Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX
TARG

Nareszcie pan ambasador zgodził się na zobaczenie naszyjnika. Pan Bochner pokazywał każdą cząstkę i uwydatniał wszystkie ich piękności.
— Ułożeniu tych kamieni — odezwał się Beausire, do którego don Manoël coś po portugalsku mówił — pan ambasador nic nie ma do zarzucenia; całość jest zadawalająca. Co do samych djamentów, to znowu co innego; jego ekscelencja naliczył dziesięć wyszczerbionych i trochę ze skazami.
— O! — wykrzyknął Bochner.
— Jego ekscelencja — przerwał mu Beausire lepiej, niż pan, zna się na djamentach; dostojnym Portugalczykom w Brazylji djamenty służą do zabawy tak, jak szkiełka dzieciom tutejszym.
Istotnie don Manoël dotknął palcem kilku djamentów, z dziwną biegłością zwracając uwagę na niedostrzegane wady, którychby nawet najwybredniejszy znawca nie odkrył.
— Jednakże i taki, jakim jest — rzekł Bochner, lekko zdziwiony, widząc w wielkim panu tak biegłego jubilera — naszyjnik ten zawiera najznakomitszy zbiór djamentów w całej Europie.
— To prawda — odrzekł don Manoël i, na dany znak, Beausire dodał:
— Zatem, panie Bochner, Jej Wysokość królowa portugalska słyszała o tym naszyjniku, poleciła więc jego ekscelencji przeprowadzić układ o kupno, po obejrzeniu djamentów. Podobały się one jego ekscelencji; za jaką cenę chcesz go sprzedać?
— Miljon sześćset tysięcy liwrów — odparł jubiler. Beausire powtórzył cyfrę ambasadorowi.
— To za drogo o sto tysięcy liwrów — odpowiedział don Manoël.
— Ekscelencjo — rzekł jubiler — niepodobna ściśle oznaczyć zysków na tak cennym przedmiocie; aby ułożyć naszyjnik takiej wartości, trzeba było poszukiwań i podróży, które przeraziłby tych, coby je tak znali, jak ja.
— O sto tysięcy liwrów za drogo — powtórzył zacięty Portugalczyk.
Bochner okazał pewną chwiejność. Podejrzliwość kupca najlepiej uspakaja to, gdy kupujący targuje się zawzięcie.
— Nie jestem w możności — rzekł po chwili wahania — przystać na obniżenie ceny, bo w takim razie straciłbym cały zysk.
Don Manoël wysłuchał tego w przekładzie Beausira i powstał. Beausire zaś zamknął futerał i zwrócił go Bochnerowi.
— W każdym razie porozumiem się jeszcze z panem Bossange; czy ekscelencja na to przystaje?
— A co to ma znaczyć?... — zapytał Beausire.
— Pan ambasador zgadza się na miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów, za naszyjnik, nieprawdaż?...
— Jego ekscelencja, co raz powie, nie cofa nigdy — z portugalska odparł Beausire — lecz nie znosi nudnych targowań.
— Ależ pojmuje pan sekretarz, że obowiązany jestem, pomówić ze swoim wspólnikiem?
— O! i owszem, panie Bochner.
— I owszem — powtórzył po portugalsku don Manoël, który pochwycił znaczenie słów Bochnera — lecz i mnie potrzebna prędka wiadomość.
— Więc dobrze, ekscelencjo, jeżeli wspólnik mój zgodzi się na obniżkę ceny, ja zgadzam się na nią z góry.
— Dobrze.
— Pozostaje jeszcze sposób wypłaty.
— Pod tym względem żadnej nie będziesz miał pan trudności — rzekł Beausire. — Jak pan chcesz być zapłaconym?
— Ależ — rzekł, śmiejąc się, Bochner — gotówką, jeżeli można.
— Co nazywasz pan gotówką? — chłodno zapytał Beausire.
— O! ja to wiem, że nikt nie ma półtora miljona do wyliczenia na stół! — z westchnieniem wyrzekł Bochner.
— Sam miałbyś z nim kłopot, panie Bochner.
I, zwracając się do don Manoëla:
— Wasza ekscelencja, jakąby dała zaliczkę panu Bochner?
