniem świątyni, zapach kadzideł działał nie tylko na zmysły ale i na ducha obecnych. Kiedy ksiądz włożył pierścionek na palec Ludwiki, kawaler Pulnitz ujrzał z podziwieniem łzy płynące po jej bladych licach.... Po skończonej ceremonii ślubu, wrócono do zamku; tam Pulnitz wziąwszy Jana pod rękę, rzekł doń pocichu:
— Ona już nie śpi!
— Co to znaczy? zapytał Jan wzruszony.
W istocie był to nadzwyczajny wypadek, albowiem sen magnetyczny dawno ustał, a Ludwika mówiła i działała jak najnaturalniej. Pulnitz zbliżył się do niej i zapytał:
— Ludwiko, czy śpisz jeszcze?
Nowozaślubiona obejrzała się na około z zadziwieniem i rzekła:
— Spałam bardzo długo i miałam sny okropne. Och! ileż się napłakałam, ileż wycierpiałam!..... Wyobraźcie sobie: śniło się mi, że porwano moje dziecię, potem zamknięto mnie w strasznem więzieniu, gdzie mnie bito i prześladowano.
Wziąwszy za rękę Raula i ścisnąwszy ją serdecznie, mówiła dalej:
— Śniłam także, iż ten którego kochałam i który jest teraz moim mężem, odmówił mnie zaślubić, bo się wstydził mojego pochodzenia. Już nie wiem co mi za sny chodziły po głowie. Dzisiaj w kościele, kiedy zagrano na organach, dreszcz mnie ogarnął: kadzidło mnie upoiło, jak w owym dniu, kiedym postępowała pierwszy raz do kommunii... Wzniosłam więc myśl do Boga, ofiarując mu moje życie, moje szczęście. Wtedy łzy mi popłynęły, pojęłam że wszystkie moje cierpienia, były tylko okrutną grą mojej wyobraźni.
Serce Jana biło gwałtownie.
— Jest ocalona! rzekł mu Pulnitz, — lecz ani słowa o tem. Trzeba żeby nie wiedziała, że była obłąkaną....
Każdy zajął swoje pokoje. Jan pytał się służącego co zaszło z Madziarem.
— Pan baron odjechał wczoraj, mówiąc że udaje się do Antwerpii.
Jan zrozumiał, że Węgier udał się w też tropy za Wandą.
Riazis leczył się z ran odniesionych w pojedynku, które z wielkiem podziwieniem lekarzy, bardzo wolno się goiły. List pisany przez Wandę odebrał już w łóżku. Zaledwie przeczytał doniesienie o grożącem niebezpieczeństwie, natychmiast zrzucił z siebie kołdrę, kazał mocno powiązać bandaże i spiesznie się ubierać, co bardzo zadziwiło lokaja. Kiedy ten wykonywając rozkaz, podał mu w końcu paleto, muzułmanin nagle się obrócił i krzyknął:
— Ty mnie zdradzasz!
— Ja? jaśnie panie.
Riazis strasznie wtedy wyglądał. Oczy wyszły mu na wierzch czoła, usta pianę toczyły.
— Tak ty mnie zdradzasz, — wołał Riazis zrzucając z komina kosztowny zegar. I zaczął biegać po pokoju i krzyczeć niemiłosiernie:
— Jestem otoczony zdrajcami, szpiegami..... chcą mnie zgubić.... Mordercy! mordercy jesteście. Ja jestem przewódzcą, ja trzeba mi być posłusznym... ja wszechmocny, kiedy powiem zabić, to zabijają....
Słysząc to lokaj przywołał drugich na pomoc. Wszedł inny służący.
— Czego chcesz — zapytał muzułmanin — ty chowasz sztylet.... i ściskając pięście gryzł je, krzycząc: ach jak cierpię! jak cierpię....
Lokaj podał mu szklankę wody. Widok jej powiększył jego wściekłość.
— Wynieście to, wylejcie, nie chcę tego widzieć, a jednak czuję ogień w piersiach; mam pragnienie!
Służący zdumieli. „On jest obłąkany, rzekł jeden. Trzeba sprowadzić pierwszego lekarza, którego napotkasz”. Riazis znużony upadł na krzesło. Oddychał ciężko, z przerwami jak lokomotywa. Oczy miał przewrócone, widziano tylko białka krwią zabiegłe. Nareszcie wrócił służący, a z nim wszedł lekarz w peruce, podpierając się laską ze złotą gałką.
— Zobaczemy, zobaczemy — rzekł, — musimy to zbadać.
