Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Narzeczeni |
Podtytuł | Powieść Medyolańska z XVII stulecia |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1982-1983 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | I promessi sposi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Stara kobieta pobiegła spełnić rozkaz i rozkazywać zarazem, silna tem imieniem, które przez kogobądź wymówione w tém miejscu nakazywało dlań posłuszeństwo zupełne, bo nikomu przez myśl nawet nie przeszło, aby się mógł znaléść śmiałek, któryby się odważył posługiwać niem, nie mając do tego upoważnienia. Do „Złej nocy“ zdążyła na kilka chwil przed przybyciem powozu, a gdy ten nadjechał, wysiadła z lektyki, kazała woźnicy konie zatrzymać, zbliżyła się do drzwiczek powozu i Nibbiowi, który się do niej wychylił, objawiła półgłosem wolę pańską.
Gdy się powóz zatrzymał, Łucya ocknęła się z rodzaju jakiegoś letargu, w którym od pewnego już czasu była pogrążona. Drgnęła, szeroko otwarła usta i oczy. W téj chwili Nibbio cofnął się w głąb powozu, a stara, opierając brodę na drzwiczkach i wpatrując się w Łucyą, przemówiła: — Chodź, moja dziewczyno, chodź niebogo, chodź ze mną; ja mam rozkaz dobrze się z tobą obchodzić, mnie kazano ciebie uspokoić.
Zrazu na dźwięk kobiecego głosu, biedna Łucya doznała pewnéj ulgi, uczuła nieco odwagi; lecz po chwili w gorszą jeszcze wpadła rozpacz. — Kim wy jesteście? — powiedziała głosem drżącym, wpatrując się przerażonym wzrokiem w nieznajomą.
— Chodź, chodź, biedaczko, chodź, niebogo — powtarzała kobieta. Ze słów i z tak niepospolicie słodkiego głosu staréj, Nibbio i jego dwaj towarzysze odgadli wolę pańską i w sposób łagodny starali się wytłómaczyć dziewczynie, iż trzeba, aby z powozu wysiadła. Ale Łucya patrzyła tylko to na tych ludzi, to na okolicę, a pomimo że straż, pod którą się znajdowała, i dzika, nieznana miejscowość nie pozwalały jéj powziąć żadnéj nadziei ratunku, niemniéj jednak po chwili, otworzyła usta, jakby dla wołania o pomoc, lecz widząc, że Nibbio brwi zmarszczył i znowu chustkę uchwycił, stłumiła okrzyk, zadrżała i odwróciła się od niego. Pochwycono ją na ręce i zaniesiono do lektyki. Za nią wsiadła stara kobieta; Nibbio rozkazał dwu swoim drabom iść za lektyką, sam zaś, wyprzedzają ją, pośpieszył do pana.
— Kto wy jesteście? — pytała Łucya swéj szkaradnéj, pomarszczonéj towarzyszki głosem, pełnym nieopisanéj trwogi: — Dlaczego ja jestem z wami? gdzie jestem? dokąd mnie niosą?
— Do tego, kto chce ci dobrodziejstwo wyświadczyć — odpowiadała stara — do bardzo wielkiego... Szczęśliwi ci, których on weźmie pod swoję opiekę. Wyjdzie ci to na dobre, wyjdzie na dobre, zobaczysz. Nie bój się, bądź dobréj myśli, bądź wesołą, kazał mi przecież, abym cię uspokoiła. Powiesz mu, nieprawdaż? powiesz, żem ciebie uspakajała?
— Kto on? dlaczego?... czego chce ode mnie? Ja go nie znam. On nie ma do mnie żadnego prawa. Powiedzcie mi, gdzie jestem; puśćcie mnie; powiedzcie tym ludziom, aby mnie puścili, aby mnie zanieśli do jakiego kościoła. O! wyprzecie jesteście kobietą, wy ulitujecie się nade mną, w imię Matki Najświętszéj.
To święte, to czyste imię, które tylko w pierwszych latach dzieciństwa powtarzała ze czcią głęboką i o którém zapomniała już od tak dawna, nigdy może nie słysząc, aby je ktoś wymawiał, teraz, na umyśle téj okropnéj kobiety, czyniło jakieś dziwne, niejasne, powolne wrażenie, takie, jakie czyni wspomnienie o świetle na umyśle starca, który olśnął, będąc jeszcze dziecięciem.
Tymczasem Nienazwany, stojąc we drzwiach zamkowych, patrzył w dół, na pochyłość i widział lektykę, która posuwała się również powoli, jak uprzednio ów powóz, a przed nią, w pewnéj odległości, zwiększającéj się co chwila, widział Nibbia wstępującego spiesznie pod gorę. Gdy dobiegł do zamku, pan skinieniem ręki dał mu znak, aby szedł za nim, i obaj udali się do jednéj z sal na dole położonych.
— A więc? — spytał Nienazwany, zatrzymując się w środku pokoju.
— Wszystko dobrze poszło, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Nibbio z niskim ukłonem: — wczas zostaliśmy zawiadomieni, dziewczyna nadeszła, nikt nie widział; jeden tylko okrzyk wydała, nikt się nie zjawił, woźnica zaciął konie, pędziły, jak strzała, nie było ani pogoni, ani żadnego przykrego spotkania, ale....
— Ale co?
— Ale — niech mi jaśnie wielmożny pan raczy wybaczyć... powiem szczerze, iż wołałbym, aby mi kazano zastrzelić ją po prostu; kulka w głowę i rzecz skończona... anibym musiał na nią patrzyć, ani słuchać tego, co ona mówiła...
