Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Wróciwszy do pałacu, panowie ci zastali Ducorneau, najspokojniej obiadującego w kancelarji. Beausire poprosił go na górę do ambasadora, mówiąc do niego w te słowa:
— Pojmujesz, drogi naczelniku, że taki człowiek, jak pan de Souza, nie jest ambasadorem pospolitym.
— Widzę to — odparł naczelnik.
— Jego ekscelencja — ciągnął dalej Beausire — chce zająć poczesne miejsce w Paryżu, pomiędzy bogaczami i ludźmi dobrego tonu, to znaczy, że pobyt jego w tym obmierzłym pałacu nieznośny jest dla niego, a stąd wynika, iż trzeba szukać rezydencji prywatnej dla pana de Souza.
— To utrudni stosunki dyplomatyczne — rzekł naczelnik — będziemy zmuszeni biegać z każdym podpisem.
— E! jego ekscelencja da panu karetę, kochany naczelniku.
Ducorneau o mało nie zemdlał z radości.
— Karetę dla mnie! — zawołał.
— Przykro mi, żeś pan nieprzyzwyczajony do tego — ciągnął dalej Beausire — naczelnik kancelarji, znający swoją wartość, powinien mieć karetę; lecz o szczegółach tych mówić będziemy we właściwym czasie. Jak na teraz, zdajmy panu ambasadorowi sprawę ze spraw zagranicznych. Gdzież jest kasa?
— Na górze, panie, w mieszkaniu pana ambasadora.
— Tak daleko od pana?
— To z ostrożności, trudniej złodziejom dostać się ni pierwsze piętro, aniżeli na parter.
— Złodzieje — z pogardą wymówił Beausire — złodzieje łakomiliby się na taką mizerną sumę.
— Sto tysięcy liwrów! — odezwał się Ducornau. — Do licha! zaraz poznać, że pan de Sauza bogaty.
— Może sprawdzimy — rzekł Beausire — bo mi pilno do moich interesów.
— W tej chwili, panie, w tej chwili — rzekł Ducorneau, idąc na górę.
Przy sprawdzeniu okazało się, że suma ta była do połowy w złocie, do połowy w srebrze. Ducorneau podał klucz, któremu przez chwilę przypatrywał się Beausire, podziwiając skomplikowane ząbki. Nieznacznie odcisnął go na wosku. Następnie, oddając go naczelnikowi, rzekł:
— Panie Ducorneau, niechaj on będzie lepiej w pańskiem ręku, niż u mnie, teraz chodźmy do ambasadora.
Zastano don Manoëla sam na sam z narodową czekoladą. Wydawał się bardzo zajęty jakimś papierem, pokrytym cyframi. Na widok urzędnika, zapytał:
— Czy pan zna alfabet sekretny do korespondencji?
— Nie, ekscelencjo.
— Otóż życzę sobie, abyś się wtajemniczył niezwłocznie; tym sposobem uwolnisz mnie od wielu nudnych szczegółów. A cóż kasa? — zapytał Beausire.
— W porządku, jak wszystko u pana Ducorneau — odparł Beausire.
— Dobrze, siadaj pan, panie Ducorneau, musisz mi dać pewną wskazówkę.
— Jestem na rozkazy waszej ekscelencji — rzekł rozpromieniony naczelnik.
I zacny naczelnik z krzesłem się przysunął.
— Sprawa nader ważna, w której potrzebuję, abyś mnie oświecił. Czy znasz w Paryżu uczciwych jubilerów?
— Są, panowie Bochner i Bossange, jubilerzy nadworni — odparł naczelnik.
— To właśnie ci, z którymi nie chcę mieć do czynienia — powiedział don Manoēl — rozstałem się z nimi na zawsze.
— Czyżby mieli nieszczęście w czemkolwiek narazić się waszej ekscelencji?
— O! i bardzo, panie Corno, bardzo.
— A, gdybym mógł się odważyć, gdybym śmiał...
— Mów pan śmiało.
— Tobym zapytał, jakim sposobem ci ludzie, cieszący się taką dobrą opinją...
— To są wierutni żydzi, panie Corno, a brzydki ich postępek naraża ich na stratę jednego albo dwóch miljonów.
— O! — zawołał Ducorneau z wyrazem chciwości.
— Byłem upoważniony przez Jej Królewską Mość do traktowania o naszyjnik djamentowy.
— Może jabym uczynił pewne kroki?
— Panie Corno!
— O! dyplomatycznie, ekscelencjo, bardzo dyplomatycznie.
— Byłoby to może nieźle, ale gdybyś zna tych ludzi.
— Bossange jest ze mną spokrewniony.
Don Manoēl i Beausire zamienili ze sobą spojrzenie. Nie odezwał się jednak żaden. Portugalczyk zamyślił się.
Naraz jeden z lokai otworzył drzwi, oznajmiając:
— Panowie Bochner i Bossange.
Don Manoël zerwał się z siedzenia i zawołał rozzłoszczonym głosem:
— Odprawić mi tych ludzi!
Lokaj się cofnął, aby spełnić rozkaz.
— Albo raczej ty sam ich wypędź, panie sekretarzu — kończył ambasador.
— Na miłość Boga! — błagalnie odezwał się Ducorneau — mnie pozwólcie rozkaz ekscelencji spełnić; złagodzę go przynajmniej, skoro nie mogę go zmienić.
