Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Bóg wysłucha! modlitwy Andrei. Charny nie miał w nocy gorączki. Nazajutrz, gdy chciwie chwytała wiadomości o nim, młodzieniec, dzięki staraniom lekarza, powracał do życia. Zapalenie ustępowało, zwalczone silami żywotnemi i lekarstwem. Polepszenie było widoczne.
Charny, przychodzący do zdrowia, przestał być zajmującym dla doktora Louis. Wogóle zdrowi niewiele obchodzą lekarzy.
Po upływie ośmiu dni, kiedy i Andrea uspokoiła się już zupełnie, Louis, pamiętając wybryki chorego podczas kryzysu, zapragnął przenieść Oliwiera gdzieś dalej. Chciał tym sposobem zabezpieczyć się na wypadek powrócenia maligny.
Lecz Charny ani słuchać nie chciał. Wpatrzył się ostro w doktora, rozgniewał straszliwie i utrzymywał, że jest u króla i że nikt nie ma prawa pozbawiać go opieki królewskiej.
Doktór nie grzeszył cierpliwością z pacjentami a głównie z rekonwalescentami swoimi; przywołał zatem czterech lokajów i kazał im wynosić chorego. Charny uczepił się łóżka, uderzył pięścią jednego z ludzi a reszcie wygrażał okrutnie.
Doktór Louis próbował perswazji. Charny zdawał się słuchać; lecz, gdy lokaje przemocą go unieść chcieli, szarpnął się gwałtownie, rana się otworzyła, krew zaczęła płynąć i znów stracił przytomność. Recydywa okazała się gorszą od pierwszej choroby.
Zaczął wykrzykiwać, że chcą go oddalić, aby go pozbawić rozkoszy widzeń sennych, lecz nic nie poradzą, bo one za nim wszędzie pójdą; że jest kochany i że przyjdą go odwiedzić, a kochająca go jest na tem stanowisku, iż nikogo się nie boi i nikt jej przeszkodzić nie może. Przerażony doktór odprawił służbę czemprędzej, opatrzył ranę, i postanowił leczyć wpierw ciało, niż duszę. Nie mógł jednak powstrzymać powracającej gorączki i bał się, iż może się ona skończyć obłędem.
Choroba tak szybko postępowała, że doktór zamierzał użyć środków gwałtownych.
Doktór Louis nie mógł powołać się na władzę królewską, bo chory zasłaniał się też wolą królewską. Postanowił więc opowiedzieć wszystko królowej i, skorzystawszy z chwili, gdy Charny zasnął, zmęczony przywoływaniem mar sennych i powiadaniem wymarzonych zdarzeń, udał się wprost do niej.
Zastał Marję Antoninę zamyśloną, lecz nie smutną, przypuszczała bowiem, że doktór przynosi dobre nowiny. Zdziwiła się mocno, gdy na pierwsze zapytanie Louis odpowiedział krótko, że z chorym jest bardzo źle.
— Jak to może być! — zawołała królowa — przecież wczoraj było dobrze?
— Nie, pani, i wczoraj było źle.
— A jednak powiedziałeś mi przez Misery, że mu lepiej.
— Łudziłem siebie i innych.
— Co to znaczy? — odparła królowa, blada niezmiernie — jeżeli niema nadziei, poco kryć przede mną? Czegóż mam się obawiać, doktorze? Jeżeli zaś zdrowszy, poco mnie przerażasz, iż król stracić może wiernego sługę?... Powiedz otwarcie, tak lub nie. Jakie jest niebezpieczeństwo?
— Dla niego mniejsze, niż dla innych, Najjaśniejsza Pani.
— Nic nie rozumiem doktorze, mów jaśniej.
— Otóż, że nie mogę — odpowiedział Louis. — Mogę tylko zapewnić Waszą Królewską Mość, że cierpienie pana de Charny jest czysto moralne. Rana jest nieznaczącym dodatkiem, powodem, pobudką dla gorączki.
— Więc pan de Charny cierpi moralnie?
— Tak, pani; nazywam cierpieniem moralnem, wszystko czego skalpelem zbadać nie można. Wybacz, Najjaśniejsza Pani, że więcej nie powiem.
— Chcesz mi powiedzieć, że hrabia?... — nalegała królowa.
— Czy pani rozkazuje mówić?
— Naturalnie, pragnę tego.