— Pić mi się chce — szeptał muzułmanin.
— Daliście mu co do picia? zapytał doktor.
— Tak panie — odrzekł lokaj, — lecz widok wody wstręt mu sprawia i do szaleństwa przywodzi.
— Ach! ach! westchnął lekarz.
Wytężyły się nerwy chorego, przaraźliwym wzrokiem patrzał na doktora. Wtem nagle poskoczył do niego, lecz doktor odepchnąwszy Riazisa, rzekł do służących:
— To jest wścieklizna.... on się wściekł!....
Przestraszeni lokaje uciekli. Wtedy doktor zamknął drzwi na zasuwki, zrzucił z głowy perukę; potem stając na przeciw muzułmanina, zapytał go:
— Poznajesz mnie?
Riazis cofnął się ze trzy kroki, oparł się o kominek i wymówił: — Suryper!...
Suryper wyprężywszy się, z rozdętemi nozdrzami, a błyskawicą w oczach, rzekł:
— Tak, to ja ten sam Suryper, któremu zamordowałeś córkę. Tak to ja przychodzę teraz patrzeć na śmierć twoją.
— Ja mam umrzeć, bełkotał muzułmanin.
— Więc ty nic nie wiesz? rzekł znowu Suryper ze strasznym śmiechem, — pałaszem którym zostałeś raniony....
— I cóż?
— Tym pałaszem był dobity pies wściekły. Dla tego to Trelauney, mój pan nie położył cię trupem na placu walki. — Ach! ach zabić cię jak szlachetnego człowieka, byłoby zgrozą. Gorączka, która cię pożera to skutek wścieklizny, ten zapał, ten ocień, który w żyłach czujesz to wścieklizna! a ja patrzę i napawam się twojem cierpieniem, ujrzę jak będziesz konać w strasznych konwulsyach.
Riazis drżał cały, patrząc z przerażeniem na Surypera. Potem skoczył aby zadzwonić, ale Suryper prawie z nadludzką siłą, powalił na posadzkę muzułmanina jak dziecko, nacisnął kolanami, na piersi, skrępował mu ręce i nogi.
Chcesz mnie ukąsić wściekły psie? o nic z tego, ja mam umrzeć dopiero jutro, razem z twoimi wspólnikami zbrodni, ty i oni zginą...
Wymówiwszy to, porwał z łóżka materace, nakrył nimi Riazisa i usiadł na nim, gniotąc go całem ciałem, dusząc kolanami. Okropna ta scena trwała z pięć minut. Potem kiedy już był pewny że muzułmanin nie żyje, rozwiązał mu ręce i nogi, posadził na krześle. Teraz przypatrywał się trupowi, a na obliczu Surypera malowała się dzika rozkosz z nasyconej zemsty. Riazisa twarz żółta, sina, oczy krwią zabiegłe i usta spienione, jeszcze bluźnić się zdawały.
Kiedy Suryper wszystko w pokoju wrócił do dawnego porządku, wtedy otworzył drzwi i przywoławszy służących, powiedział im:
— Wasz pan umarł ze wścieklizny, nie było dlań ratunku.
Poczem dobry lekarz odszedł spokojnie ze swoją peruką i laską. Na rogu ulicy wsiadł do fiakra i kazał się zawieść na ulicę Ś-go Ludwika do ogniomistrza. Dzieci w tym cyrkule bardzo były uszczęśliwione, z nowego handlarza fajerwerkami. Przyglądały się one wystawionym w oknach sklepu racom, wężom i słońcom sztucznym. Fajerwerkarz nawet puścił na podwórzu kilka rakiet, z wielką radością malców, a nawet i starszych.
Mówiono powszechnie, że nowy kupiec jest dobrym sąsiadem i był lubionym przez mieszkańców na całej ulicy.
Robotnicy pracujący u fajerwerkarza dziwili się że ich pan nabył tak wielki zapas prochu, gdyż w tych czasach odbyt na ten towar nie był wielki. Ciekawa rzecz, mówili między sobą, komu on wyroby te sprzeda. Suryper słysząc ich rozmowy odpowiedział:
— Bądźcie spokojni moje dzieci, mam pewne pomieszczenie na moje baryłki.
— Tym lepiej, panie majstrze, bojemy się tylko o jedną rzecz, że gdy zapas prochu jest wielki, aby przypadkiem dom nie wyleciał w powietrze.
