Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział LII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LII
CZY TO ZASADZKA?

Gdy obrady były ukończone i wszystko w sali sądowej ucichło, oskarżeni pomieszczeni zostali na tę noc w więzieniu Conciergerie.
Tłumy narodu, jak było do przewidzenia, z nadejściem wieczora zebrały się na placu, okalającym pałac sądowy i ze wzruszeniem oczekiwały wyroku.
Zbiegowisko ludu oczekiwało wyroku z niecierpliwością, skracając sobie od czasu do czasu nudy zajadaniem przyniesionych zapasów.
Dzień był parny. Chmury przebiegały ponad głowami, jakby goniąc się wzajemnie. Słońce promieniami swemi ozłacało wszystko dokoła.
Podczas gdy kardynał, któremu udzielono pozwolenia spacerowania po alejach, należących do gmachu sądowego, rozprawiał z Cagliostrem o możebnem powodzeniu w procesie, podczas gdy Oliwja, zamknięta w celi, karmiła dziecię swe i kołysała je na rękach, podczas gdy Réteau z oczyma błyszczącemi liczył w myśli pieniądze przyobiecane mu przez pana de Crosne i dumał nad tem, co uczyni z niemi, gdy nadal pozostanie w zamknięciu, — Joanna, pozostawając wciąż w pokoju dozorczyni więziennej — Herbert, dla rozerwania myśli starała się używać ruchu.
Izba ta wysoka, obszerna, jak sala, byłą oświecona wielkiem oknem. Jakkolwiek mieszkali tu ludzie wolni, okno opatrzone było mocną kratą żelazną, która jeszcze nazewnątrz oddzielona była od samego okna żelaznemi prętami. Światło słabo dochodziło do wnętrza.
Blask, przebijając się przez podwójne zakratowanie, przyjemnie zawsze witany był przez więźniów.
W tej oto sali od czasu swego zamknięcia w więzieniu Conciergerie spędzała pani de la Motte swój czas w towarzystwie dozorcy, jego żony i syna.
Jak powiedzieliśmy powyżej, pani de la Motte należała do rzędu tych kobiet, które mogą się podobać, gdy chcą.
Rodzina dozorcy polubiła ją w krótkim czasie, bo chytra kobieta, chcąc wykazać swą niewinność, utrzymywała, że nadejdzie chwila, kiedy miejsce jej w więzieniu zajmie królowa i jak się nad nią teraz litują, litować się będą nad dolą królowej.
Dla wynagrodzenia im uprzejmej gościnności, jak sama mówiła, zapomniała o swem usposobieniu melancholijnem, o strapieniu, które ją ciągle dręczyła, i starała się być bezustannie w dobrym humorze.
W dniu, kiedy śledztwo sądowe zostało zamknięte i Joanna powróciła do nich, znalazła ich w zmienionem usposobieniu. Widać było z ich uwag, że krępowani są jej obecnością.
Najmniejsza drobnostka zdołała przestraszać chytrą kobietę, jak znów z byle czego budowała zamki na lodzie. Napróżno usiłowała wydostać prawdę od pani Herbert, która wraz z całą swą rodziną zbywała ją półsłówkami.
Dnia tego Joanna zauważyła siedzącego przy kominku księdza, dawnego przyjaciela domu pani Herbert. Był to dawniejszy sekretarz plenipotenta hrabiego Prowancji. Człowiek obyczajów prostych, w miarę roztropny, znał swoją wartość; od pewnego czasu, nie bacząc na dawniejszą zażyłość, rzadziej bywał w domu pani Herbert i, dopiero po przybyciu Joanny, niezmordowanie starał się o to, aby być tak częstym gościem, jak dawniej. Oprócz niego w pokoju siedziało jeszcze kilku mężczyzn, wyższych urzędników sądowych. Osobistość pani de la Motte zwracała na siebie powszechną uwagę. Widząc ogólne zainteresowanie, pierwsza wszczęła wesołą rozmowę:
— Jestem przekonana, iż tam na górze toczą się daleko żywsze rozprawy.
Cicha odpowiedź klucznika potwierdziła jedynie jej zapytanie.
— Co? na górze! — zapytał ksiądz, udając, że o niczem nie wie.
— A to gdzie? pani hrabino.
— W sali, gdzie sędziowie moi naradzają się nad wydaniem wyroku.
— Tak... — odparł ksiądz.
I znów głuche milczenie zapanowało w pokoju.
— Sądzę, że powierzchowność moja sprawiła dzisiaj dobre wrażenie?