— Sto tysięcy liwrów — odparł portugalczyk.
— Sto tysięcy liwrów — rzekł Beausire do Bochnera — przy podpisaniu umowy.
— A resztę? — zapytał jubiler.
— Zaraz po przesianiu przekazu Jego ekscelencji z Paryża do Lizbony, chyba żebyś pan wolał poczekać na przysłanie przekazu z Lizbony do Paryża.
— O! — odpowiedział Bochner — mamy w Lizbonie stosunki bankierskie; po napisaniu tam...
— Zapewne — odparł Beausire, śmiejąc się szyderczo — napiszcie, panowie, do nich, zapytajcie, czy pan de Souza jest odpowiedzialny i czy Jej Wysokość królowa zdobędzie się na. miljon czterysta tysięcy liwrów.
— Ależ, proszę pana... — wyjąkał zmieszany Bochner.
— Więc zgadzasz się pan, czy też wolisz inne warunki?
— Te, które pan sekretarz raczył postawić mi na początku, wydają mi się najodpowiedniejsze. Czy terminy spłaty będą oznaczone?
— Byłoby ich trzy, panie Bochner, po pięćsety tysięcy liwrów rata; odbyłbyś pan kilkakrotnie bardzo zajmującą podróż do Lizbony.
— Podróż do Lizbony?
— Przecież dla odebrania półtora miljona warto się pofatygować?
— Tak, ale...
— Wreszcie podróż odbędziesz pan kosztem ambasady, w mojem lub naczelnika kancelarji towarzystwie.
— Mam odwieźć djamenty?
— Rozumie się, chyba że wolałbyś pan wysłać stąd przekazy wekslowe a djamenty wyprawić do Portugalji.
— Sam nie wiem... sądzę... że.... podróżby się przydała i że....
— I ja jestem tego zdania — odrzekł Beausire. — Umowa tu będzie podpisana. Odbierzesz pan swoje sto tysięcy liwrów gotówką, podpiszesz, żeś djamenty sprzedał i sam je odwieziesz królowej. Któż tam jest panów bankierem?
— Panowie Nunez Balboa bracia.
Don Manoël podniósł głowę, mówiąc z uśmiechem:
— To są moi bankierzy.
— To są bankierzy jego ekscelencji — rzekł Beausire, uśmiechając się także.
Bochner był rozpromieniony, nie miał nawet cienia podejrzeń; ukłonił się na podziękowanie i pożegnanie zarazem.
Nagle jakaś myśl zawróciła go z drogi.
— Cóż tam jeszcze? — niespokojny zapytał Beausire.
— Więc słowo już dane? — odezwał się Bochner.
— Tak, dane.
— Z warunkiem...
— Z warunkiem potwierdzenia układu przez pana Bossange, wszak o tem już mówiliśmy.
— Zachodzi jeszcze jedna okoliczność — dodał Bochner.
— A!
— Panie, jest to rzecz nader subtelna, a honor imienia portugalskiego zanadto potężny, aby jego ekscelencja myśli mojej nie zrozumiał. Naszyjnik był ofiarowany Jej Wysokości królowej francuskiej. Nie możemy, panie, wypuścić na zawsze naszyjnika z Francji, nie uprzedziwszy o tem królowej. Szacunek, uczciwość sama, wymagają, abyśmy dali pierwszeństwo Jej Wysokości królowej francuskiej.
— To słuszne — rzekł z godnością don Manoël. — Chciałbym bardzo, aby kupiec portugalski tak samo się wyrażał, jak pan, panie Bochner.
— Jestem bardzo szczęśliwy i bardzo dumny z uznania, jakie jego ekscelencja okazać mi raczył. Oto są dwa wypadki przewidziane: potwierdzenie warunków przez pana Bossange i drugi — ostateczna odmowa Jej Wysokości królowej francuskiej. W ciągu trzech dni te kwestje załatwię.
— Z naszej zaś strony — odrzekł Beausire — sto tysięcy liwrów zadatku i trzy przekazy wekslowe po pięćset tysięcy liwrów na poufne zlecenie. Pudełko z djamentami oddane będzie panu naczelnikowi kancelarji amabasady, albo mnie, bo gotów jestem towarzyszyć panu do Lizbony, do panów Nunez Balboa braci. Wyplata najpunktualniejsza w ciągu trzech miesięcy. Koszta podroży ponosimy.
