Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX
ŁATWIEJ ZBADAĆ CHOROBĘ CIAŁA, NIŻ SERCA

Doktór patrzył zamyślony na oddalającą się królowę, następnie zaczął mruczeć pod nosem. W pałacu tym są tajemnice, których rozumem zbadać niepodobna. Przeciw niektórym zbroję się w lancet, przecinam żyły dla uzdrowienia, inne znów leczę wyrzutami sumienia, krwawię serca... czy mi się uda kuracja....
Charny uspokoił się; doktór przymknął mu oczy, patrzące błędnie i nieruchomo, zwilżył skronie wodą z octem, poprawił pościel i odświeżył powietrze. Przekonawszy się, że spokój powraca na twarz rannego, że łkania bolesne przechodzą w ciche westchnienia, a krzyki rozpaczy w szept miłosny:
— O tak, tak — mówił do siebie — to już nie sympatja, to pociąg niepokonany; gorączka wzmogła się, jakby czując odwiedziny; atomy ludzkie wydzielają się i łączą, jak pyłki w królestwie roślinnem, myśli komunikują się niewidzialnie, serca porozumiewają się w tajemnicy.
Naraz zadrżał, odwrócił i nadsłuchiwał.
— Co to jest, kto tam idzie znowu?...
Słychać było rzeczywiście szmer sukni kobiecej w końcu korytarza.
— Nie podobna, ażeby to była królowa, czyżby tak prędko zmieniła zdanie?... Przekonajmy się...
Otworzył cichutko drugie drzwi, wychodzące także na korytarz, wychylił głowę i ujrzał kobietę, okrytą długim, fałdzistym płaszczem, nieruchomą jak statua rozpaczy. Ciemno było, słabe światełko nie rozjaśniało długiego przejścia, oknem tylko wpadał blady promień księżyca na tę postać, raz widoczną, to znów niknącą, gdy chmury zakrywały tarczę świetlaną.
Doktór schował się ostrożnie, przeszedł pokój i cicho, lecz raptownie, otworzył drzwi, za któremi kobieta była ukryta. Krzyknęła, wyciągnęła ręce i trafiła na doktora.
— Kto tu jest?... — zapytał głosem, w którym czuć było litość nie groźbę, ponieważ odgadł, że ta postać nieruchoma słuchała sercem, nie uchem.
— To ja, doktorze — odpowiedział głos słodki i smutny.
Głos ten był znany doktorowi, budził w nim jakieś dawne i niepewne wspomnienie.
— To ja, Andrea de Taverney.
— Boże wielki, co się stało?... czyżby ona zasłabła?...
— Ona!... — krzyknęła Andrea — co za ona?...
Doktór zrozumiał, że popełnił nieroztropność.
— Przepraszam panią, lecz widziałem przed chwilą kobietę, oddalającą się, może to pani była?...
— O tak — rzekła Andrea — była tu jakaś kobieta przedemną, wszak prawda?...
Andrea pytała z taką gorącą ciekawością, że doktór domyślił się uczucia, miotającego jej sercem. Dziecko kochane — powiedział — nie rozumiemy się; o kim mówisz?.... czego chcesz odemnie?... wytłumacz się...
— Doktorze — odparła Andrea głosem tak smutnym, że go poruszył do głębi — dobry, kochany doktorze, nie próbuj mnie zwodzić, ty, który zawsze mi prawdę mówisz, przyznaj, że była tu przed chwilą kobieta, bo i ja ją widziałam.
— A któż ci mówi, że nikt nie był?...
— Ale, kobieta, doktorze, tu była.
— Naturalnie, że kobieta, jeżeli tylko nie utrzymujesz, iż kobieta przestaje być nią po czterdziestu latach.
— Więc ta, która była miała już lat czterdzieści?... — zawołała Andrea, oddychając swobodniej.
— Mówiąc czterdzieści lat, darowuję jej jakie pięć lub sześć latek, przez przyjaźń moją, bo pani Misery jest moją przyjaciółką, bardzo serdeczną nawet.
— Pani Misery?...
— A tak.
— Więc to ona przychodziła?...
Pocóż, u djabła, miałbym pani mówić nieprawdę?...
— O!... bo ja...
— Doprawdy z wami, moje panie, trudno dojść do ładu, trudno was pojąć, zrozumieć... byłem pewny naprzykład, że ciebie, drogie dziecię znam doskonale, a tymczasem pokazuje się, że nie, to można oszaleć.
— Kochany, poczciwy doktorze, wybacz.
— Dosyć tego, wracajmy do rzeczy.
Andrea spojrzała niespokojnie.
— Czy ona czuje się gorzej? — zapytał.
— Kto taki?....
— Na Boga żywego!... przecie królową.
— Królowa?...
— No tak, pani de Misery właśnie przychodziła po mnie, bo królowa dostała palpitacji serca duszności... Smutna to choroba, droga panienko, nieuleczalna. Powiedz mi, co tam słychać, jeżeli cię po mnie przysłano. Chodźmy do niej jak najprędzej.
Doktór postąpił naprzód, chcąc raz już odejść, lecz Andrea wstrzymała go, mówiąc:
— Nie przychodzę od królowej, kochany doktorze. Nie domyślałam się nawet, że jest cierpiąca. Biedna królowa, gdybym była wiedziała... Lecz, przebacz mi pan, sama nie wiem, co mówię.