— Jakto l jakto? co ty chcesz przez to powiedziéć?
— Chcę powiedziéć, iż naprawdę w ciągu całéj téj drogi... cały ten czas... litość mię brała...
— Litość! A ty co wiesz o litości? Coż-to jest litość?
— Nigdy tego tak dobrze nie rozumiałem, jak teraz: litość to tak coś naprzykład jakby strach; kto raz się jéj podda, przestaje być panem siebie.
— A, to rzecz ciekawa naprawdę, w jaki sposób dziewczyna ta potrafiła w tobie litość obudzić!
— Ach, jaśnie wielmożny panie! tyle czasu!... płacze i płacze, a jak patrzy na człowieka I to blednie jak chusta i jak nieżywa wygląda, to znów płacze i znów modli się i mówi takie rzeczy...
— Nie, nie chcę jéj miéć w domu — myślał tymczasem Nienazwany. — I trzebaż mi było wdać się w tę przeklętą sprawę! Ale, nie ma rady: obiecałem, obiecałem. Kiedy już ją wyprawię... — I, podnosząc głowę, surowym głosem, rzekł do Nibbia: — No, daj już pokój téj litości; wsiadaj mi zaraz na koń, weź kogoś ze sobą, a jeżeli chcesz, to i dwu ludzi i jedz do don Rodriga, wiesz, gdzie mieszka. Powiedz mu, aby przysłał... i to natychmiast, bo w przeciwnym razie...
Lecz znowu jakieś nie, silniejsze nad jego wolę, ozwało się nagle w głębi jego duszy, przerywając mu mowę. — Nie — rzekł po chwili, głosem stanowczym, jakby powtarzał tajemniczy ów rozkaz: — nie, idź spać teraz, a jutro... jutro zrobisz to, co ci każę!
— Jakiś szatan musi opiekować się tą dziewczyną — myślał Nienazwany po wyjściu brawa, stojąc nieruchomie po środku pokoju, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, ze wzrokiem utkwionym w to miejsce posadzki, na którém promień księżyca, wpadając przez wysokie okna zakratowane i utworzone z drobnych szybek w ołów oprawnych, czynił czworobok bladego światła, poprzecinanego w szachownicę szerokiemi pasami i podzielonego na niezliczone pomniejsze cząsteczki. — Jakiś szatan, albo... jakiś anioł... Wzbudzić litość w Nibbiu!... Jutro, jutro o świcie precz z nią z mego domu, niech się jéj los spełni, i niech już o niéj mowy więcéj nie będzie, tak, ani mowy, ani nawet myśli — przemawiał w duchu do siebie w sposób tak surowy, jak się czasem zwykło przemawiać do krnąbrnego dzieciaka, choć się wie naprzód, że nie usłucha rozkazu. — Ten głupiec don Rodrigo niech się ani waży nudzić mię podziękowaniami, gdyż... nie chcę nic wiedziéć o téj dziewczynie. Zrobiłem, co chciał, bo... bo dałem słowo, a dałem słowo dlatego, że... takie już moje przeznaczenie. Ale dobrze mi zapłaci za tę przysługę, o, zapłaci! Warto zaraz się tém zająć...
I zaczął już przemyśliwać nad tém, jakiéj zapłaty, a raczéj kary, trudnéj, nieznośnéj, ma zażądać od don Rodriga w zamian za swą przysługę, gdy niespodzianie znów sobie przypomniał owe wyrazy; — Wzbudzić litość w Nibbiu! W jaki sposób mogła tego dokazać! — myślał daléj, zapominając już całkiem o don Rodrigu. — Muszę ją zobaczyć... E! nie!... albo... tak, chcę ją widziéć.
I, z sali do sali, potém w górę po wąskich schodkach, daléj po omacku przez jakiś kurytarz, doszedł wreszcie do pokoju staréj i silnie nogą we drzwi uderzył.
— Kto tam?
— Otwórz.
Na dźwięk tego głosu, stara poskoczyła do drzwi, odsunęła rygiel i drzwi się otwarły. Nienazwany powiódł z progu wzrokiem po pokoju i w najdalszym kątku spostrzegł Łucyą, skuloną na podłodze.
— Dlaczegoś ją rzuciła tam, jak worek łachmanów, ty, niegodziwa? — powiedział do staréj groźnie brwi ściągając.
— Sama się tam wcisnęła — odrzekła pokornie kobieta: — na wszelkie sposoby starałam się ją uspokoić, ona sama może to powiedziéć, ale na nic się to wszystko nie zdało.
— Wstań — rzekł Nienazwany do Łucyi, zbliżając się do niéj, lecz Łucya, któréj przerażenie podwoiło się teraz w skutek owego stuku do drzwi, otwarcia ich i zjawienia się tego człowieka, przycisnęła się jeszcze bardziéj do kątka, ukryła twarz w dłoniach i drżała tylko, jak listek.
— Wstań, nie zrobię ci nic złego... a mogę, jeżeli zechcę, wiele dobrego wyświadczyć — powtórzył Nienazwany... — Wstań! — zagrzmią! wreszcie jego głos potężny; nie mógł ścierpiéć, aby dwa razy rozkazywał napróżno.
Zdawało się, iż przestrach nowych sił dodał nieszczęśliwéj dziewczynie, zerwała się w mgnieniu oka, uklękła, dłonie złożyła, jak przed świętym obrazem, podniosła na chwilę oczy na twarz Nienazwanego i, opuszczając je natychmiast, rzekła: — oto jestem, zabij mnie, panie.