— A zatem, hrabia jest zakochany szalenie; oto u chciałem powiedzieć: Wasza Królewska Mość kazała usłuchałem.
Królowa wzruszyła ramionami, co miało znaczyć: — „A to śliczna historja!“.
— Pani sądzi, że można wyzdrowieć z tego, jak z rany? podjął doktór.
— O nie, złe się zakorzenia i z chwilowego obłędu pan de Charny wpadnie w monomanii śmiertelną. A wtedy...
— A wtedy co doktorze?
— Zgubi pani młodzieńca.
— Naprawdę, doktorze, dziwnie się wyrażasz. Ja zgubię tego młodzieńca! Cóżem ja winna, że mu się w głowie pomieszało?
— Naturalnie, że pani.
— Obrażasz mnie, doktorze.
— Jeżeli pani nie jest przyczyną w tej chwili — ciągnął doktór nieustraszony — będziesz nią później.
— Poradź więc, co mam czynić, przecież to twoja powinność — rzekła królowa, ułagodzona trochę.
— To znaczy, że mam przepisać lekarstwo?
— Jak ci się podoba.
— Oto jest. Trzeba leczyć młodego balsamem lub żelazem, niech kobieta, której imię powtarza bezustannie zabije go lub uzdrowi.
— Wpadasz w ostateczności, kochany doktorze — przerwała królowa niecierpliwie. — Zabić... uzdrowić, wielkie słowa, zaiste! Czyż można zabić mężczyznę oziębłością?
Czy podobna uleczyć biednego szaleńca jednym uśmiechem?
— O! jeżeli i pani jeszcze nie dowierza — rzekł doktór — nie mam tu co robić więcej, tylko pożegnać winienem Waszą Królewską Mość.
— Czyż to o mnie chodzi właściwie?
— Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć, powtarzam tylko, że pan de Charny jest szaleńcem z odbłyskami rozumu i że to może go uczynić warjatem i zabić, a osoba dla której stracił rozum, jest w stanie go uleczyć. Otóż, gdy Najjaśniejsza Pani zapragnie uwolnić pałac od krzyków, marzeń na jawie i skandalów, niech się namyśli, co ma uczynić.
— Więc cóż mam uczynić?
— A to pytanie? Ja tylko przepisuję lekarstwo, a nic nie radzę.
Czyż nie wiem, co ciągle słyszę i widzę?
— Przypuśćmy, że zrozumiałam pana? ale co z tego wyniknie?
— Szczęście podwójne: przedewszystkiem dla pani jak i dla nas wszystkich, że chory, ugodzony w serce, przez rozum opamięta się i nie stanie się ofiarą poczynającej się choroby beznadziejnej. A potem... A! pani, wybacz mi moją winę, że widziałem aż dwa wyjścia z tego labiryntu... Lecz dla Marji Antoniny, królowej Francji, jest jedno tylko.
— Rozumiem cię; mówiłeś szczerze, doktorze. Trzeba, aby kobieta, dla której stracił rozum, powróciła mu go jakimkolwiek sposobem.
— Tak jest, to właśnie.
— Trzeba, aby miała odwagę pójść do niego wydrzeć mu jego marzenia, to jest tego węża, wpijającego się w głąb serca.
— Tak, tak Najjaśniejsza Pani.
— Każ uprzedzić jednę z moich dam honorowych, pannę de Taverney? — zawołał doktór.
— Tak jest; zarządź tak, aby pacjent twój przyjął nas przyzwoicie.
— Dobrze, Najjaśniejsza Pani.
— O! jak to smutno — rzekła królowa — iść i nie być pewną, czy niosę śmierć czy życie człowiekowi...
— Ja codzień jestem wtem położeniu, Najjaśniejsza Pani, gdy spotykam chorobę nieznaną. Daję lekarstwo i nie jestem pewny, czy zabiję chorobę, czy chorego?
Chodźmy pani, chodźmy już!
Królowa westchnęła i poszła sama z doktorem, nie mogąc znaleźć Andrei. Była jedenasta rano. Charny, ubrany, spał w fotelu po nocy, spędzonej niespokojnie. Okiennice, pozamykane starannie, przepuszczały zaledwie słabe światło. Otoczenie całe działało na uspokojenie rozdrażnionych nerwów, tej głównej przyczyny cierpienia.