— Tak jest — odpowiedział bojaźliwie dozorca i powstał z miejsca, byle tylko przerwać rozmowę.
— A pan, księże dobrodzieju, jakiego jesteś zdania, co do mojej sprawy?
— Czy źle się zapowiada?
— Weź pan pod uwagę, iż żadna wina dowiedziona mi jeszcze nie została.
— Rzeczywiście — odparł ksiądz. — Masz pani dużo szans za sobą.
— Wszak prawda? — zapytała.
— Ale, dajmy na to, że król zechce sam rozpatrzyć tę sprawę, a wtedy...
— To, co wtedy? Cóż król może zdziałać? — zawołała gwałtownie.
— Król może wyrazić swoje niezadowolenie, że postępowano dotychczas wbrew jego woli, a w takim razie rozkazałby uwięzić pana de Rohan, ale to niemożebne.
— Rzeczywiście, niema to najmniejszych cech prawdopodobieństwa.
— Otóż — pośpieszyła zauważyć Joanna — tłumaczenie się moje w całej sprawie potwierdziło tylko zeznanie kardynała..
Król chce znaleźć kogoś, na kogoby mógł winę zwalić, a wszakże pan de Rohan tak dobrze się do tego nadaje, jak i ja. Po tych słowach zapanował jakiś rażący spokój.
Wreszcie ksiądz pierwszy zagaił znów rozmowę.
— Pani — rzekł — król już ochłonął z pierwszego uniesienia gniewu — żądze zemsty zostały już zaspokojone i zapewne nie będzie już pamiętał o przeszłości.
— Czy można wiedzieć, co pan nazywa zadowoleniem zemsty? — zapytała Joanna ironicznie. — Wszakże i Neron miewał swoje żądze gniewu tak, jak i Tytus nie był od nich wolny.
— A czyż naprzykład skazanie kogokolwiek mogłoby wystarczyć na zaspokojenie tej namiętności.
— Kogokolwiek? — zawołała Joanna — to słowo zdaje się dużo mówić.
— Ja tylko mówię o skazaniu na zamknięcie w klasztorze; jest to kara, którą, jak wieść głosi, król zamierza zastosować do pani.
— Osadzenie w klasztorze! czyli śmierć powolna, hańbiąca, którą zechcą pewnie nazwać aktem dla mnie łaski. Dożywotni pobyt w ciszy, wśród męczarni głodu i zimna! Nie, nigdy! zanadto upokorzeń, zanadto wstydu dla niewinnej, wtedy, gdy prawdziwy sprawca nieszczęścia żyje sobie spokojnie, otoczony dostatkami i honorami. Śmierć mi pozostaje, to będzie sąd mój nad samą sobą za to, że miałam nieszczęście przyjść na ten padół nędzy i niegodziwości!
I, nie czekając na przełożenia obecnych, na prośby dozorcy, odepchnęła z zaciekłością jego żonę, odtrąciła księdza i z szybkością wybiegła z pokoju.
Trzy te osoby nie usiłowały jej zatrzymać, czuć w tem było komedję. Wybuchy gniewu były za głośne, aby można sądzić, że są naturalne. Jak szalona wbiegła do gabinetu, przylegającego do sali i, schyliwszy ogromny wazon fajansowy, kilkakrotnie z całej siły uderzyła się nim w głowę. Wazon rozbił się w kawałki; krew szeroką strugą polała się z rany. Posadzono ją na fotelu i przyniesiono soli orzeźwiających. Po strasznych konwulsjach zapadła w silne zemdlenie. Gdy przyszła do siebie ksiądz myślał, że się dusi.
— Patrzcie — wyrzekł — to zakratowane okno tamuje dostęp świeżego powietrza. Czy nie możnaby orzeźwić tej biednej istoty!
Wtedy pani Herbert, zapominając o wszystkiem, pobiegła do szafy i wyjęła klucz, którym zakratowane okno zostało otworzone. Po chwili zemdlona pełną piersią zaczerpnęła świeżego powietrza.
— A! — wyrzekł ksiądz — nie wiedziałem, że okno to jest tak urządzone, iż można je otwierać kluczem. Po co tyle ostrożności?
— Taki jest regulamin więzienny — odparła dozorczyni.
— A! już rozumiem — ciągnął dalej ksiądz, z ukrytem znaczeniem w głosie — okno te wznosi się na siedem stóp od ziemi i wychodzi na wybrzeże. Jeżeliby zaszedł taki wypadek, że kilku więźniów wydostałoby się z wnętrza więzienia Conciergerie, mogłoby przez waszą salę uciec, nie narażając się wcale na spotkanie ze strażą więzienną.