— Powiedziałem już, że nie zrobię ci nic złego — odpowiedział Nienazwany głosem o wiele łagodniejszym, wpatrując się w tę twarz, wyrażającą tak nieopisaną boleść, rozpacz i trwogę.
— Odwagi, odwagi, dziewczyno — powtarzała stara: — jeżeli pan powiada, że nie chce ci nic złego zrobić...
— A dlaczegóż — spytała Łucya głosem, który choć drżał z przerażenia, nie był jednak pozbawionym jakiéjś rozpaczliwéj mocy, wypływającéj z silnego oburzenia: — dlaczego każę mi znosić tak piekielne katusze? Cóż ja mu złego zrobiłam?...
— Może kto z moich ludzi cię skrzywdził? Powiedz.
— O! czy mnie kto skrzywdził! Siłą, zdradą mnie porwano! za co? dlaczego mnie porwano? dlaczego tu jestem? gdzie jestem? Ja biedna, nieszczęśliwa dziewczyna; panie, cóżem ci zawiniła! O, panie! na Boga...
— Na Boga! na Boga! — przerwał Nienazwany: — zawsze na Boga! Ci, którzy nie mogą sami się obronić, ci, którzy są bezsilni, muszą wiecznie mówić o tym Panu Bogu, jak gdyby to był najlepszy ich znajomy. A cóż ty sobie myślisz? Zdaje ci się może, że mnie tém... — i zamilkł nagle.
— O, panie! jakżebym śmiała!... cóż mi się może zdawać, jeżeli nie to, że się ulitujesz nade mną? Bóg tyle rzeczy przebacza za jeden miłosierny uczynek! O panie, puść mnie! na miłość boską, puść mnie stąd! Każdy z nas przecie umrzéć kiedyś musi, a wówczas... panie, za cóż tak dręczysz słabą, bezbronną istotę? O! ty masz tu władzę, ty rozkazujesz, każ mię wypuścić! Porwano mnie, zawieziono tu przemocą. Panie, odeślij mię z tą kobietą do *** do mojéj matki. O, Przenajświętsza Panno! do matki! do matki! przez litość do matki! Może to stąd niedaleko?... widziałam nasze góry! Dlaczego mię dręczysz! Każ mię zaprowadzić do jakiego kościoła. Panie, całe życie będę się modlić za ciebie. I cóż znaczy dla ciebie powiedzieć jedno słowo? Ach! widzę, czuję, że się w tobie litość już budzi: o panie, powiedz, powiedz to słowo. Bóg tyle rzeczy przebacza za jeden miłosierny uczynek!
— O, dlaczegóż nie jest córką jednego z tych psów, którzy mnie wygnali! — myślał Nienazwany — jednego z tych łotrów, którzy mojéj śmierci pragną tak gorąco! jakżebym się napawał jéj rozpaczą, jej łzami, gdy natomiast...
— O panie, nie odpychaj od siebie tego dobrego natchnienia! mówiła daléj Łucya z zapałem, ośmielona wyrazem pewnego wahania się, który dostrzegła w twarzy i w całéj postawie swego ciemięzcy. — Jeżeli nie zechcesz ulitować się nade mną, to się Bóg nade mną zlituje: ześle mi śmierć i dla mnie wszystko już się skończy, ale dla ciebie!... Może przyjść dzień, w którym i ty panie... Ale nie, nie, będę zawsze Boga prosiła, aby cię od wszelkiego nieszczęścia ochronił. Panie, cóż znaczy dla ciebie powiedziéć słowo? jedno tylko słowo! Ach, gdybyś mógł czuć to, co ja cierpię!...
— No, bądź dobréj myśli, uspokój się, dziewczyno — przerwał Nienazwany, głosem tak łagodnym, iż stara osłupiała z podziwu. — Widzisz sama przecie, że ani cię krzywdzę, ani ci grożę.
— O tak! Panie, ty masz dobre serce, czuję, żeś się zlitował nad nieszczęśliwą. Gdybyś tylko chciał, mógłbyś zastraszyć mnie bardziéj jeszcze niż ci wszyscy, mógłbyś mnie zabić, a natomiast, panie... przyniosłeś pewną ulgę memu sercu. Niech ci to Bóg stokrotnie nagrodzi. Dokończ to, coś już zaczął, spełnij do reszty ten miłosierny uczynek, puść mnie, oswobodź mnie, panie.
— Jutro, jutro.
— Dlaczego jutro? A teraz? zaraz?
— Mówię ci, jutro z rana, zobaczymy się. No, do jutra więc, a tymczasem bądź dobréj myśli. Połóż się, zaśnij. A pewnie musisz być głodną? Zaraz przyniosą ci wieczerzę.
— Nie, nie, umrę, jeżeli tu kto wejdzie: umrę! Panie, zaprowadź mię do kościoła... Bóg ci to nagrodzi.
— Kobieta wieczerzę przyniesie — rzekł Nienazwany i sam się zdziwił, że mu to na myśl przyszło, że wpadł na tak dobry pomysł, że uczuł potrzebę uspokojenia w ten sposób jakiéjś dziewczyny.
— A ty — powiedział następnie zwracając się do staréj: — dodawaj jéj odwagi, zachęcaj dojedzenia, potem ustąpisz jéj swego łóżka. Jeżeli zechce, abyś się położyła z nią razem, to dobrze, jeżeli nie, prześpisz się dziś na podłodze. Mówię ci, staraj się ją uspokoić, rozweselić, a pamiętaj, żeby nie miała powodu skarżyć się na ciebie.