Baryłki zniesiono do piwnicy; podczas nocy Suryper zatoczył je do podziemnych kurytarzy, w domu dwudziestu i jeden. Kiedy już mina została urządzona, Suryper zatknął do każdej baryłki moszty i czekał chwili zejścia się stowarzyszonych. Przybywali oni po jednemu z różnych stron według zwyczaju.
— Jest nas tylko osiemnastu, — rzekł jeden, — a godzina stosownie do regulaminu naznaczona już upłynęła....
— Do czarta! myślał Suryper nadstawiając ucha, Riazis nie żyje, hrabia Navarran zniknął, a Robert Kodom nie wyjdzie z więzienia, aż prosto na rusztowanie.... O dobrze się obrachowałem....
Suryper ukląkł i przyłożył do lontu zapaloną świecę; w tym momencie nastąpiła straszna eksplozya, która dała się uczuć aż na brzegach Sekwany. Dom stowarzyszonych, wraz z zebraną w nim szajką łotrów, wyleciał w powietrze, rozbity na tysiączne kawałki, za chwilę nie zostało z niego tylko kupa drzazg i gruzów; tajna kryjówka dwudziestu i jeden znikła nazawsze.... na całej ulicy Ś-go Ludwika było takie wstrząśnienie, że ani jedna szyba w żadnym domu całą nie postała. Nazajutrz, pod rubryką rozmaitości, można było wyczytać w gazetach następujące doniesienie:
„Wypadek mogący sprowadzić bardzo smutne następstwa, obudził, przeszłej nocy wszystkich mieszkańców na ulicy Ś-go Ludwika. Zakład pewnego ogniomistrza, nazwiskiem Suryper, wyleciał w powietrze wraz z sąsiednim domem. Szczęściem dom ten nie był zamieszkany. Robotnicy także nie mieszkali u swego pryncypała, więc zapewne on tylko stał się ofiarą swej nieostrożności.”
Kiedy Jan przeczytał to doniesienie, nie mógł powstrzymać łez, myśląc o dzielnym i wiernym Suryperze, chociaż miał słabą nadzieję, że i tym razem zacny sługa Navarranów zdołał życie swoje ocalić.
Cecylia została pochowaną w Houdan: położono na jej grobie marmurową tablicę z jedynym napisem: „tu leży Cecylia.“
Jednakże kiedy szczęśliwsze dnie zawitały w zamku, wtedy Magdalena zachorowała; dobra staruszka zbyt silnych doznała wrażeń w ostatnich czasach, aby te szkodliwie na jej zdrowie nie oddziałały, gasła więc powoli. Przeczuwając że nie długo umrze, kazała przywołać Jana i Ludwikę. Pospieszyli oboje do domku, bo Magdalena nie chciała zamieszkać w pałacu. W tymże czasie przybył także kawaler Pulnitz. Nie był on podobny do siebie: małe kosmyki kręconych włosów znikły, a w ich miejsce okazała się łysa głowa, koroną, czarnych kędziorów otoczona. Ciemne linie nadające twarzy jego jakiś szatański wyraz, ustąpiły.... Znamy tego człowieka, to dawniejszy Furgat, to jest hrabia Navarran.
Od pierwszego spotkania poznał go Jan, mimo zaszłych przeistoczeń, tak oblicza jako i całej postaci; czyliż baron w czasie jego niewoli w podziemiach nie powiedział mu:
— Hrabia Navarran jest ojcem Jana Deslions! Wszakże Jan w pamiętnikach Furgata, które odczytał w hotelu Luwru, dowiedział się kiedy Navarran przybył do Paryża, jak go ożenił Robert Kodom i nakoniec jakim sposobem zostały mu porwane dwoje dzieci, mające służyć stowarzyszonym na zakład wierności Furgata.
Hrabia odezwał się teraz do Jana: — Poznajesz mnie?
— Tak mój ojcze — odrzekł Jan. Od pierwszego dnia serce mi powiedziało czem jest dla mnie kawaler de Pulnitz.... Lecz pomyślałem, ponieważ pragniesz uniknąć objawów miłości ojca i syna, przeto powinnością moją było milczeć dotąd, dopóki nie uznasz właściwem okazać się tym, czem jesteś dla mnie.
Hrabia przycisnął do serca swojego syna i rzekł: dzielnie spełniłeś twoje przyrzeczenia.
— Tak ojcze, banda dwudziestu jeden została zniszczoną.
Po tej rozmowie, obaj weszli do domku, gdzie zastali proboszcza, który udzielał Magdalenie ostatniej pociechy na drogę wieczności. W obecności księdza odmawiającego modlitwy, wyznała ona Janowi i Ludwice, czem była dla nich, oraz wszelkie okoliczności ich wykradzenia, jakoteż dalszego wychowania dotyczące.