Ksiądz zauważył, że pani de la Motte przy tych słowach zadrżała i pilnie nasłuchiwała, co dalej mówić się będzie; następnie oczy jej zwróciły się w kierunku, gdzie pani Herbert umieściła znów klucz. Było to dla niego wystarczające, obecność jego wydała mu się niepotrzebną i, pożegnawszy się ze wszystkimi, opuścił salę. Po chwili, wchodząc znów do pokoju, odezwał się, jakby od niechcenia.
— O! co osób, zgromadzonych w jednem miejscu! — rzekł. Tłumy narodu ciągną po drugiej stronie pałacu, lecz za to żywej duszy niema na wybrzeżu.
Pani de Herbert wychyliła głowę.
— Rzeczywiście — odrzekła.
— Czy można się spodziewać? — wyrzekł przyciszonym głosem, jakby go pani de la Motte słyszeć nie miała, a ona z całej tej mowy nie straciła ani jednego wyrazu że wyrok odczytany będzie jeszcze dzisiejszej nocy.
— Nie sądzę, aby to mgło nastąpić przed jutrem.
— W takim razie — dodał ksiądz — byłoby pożądane, abyście pozwolili tutaj spocząć pani de la Motte. Po wstrząśnieniach potrzebuje wypoczynku.
— My udamy się do naszego pokoju — podchwycił poczciwy dozorca — i pozostawimy tu panią de la Motte w fotelu, jeżeli, ma się rozumieć, nie zechce udać się do łóżka...
Ksiądz zniknął, a dozorca i jego żona również oddalili się, zamknąwszy ostrożnie kratę, aby nie przebudzić pani de la Motte.
Joanna gdy pozostała sama, otworzyła oczy.
— Ksiądz radzi mi, abym się ratowała ucieczką pomyślała. — Dlaczegóż nie dowiódł mi nieodzownej potrzeby wymknięcia się z więzienia i nie udzielił mi potrzebnych do tego środków; grozić mi jednak skazaniem przed wyrokiem sędziów może tylko przyjaciel, który chce tym sposobem wskazać mi drogę ocalenia. Ażeby porzucić więzienie, potrzebuję tylko jeden krok uczynić; otworzę tę szafę, następnie kratę i wnet znaleźć się będę mogła na pustem wybrzeżu.
Chwila ocalenia nadchodzi; wraz ze swobodą odzyskam inne bogactwa, będę miał sposobność odpłacić za wszystkie nieszczęścia, które mi wyrządzono.
I nagle rzuciła się ku szafie, wyjęła klucz i zbliżała się do kraty.
Pobudzona jej wyobraźnia przedstawiła w jej oczach jakąś postać w mundurze.
— Jakiś człowiek jest tam — wyrzekła — być może, że to ksiądz, który wyczekuje mojej ucieczki i chce mi zapewne udzielić swojej pomocy. A gdyby to miała być zasadzka, gdybym zeszedłszy na dół, schwytana została na gorącym uczynku! Chęć ucieczki byłaby przyznaniem się do winy. Kto szuka zbawienia w ucieczce, ucieka przed własnem sumieniem. Kto unika zetknięcia się ze sprawiedliwością, nie może być niewinny. Zresztą skąd przybywa ten człowiek! Zdaje się, że widziałam go kiedyś u księcia Prowancji. Któż mi może dać dostateczną rękojmię, że nie jest to zbir, nasłany przez królową lub przez rodzinę Rohanów. Drogoby zapłacono za każdy krok fałszywy z mej strony. Czyż nie będzie nierozwagą, gdy postaram się opuścić więzienie na kilka godzin przed wydaniem wyroku! Czy, jeżeli mnie chciano ocalić prawdziwie, nie można było tego wcześniej uczynić? Boże mój! Kto wie, czy nowina o uwolnieniu mnie przez sędziów nie doszła do uszu mych nieprzyjaciół? A może chcianoby wraz z tą wieścią zawiadomić królowę o mojej ucieczce, która byłaby nieomylnym dowodem mej winy. Nie, pozostaję!
Następnie zaś siadłszy na fotelu zdaleka i wciąż udając, że śpi, przyglądała się cieniowi człowieka, który czatował, aż nareszcie, zmęczony z pierwszym blaskiem świtu oddalił się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.