Domawiając tych słów, szybko ku drzwiom postąpił, Łucya zerwała się i pobiegła za nim, aby go zatrzymać, aby swe prośby ponowić, lecz Nienazwany już wyszedł.
— O ja nieszczęśliwa! Zamykajcie, zamykajcie prędko. — A gdy stara drzwi zamknęła i zasunęła rygiel, biedna dziewczyna znowu do swego kątka wróciła i znowu skuliła się na podłodze. — O ja nieszczęśliwa! — powtarzała wśród łkania: — kogóż ja teraz prosić będę? Gdzie jestem? Powiedzcie mi, powiedzcie przez litość, u kogo ja jestem, kto ten pan... ten, co do mnie przemawiał?
— Kto? kto? Chcesz, abym ci powiedziała? Możesz na to długo czekać. Że się on tobą opiekuje, to się już tobie zdaje, żeś ty wielka pani. Powiedziéć, powiedziéć, tak, tobie powiedziéć, a sobie biedy napytać! Sama go się spytaj. Gdybym zaspokoiła twoję ciekawość, tobym od niego pewno usłyszała co innego, niż te grzeczne słówka, których tobie nie szczędził. Ja stara, ja stara — mówiła daléj, mrucząc przez zęby. — Niech tam licho porwie te wszystkie młode, które to, czy płaczem, czy śmiechem, zawsze potrafią swego dokazać. Lecz słysząc, że Łucya zanosi się od płaczu i przypomniawszy sobie groźny rozkaz pana, zbliżyła się do biedaczki, pochyliła nad nią i głosem nieco łagodniejszym rzekła: — no, no, przestań już, przestań, nie powiedziałam ci przecie nic złego, uspokój się, nie płacz. Anie pytaj mię o to, czego ci powiedziéć nie mogę, i bądź dobréj myśli. O, gdybyś wiedziała, ile to ludzi miałyby sobie za najwyższe szczęście, żeby on do nich tak, jak do ciebie, przemawiał! Uspokój się, nie płacz, zaraz wieczerzę przyniosą, a ja mogę ci zaręczyć... zaraz to zrozumiałam z jego obejścia się z tobą, że na wieczerzę będzie coś bardzo smacznego! Potém spać się położysz, a i mnie... wszak prawda? i mnie jakiś kątek zostawisz, żebym nie musiała spać na podłodze, sądzę przynajmniéj, że pewnie tak zrobisz — dodała z silném rozdrażnieniem, którego ukryć nie mogła.
— I spać nie chcę i jeść nie chcę. Zostawcie mnie tu, nie zbliżajcie się do mnie i nie odchodźcie stąd!
— Dobrze już, dobrze; nie, nie, nie pójdę — powiedziała stara, odchodząc i siadając opodal na krześle, z którego, od czasu do czasu, przesyłała dziewczynie pełne nienawiści i trwogi spojrzenia, lub znowu spoglądała na swe łóżko, myśląc ze złością o tém, że może na całą tę noc będzie z niego wygnaną, i uskarżała się półgłosem na zimno. Tylko myśl o wieczerzy i o tém, że się niezawodnie coś i dla niéj zostanie, pocieszała ją nieco. Łucya nie czuła ani głodu, ani chłodu, wpadła w jakieś osłupienie, odurzenie, tak, iż straciła nawet jasne pojęcie o swych udręczeniach, o swém przerażeniu i, choć cierpiała straszliwie, stan jéj jednak był podobny do stanu chorego, którego w gorączce trapią najstraszliwsze obrazy, nie dające się wszakże jasno określić.
Wtém zapukano do drzwi: ocknęła się, podniosła głowę i zawołała z przestrachem: — kto tam? kto tam? Niech tu nikt nie wchodzi!
— Nie lękaj się, nie lękaj, to dobra nowina — rzekła stara: — to Marta przyniosła wieczerzę.
— Zamykajcie, zamykajcie! — zawołała Łucya.
— Ech! no, zaraz, zaraz — odpowiedziała stara, i wziąwszy z rąk Marty jakiś koszyk, odprawiła ją, zamknęła drzwi i postawiła koszyk na stole, znajdującym się pośrodku pokoju. Następnie, zapraszała kilkakrotnie Łucyą, aby przyszła skosztować tych smacznych rzeczy, starając się dobierać wyrazów, któreby mogły, w jéj mniemaniu, najskuteczniéj pobudzić apetyt, i unosząc się, co chwila, nad doskonałością tych dobrych kąsków — które, skoro człowiek raz ich smak pozna, to mu już zostaną na długo w pamięci, a także i tego wina, które-to tylko pije pan ze swemi przyjaciółmi wówczas, kiedy doń zjeżdża gość nie-lada!... i kiedy chce, aby się bawiono, co się zowie, ehm! — Lecz widząc w końcu, że te jéj zachwalania żadnego nie odniosą skutku, rzekła: — Kiedy nie chcesz, to niech i tak będzie, byłeś mu tylko jutro nie powiedziała, że ci jeść nie dałam. Zjem więc sama, a i dla ciebie jeszcze zostanie na późniéj, gdy się opamiętasz i zechcesz usłuchać dobrej rady. — I domawiając tych słów, zaczęła zajadać łapczywie. Potém, gdy się już najadła do syta, wstała od stołu, podeszła do Łucyi i, nachylając się nad nią, zaczęła znowu ją namawiać, aby coś zjadła, a następnie położyła się do łóżka.