— Dobrze, ekscelencjo, dobrze — odrzekł Bochner.
Don Manoël z miną wielkopańską pożegnał jubilera. Dwaj stowarzyszeni zostali sami...
— Zechciej mi wytłómaczyć — z pewnem ożywieniem odezwał się don Manoël do Beausira co za mysi miałeś u djabla, aby nie dopuścić zostawienia tu djamentow: Podróż do Portugalji! czyś ty oszalał? Czyż nie można było dać jubilerom zaliczki, przekazów i zaraz zabrać djamenty.
— Zanadto poważnie traktujesz swoją rolę ambasadora — odparł Beausire.
— Ależ... Chyba ten głupiec nie ma żadnych podejrzeń?...
— Myśl, jak chcesz. Wszystko być może, lecz każdy, kto, posiadając pieniądze, na kawałek papieru je zamienia, chce wiedzieć najpierw, czy ten papier wart cośkolwiek.
— Ależ papiery te będą miały podpis Souzy!
— A co, czy nie mówiłem, że on ma się już za Souzę! — krzyczał, uderzając w ręce Beausire.
— No, więc musimy na to się zgodzie, że sprawa się nie powiodła — odparł don Manoēl.
— Bynajmniej. Chodź no tu, panie komandorze — odezwał się Beausire do ukazującego się we drzwiach lokaja. — Wszak wiesz, o co chodzi?
— Tak.
— Podsłuchiwałeś?
— Rozumie się.
— Bardzo dobrze. Czy i ty jesteś tego zdania, że zrobiłem głupstwo?
— Jestem tego zdania, że masz rację sto tysięcy razy.
— Mów, dlaczego?
— A to dlatego, że pan Bochner nie przestawałby śledzić pałacu i ambasadora.
— Cóż dalej?
— A mając pieniądze w ręku i djamenty przy boku, nie będzie doznawał już najmniejszego podejrzenia i spokojny puści się w podróż do Portugalji. A my nie pojedziemy tak daleko, panie ambasadorze! Nieprawdaż, panie Beausire?
— Ot sprytny chłopak! — zawołał kochanek Oliwji.
— Opowiedzże swój plan — odparł don Manoël chłodno.
— O kilkanaście mil za Paryżem — rzekł Beausire — ten sprytny chłopiec, naturalnie w masce, pokaże dwie lufy pistoletów naszemu pocztyljonowi; skradnie nam weksle, nasze djamenty, kilka kułaków wpakuje panu Bochner, i figiel będzie skończony.
— Mnie się inaczej ta rzecz przedstawia — odezwał się pokojowiec. — Ja widzę panów Beausire i Bochner, odpływających z Bayonne do Portugalji.
— Wybornie!
— Pan Bochner, jak wszyscy niemcy, przepada za morzem i spaceruje po pokładzie. Przy pierwszem wzburzeniu bałwanów, wychyla się z pokładu i wpada w morze. Pudełko, djamenty utoną z nim razem, i koniec. Czemużby morze nie miało przyjąć brylantów choćby za miljon franków, skoro w swych głębiach potrafiło ukryć okręty z Indji hiszpańskich, wiozących ładunek złota.
— Tak, teraz rozumiem — powiedział portugalczyk.
— Nareszcie — mruknął Beausire.
— Ale — ciągnął don Manoël — za ulotnienie się brylantów zamykają w Bastylji, a za to, gdy kto każe patrzeć w morze panu jubilerowi, wieszają.
— Za kradzież brylantów czeka więzienie, tak — odrzekł komandor — lecz ani na chwilę posądzonym być nie można, że się utopiło człowieka.
— Zresztą, zobaczymy jak przyjdzie co do czego — dodał Beausire. — A teraz każdy do swego dzieła. Kierujmy amabasadą, jak wzorowi portugalczycy, ażeby powiedziano o nas: chociaż nie byli prawdziwymi ambasadorami, ale na nich wyglądali. Zawsze to pochlebne. Przeczekajmy te trzy dni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.