— Byłaś dla nas prawdziwą matką — rzekł Jan, niech cię Bóg błogosławi!
— Mój poczciwy mąż — powiedziała staruszka, został dla was zabity, módlcie się zawsze za niego.
Magdalena wzniosła oczy do nieba, westchnęła i duch jej uleciał do Stwórcy,... nie żyła.
— Bądź błogosławioną, zacna niewiasto, za przechowanie i wypielęgnowanie moich dzieci, wyrzekł hrabia Navarran ze łzą w oczach.
— Bądź błogosławiona, jedyna matko którąśmy znali, dodał Jan i Ludwika, a szczere łzy żalu i wdzięczności oblały ich lica.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Za dokonane zbrodnie dzieciobójstwa i tyle ofiar które śmierć z jego powodów poniosły, nareszcie za ostateczny czyn w Antwerpii, tak straszne nieszczęścia sprowadzić mogący, dwa sądy przysięgłych potępiły Roberta Kodom; został on na śmierć skazany. Zręczność i zimna krew ani na chwilę nie opuściły wytrawnego zbrodniarza. Bronił się do ostatniego, aby zyskać na czasie w nadziei, że Riazis z pomocą spólników do bandy dwudziestu i jeden należących, choćby przemocą go uratują. — Próżna nadzieja, bo muzułmanin i szajka łotrów już nieistniała.
Kiedy Wanda dowiedziała się o śmierci Riazisa, pojęła że zuchwały bankier był zgubiony. Nie mogąc widywać pana, przywiązała się do jego psa Bomarsunda, którego przywiózł z sobą. Jednej nocy pies wył i jęczał przeraźliwie. Wanda przeczuła że śmierć Roberta jest blizka. W istocie tejże nocy ustawione zostało rusztowanie. Rano o piątej godzinie Wanda kazała zajechać fiakrowi. Pojechała na plac egzekucyi. Ujrzała ona Roberta postępującego krokiem pewnym, zdecydowanym.
— Żegnam cię na zawsze! krzyknęła Wanda.
Robert poznał jej głos.... i obróciwszy się obdarzył ją ostatni raz uśmiechem.
Wanda łkając kazała się odwieść do hotelu. Przybywszy tam spotkała na progu pokoju barona Remeney z piorunującym wzrokiem, zimną jak głaz postawą. Uchwyciwszy Wandę żelazną dłonią, rzekł:
— I cóż? czyliż warto było zostać trucicielką, nałożnicą i wrzucić męża do podziemnej jaskini, aby ujrzeć koniec tak bezecny, patrzeć na karę tu na ziemi?....
— Chcę umrzeć! zabij mnie! wołała Wanda.
Madżar odpowiedział jej z pogardą: — Umrzeć, to bardzo łatwo. Przybyłem aby cię zabrać jako moją własność.
— Czego chcesz odemnie?
— Zawieźć cię do wioski naszej w Węgrzech, tam na grobie mojego ojca, musisz konać wolno dzień po dniu, śród wstydu i niesławy, a robak poniżenia i pogardy będzie toczył twe serce, jak serce podłej gadziny.
W pośpiechu Wanda zostawiła drzwi otwarte. Nagle straszny widok przedstawił się jej oczom. Bomarsund poszedł aż na miejsce egzekucyi; tam poznał swego pana, a kiedy głowa Roberta potoczyła się, po rusztowaniu, pies zrobił jeden skok i porwał głowę swojego przyjaciela, jak go Robert nazywał. Okrzyk przerażenia powstał pomiędzy tłumem; ale pies nieustraszony, uniósł zakrwawioną głowę zbrodniarza, którą złożył u nóg Wandy! Była to najstraszniejsza zemsta jaką jej pies wymierzył....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Odtąd gazety nie przestawały prawie codziennie donosić o zwracaniu rzeczy kosztownych sposobem niewytłumaczonym. Proboszcz jednego kościoła odebrał dwa naczynia złote, skradzione przed dziesięciu laty. Hrabina *** była bardzo przyjemnie zadziwiona zwrotem naszyjnika z pereł i kolii brylantowych, które jej ukradziono przez śmiałych złodziei. Tym sposobem Jan starał się, ile mógł aby właściciele poszkodowani odzyskali swoje straty.
Resztę skarbów przywiezionych z wyspy Ré, zostało użytych na spełnienie dobrych uczynków.