— Nie, nie, ja nic nie chcę — odpowiedziała dziewczyna z cicha, jakby senna. Po chwili jednak dodała głośniéj z niepokojem: — a drzwi zamknięte? Dobrze zamknięte? — I obejrzawszy się najprzód po pokoju, podniosła się z ziemi, wyciągnęła ręce naprzód i krokiem chwiejnym poszła ku drzwiom.
Stara też poskoczyła do drzwi, wyprzedziła Łucyą i odsuwając a następnie zasuwając znów rygiel, powiedziała: — Czy słyszysz? czy widzisz? dobrze zamknięte? teraz już będziesz spokojna?
— O, spokojna! ja mam być tu spokojna! — rzekła Łucya, wracając do swego kątka i siadając na podłodze. — Ale Pan Bóg wie, że tu jestem!
— Chodź do łóżka, cóż chcesz tam robić w tym kącie skulona, jakby pies jakiś? Gdzież-to widziano odrzucać wygody życia, kiedy je mieć można?
— Nie, nie chcę, zostawcie mię tu.
— No, kiedy nie chcesz, to nie moja w tém wina! Oto, patrz, prawie całe łóżko ci zostawiam, sama położę się na brzeżku, z twojéj to łaski będę dziś spać tak niewygodnie. Jeżeli się namyślisz, to przychodź, miejsca dosyć dla ciebie, a pamiętaj, żem cię kilka razy prosiła, i to najgrzeczniéj prosiła, abyś się kładła. — Domagając tych słów, wsunęła się stara w ubraniu pod kołdrę; i cisza zaległa pokoik.
Łucya siedziała nieruchomie w kąteczku, cala się w kłębek zwinęła, oparła ręce na podniesionych kolanach i twarz w dłoniach ukryła. Znajdowała się w dziwnym jakimś stanie, którego ani snem, ani czuwaniem nazwać było nie można, w głowie zaś jéj z niesłychaną szybkością wracały najstraszliwsze myśli, uczucia, obrazy. To, odzyskując nieco świadomości siebie i przypominając wyraźnie wszystkie okropności, na które patrzyła i wszystkie katusze, których doznała w tym jednym dniu, starała się przeniknąć ciemną, nierozwikłaną, groźną rzeczywistość; to znów umysł jéj, porwany w odmęt jeszcze bardziéj ciemnych urojeń, musiał walczyć z widziadłami które urosły z niepewności, rozpaczy i trwogi. Przez czas pewien trwała ta straszna męczarnia, lecz nakoniec osłabione, nadwątlone siły nie mogły jéj dłużéj podołać. Łucya wyprostowała zdrętwiałe swe członki, wyciągnęła się na podłodze i wpadła w jakiś stan, bardziéj już do prawdziwego snu zbliżony. Lecz nie na długo: nagle, jakby ktoś na nią zawołał, drgnęła, uczula nieodbitą potrzebę otrząśnięcia się z chwilowego odrętwienia, skupienia wszystkich swych myśli, wyjaśnienia sobie, gdzie jest, u kogo, w jaki sposób, dlaczego. Do uszu jéj jakiś odgłos doleciał, wytężyła słuch: było-to miarowe, przeciągle chrapanie staréj kobiety; otworzyła oczy i spostrzegła słabe światło, ukazujące się i niknące na przemiany; ostatnie błyski dopalającéj się lampki, która to wysyłała na pokój drżące światełko, to znów je cofała, niby woda swoje fale na płaskiém wybrzeżu, a te błyski niepewne, uciekające od przedmiotów, pierwéj jeszcze, zanim zdołały nabrać jakiegoś kształtu, lub barwy, przedstawiały dla oka dziwną gmatwaninę świateł i cieni. Lecz, po chwili, wrażenia jeszcze tak świeże, budząc się w umyśle nieszczęśliwéj dziewczyny, dopomogły jéj do rozpoznania tego, czegoby wzrok sam przez się nie potrafił rozpoznać. Była w więzieniu! Wszystkie wspomnienia dnia okropnego, wszystkie obawy tego, co ją jeszcze czeka, odrazu ją ogarnęły; nawet ta chwilowa utrata świadomości siebie, to uspokojenie, ten rodzaj wypoczynku po tylu wstrząśnieniach gwałtownych, ta samotność, w któréj ją teraz pozostawiono, przejęły ją nowém przerażeniem i taka nią rozpacz owładnęła, że zapragnęła umrzéć, umrzéć co najprędzéj. Ale nagle przypomniała sobie, że nie wszystko jéj jeszcze odjęto, że modlić się może, a jednocześnie z tą myślą jakaś nadzieja wstąpiła do serca. Znowu wyjęła różaniec i zaczęła odmawiać koronkę, a, im dłużej się modliła, tém większy spokój napełniał jéj duszę. Wtém przyszło jéj na myśl, że modlitwa jéj byłaby niezawodnie skuteczniejszą i prędzéj wysłuchaną, gdyby, w okropném swém położeniu, dołączyła do niéj jakąś obietnicę. Przypomniała sobie o tém, co ma najdroższego na świecie, a raczéj o tém, co dotąd było dla niéj najdroższe, gdyż w téj chwili, w duszy jéj nie mogło istnieć inne uczucie nad przerażenie, inne pragnienie nad chęć odzyskania swobody, przypomniała więc to sobie i postanowiła zaraz zrobić z tego ofiarę. Podniosła się z ziemi, uklękła, skrzyżowała ręce na piersiach i, zwracając oczy i twarz załzawioną ku niebu, rzekła: — O Przenajświętsza Panno! Ty, pod której obronę uciekałam się tak często, Ty, coś mię tyle już razy raczyła pocieszyć! Ty, coś tyle cierpiała, o królowo anielska, pocieszycielko i opiekunko strapionych, zmiłuj się nade mną! Wybaw mnie z tego niebezpieczeństwa! wróć mnie matce mojéj, o Matko Boska! Całe życie Tobie poświęcę, nie pójdę za mąż, wyrzeknę się tego biedaka mego, do ciebie będę tylko należéć.