Doktór Louis umiejętnie unikał wszystkiego, coby mogło pogorszyć stan pacjenta, a jednak, zdecydowany na krok stanowczy, nie cofał się przed próbą, która mogła go zabić. Co prawda mogła go i uleczyć. Królowa w ubraniu porannem, uczesana elegancko, przebiegła szybko korytarz, prowadzący do pokoju pana de Charny.
Doktór zalecił jej, aby bez wahania, bez ociągania, ukazała się odważnie, dla wywołania wrażenia gwałtownego.
Pociągnęła tak szybko klamkę od pierwszego pokoju, że osoba, pochylona u drzwi pokoju Charny‘ego, kobieta, owinięta płaszczem, miała zaledwie czas wyprostować się i przybrać postawę spokojną, pomimo że twarz jej i drżące ręce zdradzały pomieszanie.
— Andrea! — zawołała królowa zadziwiona. — Ty tutaj?.
— Tak, ja! — odpowiedziała blada i drżąca Andrea — ja, Wasza Królewska Mość. Ale przecież i Wasza Królewska Mość tu się znajduje?
— O! o! znowu gmatwanina — mruknął do siebie doktór.
— Szukałam cię wszędzie — rzekła królowa — gdzie byłaś?
Słowa te wymówiła, bez zwykłej dobroci. Było w nich coś, jak chęć badania, jak podejrzenie.
Andrea zlękła się; bała się przedewszystkiem, aby nie odgadnięto jej miłości, tego uczucia tak strasznego dla niej samej. Pomimo całej dumy, postanowiła skłamać po raz drugi.
— Jestem tu, jak pani widzi.
— Widzę, lecz poco?
— Pani — odrzekła Andrea — powiedziano mi, że Wasza Królewska Mość kazała mnie szukać, więc przyszłam.
Królowa nie dowierzała jeszcze.
— Jakim sposobem odgadłaś, że tu właśnie przyjdę?
— Bardzo łatwo. Doktór Louis był u Waszej Królewskiej Mości, następnie widziano państwa w apartamentach, które prowadzą do tego pawilonu.
— Trafnie odgadłaś — odparła królowa, niezupełnie przekonana, ale znacznie łagodniej — doskonale odgadłaś!
Andrea zdobyła się jeszcze na odwagę.
— Pani — rzekła z uśmiechem — jeżeli Wasza Królewska Mość nie życzyła sobie być widzianą, nie powinna była ukazywać się na galerjach odkrytych, jak dzisiaj, gdy szła tutaj. Skoro królowa przechodzi przez taras, panna de Taverney widzi ją z okna swego pokoju, a nie trudno wcale wyprzedzić osobę, którą się widzi zdaleka.
— Masz zupełną słuszność. To moja wada nieznośna, że nigdy nic nie odgadnę; sama jestem niedomyślna i trudno mi uwierzyć w domyślność innych.
Królowa czuła, że może potrzebować pobłażania, ponieważ potrzebowała powiernicy.
Natura jej nie była zlepkiem kokieterji i nieufności, jak to bywa u kobiet pospolitych, Wierzyła w przyjaźń, czując, że sama kochać potrafi. Kobiety, nie ufające sobie, nie dowierzają innym. To właśnie jest karą kokietek, że nigdy nie wierzą w prawdziwą miłość wielbicieli.
Marja Antonina zapomniała o wrażeniu, jakiego doznała, spotkawszy Andreę pod drzwiami pokoju pana de Charny. Wzięła za rękę pannę de Taverney, kazała jej otworzyć drzwi i weszła prędko do pokoju chorego, zostawiając Andreę i doktora za sobą. Zaledwie królowa znikła, gdy panna de Taverney wzniosła oczy w niebo z wyrazem boleści i gniewu.
Poczciwy doktór wziął ją pod rękę i chodził po korytarzu, mówiąc:
— Czy sądzisz, że jej się uda?
— O czem mówisz, doktorze?
— Czy jej się uda skłonić biednego szaleńca, aby dał się przenieść stąd, bo w przeciwnym razie umrze tu, jeżeli gorączka potrwa dłużej.
— Wyzdrowiałby zatem, gdyby był dokąd indziej przeniesiony! — zawołała Andrea.
Doktór spojrzał na nią, zdziwiony i niespokojny:
— Zdaje mi się, że tak — powiedział.
— O, Boże! dopomóż jej! — dodała biedna dziewczyna.