— Jak ci się podoba — rzekł niedbale don Manoël.
Beausire zbliżył się do niego w chwili, gdy Decorneau spiesznie wychodził.
— Masz tobie, to już chyba takie przeznaczenie, ażeby się ta sprawa nie udała — rzekł don Manoël.
— Wcale nie. Naprawi ją Ducorneau.
— Poplącze, zamąci ją, nieszczęsny. U jubilerów tylko co mówiliśmy po portugalsku; powiedziałeś przecie, że ani słowa po francusku nie rozumiem. Ducorneau popsuje wszystko.
— Idę sam zaraz.
— Może to niebezpieczne, ażebyś się pokazywał, Beausire.
— Przekonasz się, że nie; zostaw mi swobodę działania.
Beausire wyszedł.
Ducorneau zastał na dole jubilerów, których grzeczność i zaufanie, od chwili wejścia do ambasady, zwiększyły się jeszcze.
Nie spodziewali się ujrzeć tam twarzy znajomej i sztywno trzymali się w pokoju przyjęć.
Spostrzegłszy Ducorneau‘a, Bessange wydał okrzyk radosnego zdziwienia:
— Ty tutaj! — zawołał.
I zbliżył się, aby go uściskać.
— Ho! ho! — bardzo to uprzejmie z twojej strony — odezwał się Ducorneau — poznajesz mnie tutaj, bogaty mój kuzynie. Czy dlatego, że jestem przy ambasadzie?
— Tak, na honor — odrzekł Bossange — wybacz mi, że zdaleka dotąd byliśmy, i wyświadcz mi przysługę.
— Jaką?
— Udziel mi objaśnienia.
— Jakiego i o kim?
— O ambasadzie.
— Jestem tu naczelnikiem kancelarji.
— O! wybornie. Chcemy pomówić z ambasadorem.
— Przychodzę od niego.
— Od niego! aby nam powiedzieć?...
— Że prosi was, abyście zaraz stąd wyszli, moi panowie, i to niezwłocznie.
Dwaj jubilerzy, zawstydzeni, spojrzeli po sobie.
— Bo — ciągnął z przejęciem Ducorneau — byliście niegrzeczni i ubliżyliście mu, jak się okazuje.
— Wysłuchaj-że nas.
— To rzecz daremna — odezwał się naraz głos Beausira, który stanął na progu dumny i obojętny. — Panie Ducorneau, Jego ekscelencja powiedział, abyś odprawił tych panów. Odprawże ich.
— Panie sekretarzu...
— Słuchać — rzekł wyniośle Beausire.
I przeszedł. Naczelnik ujął krewniaka za prawę ramię, wspólnika za lewe i popchnął ich lekko ku drzwiom.
— No — powiedział — sprawa przepadła.
— E! — odparł uparty niemiec — jak nie dostaniemy jego pieniędzy, to i on naszego naszyjnika mieć nie będzie.
Zbliżali się do drzwi, prowadzących na ulicę. Ducorneau zaczął się śmiać.
— Czy wy wiecie, co to jest portugalczyk? — odezwał się wzgardliwie — wiecież wy, co to ambasador, mieszczuchy jakieś? Pewno, że nie. Otóż ja wam powiem: Pan de Souza zakupić może, gdy zechce, kopalnie brazylijskie, aby w ich głębokościach znaleźć djamenty takiej wielkości, jak wasze wszystkie, razem wzięte. Wyda na to swój dochód dwudziestoletni, dwadzieścia miljonów; lecz cóż go to może obchodzić, on nie ma dzieci. No, wiecie teraz!
I zamykał już drzwi za nimi, gdy Bossange, zmieniając zamiar:
— Napraw to — rzekł — a dostaniesz...
— Tu niema sprzedajnych — odparł Ducorneau, zatrzaskując drzwi.
Tego samego wieczora ambasador otrzymał list następującej treści:
„Człowiek, który na rozkazy wasze oczekuje i pragnie złożyć najpokorniejsze usprawiedliwienie, stoi u drzwi pałacu; na rozkaz waszej ekscelencji, złoży do rąk jednego z waszych ludzi naszyjnik, który miał szczęście zwrócić uwagę waszej ekscelencji“.
„Racz przyjąć, ekscelencjo, zapewnienie głębokiego szacunku, ect. ect.“
— No! więc naszyjnik do nas już należy! — rzekł don Manoël, po przeczytaniu powyższego pisma.
— Wcale nie — odparł Beausire — nie będzie nasz, dopóki go nie kupimy; kupmy go więc!
— Co?
— Wasza ekscelencja nie mówi po francusku, to wiadome; lecz najpierw uwolnijmy się od pana naczelnika.
— Jakim sposobem?
— Jak najprostszym; trzeba mu dać jakąś ważną misję dyplomatyczną, to już do mnie należy.
— Mylisz się — rzekł don Manoël — on będzie tu naszą gwarancją.
— A jak powie, że tak samo po francusku mówisz, jak Bossange i ja?
— Nie powie tego; ja go poproszę.
— Zgoda, niech zostanie. Każ tu wprowadzić tego człowieka z djamentami.
Wprowadzono go; był to sam Bochner we własnej osobie, Bochner, który przesadzał się w grzecznościach i usprawiedliwieniach najpokorniejszych.