Po wymówieniu tych słów, opuściła głowę i zawiesiła różaniec na szyi, jakby na znak, iż poświęca się służbie Panny Najświętszéj i że odtąd on będzie jéj obroną i siłą. Uczuła jakiś większy spokój, jakąś ufność i otuchę. Usiadła znowu na ziemi. Po chwili przyszło jéj na myśl owo jutro, jutro, które powiedział ten pan nieznajomy i zdało jéj się, że te wyrazy były zapowiedzią ratunku. W ślad za tém uspokojeniem umysłu, poszło i uspokojenie ciała; zmysły straszną walką zmęczone usypiać zaczęły i wreszcie, już nad rankiem, z imieniem świętéj opiekunki na ustach, Łucya głęboko, spokojnie zasnęła.
Jednak, w tym samym zamku był jeszcze ktoś inny, kto chciał również zasnąć, lecz żadną miarą nie mógł tego dokazać. Po wyjściu, a raczéj ucieczce z tymczasowego więzienia Łucyi, po wydaniu rozkazu, aby jéj przyniesiono wieczerzę, po zajrzeniu, jakto zwykł był czynić zawsze, do każdego niemal zakątka swego zamku. Nienazwany, mając ciągle w pamięci obraz nieszczęśliwéj dziewczyny, słysząc ciągle jéj głos, jéj łkanie, każdy niemal jéj wyraz, udał się wreszcie do swego pokoju, drzwi zamknął natychmiast, z takim pośpiechem rygle zasunął, jakby go, co najmniéj, ścigał cały zastęp zbrojnych nieprzyjaciół i, rozebrawszy się, również z pośpiechem, położył się do łóżka. Ale w téj chwili zdało mu się, że ów nieodstępny obraz, występując z większą jeszcze siłą przed oczami jego duszy, przemawia doń: nie zaśniesz; to darmo! Trzebaż mi było uledz tak głupiéj, tak babskiéj ciekawości! — myślał sobie — trzebaż mi było pójść do téj dziewczyny! Ten hultaj Nibbio prawdę powiedział: litość jest jak przestrach, kto się jéj podda, nie jest już panem siebie, tak, nie jest już panem siebie... Jakto?... ja, ja nie miałbym już być panem siebie? Dlaczego? Czy się co zmieniło? Czy ja się zmieniłem? Jakiż mnie szatan opętał? — Czym dotychczas nie wiedział, że kobiety płaczą? Płaczą przecie czasami i mężczyźni, kiedy nie mogą już swéj skóry ratować. Co, u dyabła! Czym-to ja nigdy nie słyszał, jak baby piszczą i beczą?
I tu, choć nie usiłował ich nawet budzić w swéj pamięci, zaczęły mu się tłumnie cisnąć do głowy wspomnienia takich chwil w życiu, w których ani prośby, ani łzy, nie zdołały go odwieść od spełnienia raz powziętego zamiaru. Lecz te wszystkie wspomnienia, zamiast wzmocnić w nim słabnącego ducha, zamiast nowych mu sił dodać i przytłumić owo przykre dlań uczucie litości, przejmowały go tylko jakimś dziwnym przestrachem, jakimś, że tak powiem, wściekłym niemal żalem tak, iż ulgą mu się wydało wrócić do myśli o Lucyi, wywoływać znowu jéj obraz, od którego z razu starał się uwolnić. — Ona żyje — myślał — ona tu, pod moim dachem, jeszcze czas, jeszcze jéj mogę powiedziéć: idź, nie smuć się, jesteś wolna, mogę widziéć, jak się ta twarz zmieni, jak szczęściem zabłyśnie, mogę jéj również powiedziéć: — przebacz mi... Mnie przebaczyć? Ja miałbym prosić o przebaczenie? kobietę? ja?... A jednakże, gdyby to słowo, gdyby jedno takie słowo, mogło mi przynieść ulgę, mogło, choć w części, zmniejszyć te piekielne katusze, wyrzekłbym je. Tak! czuję, że wyrzekłbym je. Ach! do czegoż-to doszło! Ja nle jestem panem siebie, nie mam siły, nie mam mocy! E! — dodał po chwili, przewracając się gniewnie na łóżku, które naraz stało się tak dziwnie twardém i pod tą kołdrą, tak niesłychanie ciężką: — e! nie myślmy o tém, nie pierwszy to raz przecie takie mi głupstwa do głowy przychodzą. To zaraz przeminie.
I, aby to przeminęło czémprędzéj, usiłował wynaléść coś ważnego, na czémby myśl mógł zatrzymać, coś takiego, co zwykle pochłaniało całą jego uwagę, lecz na nieszczęście nic podobnego nie zdołał wynaléść. Teraz, wszystko ukazywało mu się w jakiémś nowém świetle: to, co dotychczas najsilniéj pobudzało jego żądze, dziś nie miało w sobie nic pociągającego; namiętności jego w żaden sposób poruszyć się nie dały, jak ów koń, który nagle, przestraszywszy się jakiegoś cienia, nie chce, pomimo razów i nawoływań, ruszyć się z miejsca. Myśląc o przedsięwzięciach, które już rozpoczął, lecz których jeszcze nie zdołał ukończyć, zamiast ożywiać się wynajdywaniem sposobów do najprędszego ich wykonania, zamiast gniewać się na przeszkody (gniew w téj chwili byłby dlań prawdziwą rozkoszą), czuł smutek, żal, jakiś przestrach niemal na wspomnienie tych kroków, które już poczynił dla ich osiągnięcia. Gdy pomyślał o przyszłości, widział ją całkiem pozbawioną celów, żądz, pragnień, zajęć, pełną tylko wspomnień nieznośnych; pełną takich strasznych, długich godzin jak ta, którą obecnie przebywał. W wyobraźni swéj robił przegląd wszystkich swych brawów, zbójów, pomocników i nie znajdował żadnego rozkazu, któryby mógł im wydać, któregoby spełnienie mogło go, choć trochę, obchodzić: a nawet samo o nich wspomnienie, sama myśl o tém, że ich znowu zobaczy, że się znajdzie między niemi, drażniła go niesłychanie i przejmowała wstrętem. A kiedy usiłował wynaléść jakieś zajęcie na dzień jutrzejszy, jedyném możebném, zdawało mu się oswobodzenie nieszczęśliwéj dziewczyny.
Jakby ktoś, komu zwierzchnik zada znienacka przykre i trudne pytanie, tak Nienazwany zajął się natychmiast wynajdywaniem jakiéjś odpowiedzi na zapytanie, które sam sobie zadał, a raczéj na to, jakie odebrał od tego nowego człowieka, który się w nim teraz znajdował, który odrazu urósł tak strasznie, jakby na to tylko, by sądzić dawnego. Lecz pomimo, że na wszelkie sposoby usiłował wynaléść jakąś przyczynę, któraby mogła usprawiedliwić to, iż tak odrazu, nieproszony prawie, przyjął na siebie zadanie sprawienia tylu cierpień biednéj, słabéj istocie, któréj nie znał, któréj nie mógł ani nienawidziéć ani się obawiać, jedynie tylko w celu oddania przysługi don Rodrigowi, nie znalazł jednakże żadnego, któryby mu się w éj chwili słusznym mógł wydać, a nawet nie mógł zrozumiéć, co go przywiodło do przyjęcia na siebie téj roli. Uczynił to raczej w skutek jakiegoś chwilowego popędu, niż postanowienia, był-to ruch instynktowy duszy posłusznéj dawniejszym, zwykłym uczuciom, był-to wynik tysiąca czynów uprzednich; to téż udręczony badacz samego siebie, pragnąc wyjaśnić sobie jeden postępek, został zmuszony chcąc-nie-chcąc do roztrząsania całego ubiegłego życia. Cofał się myślą coraz daléj a daléj, z roku w rok, ze krwi w krew, z występku w występek, a każda zbrodnia zjawiała się w jego duszy jasna, wyraźna, samotna, oddzielona od uczuć, które niegdyś kazały jéj pragnąć, kazały ją spełnić; występowała w całéj swéj potworności, któréj wówczas owe uczucia nie pozwalały mu dostrzedz. Było ich wiele, on je wszystkie spełnił; on w nich siebie odnalazł, a ta myśl okropna, odnawiająca się z każdém widziadłem, z każdém z nich związana, wkrótce aż do rozpaczy urosła. Zerwał się z posłania, usiadł na łóżku, ręce wyciągnął do ściany, uchwycił za pistolet, zdjął go, odwiódł kurek i... w chwili, gdy już miał skończyć to życie, którego nie mógł znieść dłużéj, umysł jego, opanowany jakąś trwogą, jakimś, że tak powiem, zabobonnym niepokojem, zwrócił się do myśli, co się po tém dziać będzie, czego śmierć jego zniszczyć nie potrafi. Wyobrażał sobie ze wstrętem swój trup zeszpecony, straszny, sztywny, wydany w ręce najpodlejszych sług, wystawiał sobie zdziwienie, nieład, zamieszanie, które śmierć jego w zamku wywoła, myślał o tém, jak tu jutro każdy będzie kradł i rabował, jak ciało jego bez siły, bez głosu, rzucą gdzieś w kącie i zapomną o niém, jak rozmaite wnioski przypuszczenia ta śmierć nagła wywoła, co będą mówić tu i daléj, w całéj okolicy, w całym kraju, jak się ucieszy zastęp jego wrogów. Nawet same cienie nocy, sama jéj uroczysta cisza wzmagały w nim przestrach i odrazę śmierci, zdawało mu się, że w biały dzień, gdzieś na wolném powietrzu, wśród ludzi, nie zawahałby się umrzéć. Gdyby naprzykład mógł skoczyć do rzeki i zniknąć na zawsze! Pogrążony w téj dręczącéj zadumie, to podnosił kurek pistoletu konwulsyjnym ruchem wielkiego palca, to znów go opuszczał, wtém nagle błysła mu myśl nowa: — A jeżeliż to życie przyszłe, życie po-za grobem, o którém mi mówiono w dzieciństwie, o którém mówią zawsze, jakby o rzeczy pewnéj, jeżeli to życie nie istnieje, jeżeli jest tylko wymysłem księży i mnichów; czy ja wiem? słowem, jeżeli go nie ma, poco umierać? poco się dręczyć? Co mnie mogą obchodzić wszystkie moje zbrodnie? Czy warto myśléć o nich? Tak, to jakiś obłęd mnie oganiał... A, jeżeli to życie... istnieje?
Na takie przypuszczenie, na taką wątpliwość opanowała go rozpacz, stokroć straszniejsza, rozpacz, od któréjby sama już śmierć nawet nie zdołała go uwolnić. Pistolet wypadł mu z dłoni, załamał ręce nad głową i siedział tak, dzwoniąc zębami i drżąc, jak w febrze. Na raz przypomniał sobie wyrazy, które słyszał przed paru godzinami zaledwie: — Bóg tyle rzeczy przebacza za jeden miłosierny uczynek! — I, nie dźwięczała w nich teraz owa prośba pokorna, z którą wymówione zostały, lecz raczéj siła nakazująca posłuszeństwo, a jednocześnie wzbudzająca w sercu iskierkę nadziei. Na chwilę doznał pewnéj ulgi, ręce opuścił i z większym już spokojem, zaczął oczami pamięci wpatrywać się w tę, od któréj owe wyrazy usłyszał; i widział ją już teraz, niejako uwięzioną, zrozpaczoną, błagającą litości, lecz jako pocieszycielkę, jako szafarkę łask. Z niecierpliwością i niepokojem wyglądał poranku, aby pośpieszyć do niéj, oswobodzić ją i z ust jej usłyszéć inne jeszcze słodkie, pokrzepiające wyrazy; chciał ją osobiście odprowadzić do matki. — A potém? Co będę robił potém, przez cały dzień? A w nocy? Po dwunastu godzinach noc znowu powróci! O, ta noc! ta noc okropna! — I, wpadłszy znowu na myśl o strasznéj próżni, która go czeka w przyszłości, usiłował wynaléść jakieś zajęcie, coś, czémby potrafił zapełnić długie dnie i noce. To chciał zamek opuścić i przenieść się gdzieś w kraje dalekie, w którychby go nikt nie znał nawet z imienia, ale czyżby potrafił uciec przed samym sobą? To znów odradzała się słaba nadzieja, że odżyje w nim duch dawny, że odzyska dawniejsze pragnienia, i że to, co się teraz z nim dzieje, jest tylko przemijającym obłędem, który zwalczyć potrafi. To lękał się dnia, bo wstydził się téj zmiany, którą w nim słudzy dostrzegą, to znowu wyglądał go niecierpliwie, jak gdyby on miał i jego myśli oświecić. I otóż, z pierwszemi brzaskami zorzy, wkrótce potém, gdy Łucya zasnęła, i podczas kiedy tak siedział nieruchomy, o uszy jego obiła się fala płynących zdaleka, niewyraźnych dźwięków, które jednak zdawały się coś radosnego ogłaszać. Słuch wytężył i poznał, że to odgłos dzwonów, a po chwili usłyszał również, jak echo w górach powtarza te dźwięki uroczyste, jak się z niemi zlewa i płynie ku niebu. Wkrótce ozwały się i inne dzwony, bliżéj: potém jeszcze inne, jeszcze bliżéj. — Co to być może? — pomyślał sobie. — Czego się oni tak cieszą? — Wyskoczył z łóżka i, narzuciwszy na siebie jakieś ubranie, pośpieszył do okna, otworzył je, spojrzał na okolicę. Góry do połowy kąpały się we mgle, całe niebo wyglądało jak jedna wielka, popielata chmura; a w słabém świetle poranku, które się zwiększało stopniowo, dostrzegł w głębi doliny jakiś ruch niezwykły; pomimo tak wczesnéj godziny, było wiele ludzi na drodze a co chwila ktoś nowy do nich się przyłączał, wychodząc ze swego mieszkania; wszyscy w jednę stronę zmierzali, ku wyjściu doliny położonemu na prawo od zamku, wszyscy mieli na sobie odświętne ubrania, wszyscy szli żwawo i wesoło.
— Co to, u licha, być może? Co im się stało? Z czego się mogą radować w tym przeklętym kraju? Dokąd śpieszy ta cała hołota? — I zawoławszy wiernego brawa, który spał w przyległym pokoju, spytał go o przyczynę tak niezwykłego ruchu. Brawo, który nie więcéj wiedział od pana, poszedł zaraz, aby się o tém dokładnie wywiedziéć. Nienazwany pozostał przy oknie, zapatrzony na ożywioną scenę, którą miał przed sobą. Drogą szli mężczyźni, kobiety, dzieci, gromadkami, parami, pojedynczo. Tu ktoś dopędzał znajomego, tam znów ktoś inny, wyszedłszy z domu przyłączał się do pierwszego lepszego przechodnia, którego napotkał i szli razem, jak przyjaciele, zdążający do jakiegoś wspólnego celu. Chód ich i ruchy wyrażały jasno pośpiech, radość ogólną, a ów odgłos tylu dzwonów bliższych i dalszych zdawał się być, że tak powiem, głosem tego ludu, którego mowa nie mogła do zamku doleciéć. Nienazwany wciąż patrzył a patrzył, i coraz goręcéj pragnął się dowiedziéć, co mogło w tylu, tak rozmaitych ludziach, wzbudzić tak wielki i ogólny zapał?