— Widzę to dobrze.
— Nietylko nie wiem co mówię, ale i co robię.
— Ale ja już wiem: oto słabo ci się robi.
Andrea bowiem zbladła, ręce jej opadły, zachwiała się i pochyliła, jak kwiat więdnący.
Doktór ujął ją w ramiona, i starał się orzeźwić i dodać odwagi. Wtedy Andrea wysiłkiem woli otrząsnęła się ze słabości, a umysł jej mężny, nie upadający nigdy pod ciężarem bólu, czy to fizycznego, czy moralnego, powrócił do równowagi.
— Wiesz o tem, doktorze — rzekła — jak jestem nerwowa, a ciemności mnie przerażają. Zabłądziłam w tych przejściach, źle oświeconych, i stąd pochodzi dziwny stan, w jakim mnie widzisz.
— Pocóż, u djabła, naraża się pani na ciemności.... Kto panią zmusza, jeżeli nikt cię nie przysyła, ani też nic cię tu nie ciągnie?...
— Powiedziałam ci, kochany doktorze, że mnie nikt nie przysłał, ale nie mówiłam, że nic nie przyciąga.
— Aha!... zaczynamy spierać się o wyrażenia, kochana panienko. Źle miejsce wybrałaś. Chodźmy gdzieindziej, jeżeli to ma trwać długo.
— Dziesięć minut, doktorze, więcej nie wymagam.
— No, dobrze, niech będzie dziesięć minut, tylko nie stojąco, moje nogi tego nie lubią; chodźmy, pani, usiądziemy.
— A gdzie?...
— Jeżeli chcesz, to na ławce w korytarzu.
Andrea nie wiedziała o bytności królowej i nie domyślała się, ile w milczeniu poczciwego doktora było smutnej życzliwości i litości pobłażliwej, wzięła je więc za naganę i jak zawsze uczula się niemile dotkniętą.
— To, co uczyniłam — rzekła — nie powinno cię dziwić, doktorze; pan de Charny jest chory, wskutek rany otrzymanej w pojedynku z bratem moim.
— Z bratem pani!... — wykrzyknął doktór Luis — więc to pan Filip de Taverney zranił pana de Charny?...
— Tak, rzeczywiście.
— Ależ ja nic nie widziałem!...
— Teraz pojmuje pan, że chcę i powinnam być u nie go i zapytać przynajmniej, czy bardzo cierpi.
— Masz słuszność, drogie dziecię — powiedział poczciwiec, uszczęśliwiony, że może być pobłażliwym. — Nie wiedząc o niczem, jak mogłem odgadnąć prawdziwy powód... Zatrzymał się, chcąc dać poznać Andrei, że przyjmuje jej tłumaczenie, lecz niezupełnie wierzy.
— Doktorze kochany — rzekła Andrea, położywszy mu obie rączki na ramieniu i patrząc prosto w oczy — wypowiedz całą myśl twoją.
— A czy nikt nas nie podsłucha? — zapytała Andrea bojaźliwie.
— Nikt a nikt, kochana pani.
— Nawet ranny, który się tam znajduje? — dodała, wskazując pokój doktora, oświecony przyćmioną niebieskawą lampą.
— Nie, nie, bądź pani spokojna, nawet ten biedny chłopiec nas nie usłyszy, on właśnie, mniej niż kto inny...
— O!... Boże wielki, więc tak bardzo chory? — zawołała.
— Tak, prawdę mówiąc, źle z nim jest. Lecz powiedz mi, pani, co cię tu przywiodło; tylko prędko, moje dziecię, wiesz, że królowa czeka na mnie.
— Otóż, doktorze — rzekła Andrea wzdychając — zdaje się, że mówimy już o tem...
— Więc to chodzi o pana de Charny?...
— Tak, kochany przyjacielu, przyszłam dowiedzieć się...
Doktór spodziewał się to usłyszeć, a jednak słowa Andrei przyjął lodowatem milczeniem.
Porównywał postępek Andrei i królowej, widział, ze dwie te kobiety żywią jednakie uczucia, a po oznakach zewnętrznych zdawało mu się poznać, że obie pożerane są gwałtowną miłością. Ja ją wypowiedziałem. Nie wyprowadzam wniosków żadnych... — Pojedynek między młodymi ludźmi, rzecz to przecież zwyczajna, codzień się przytrafiająca.
— Jedna rzecz jednak może nadać temu większe znaczenie, bo, jeżeli chodziło o kobietę...
— O kobietę, doktorze?...
— Tak jest. O ciebie, kochana pani, naprzykład...
— O mnie?...
Andrea westchnęła boleśnie. — Nie, doktorze, to nie o mnie bił się pan de Charny.
Doktór udał, że wierzy odpowiedzi, chciał jednak dowiedzieć się koniecznie, co to westchnienie znaczyło.
— Teraz rozumiem, dlaczego pani przyszłaś powiedział — to brat panią przysłał.
— Tak, tak, doktorze, brat mnie przysłał — zawołała Andrea.
Doktór spojrzał jej prosto w oczy.
— O!... ty, duszo chytra, będę jednak wiedział, co masz w sercu — mruknął, a głośno dodał:
— A więc powiem całą prawdę, jaka należy się osobie zainteresowanej. Powtórz to pani bratu i niech się ma na baczności, aby w razie... Rozumiesz?...
— Nic a nic, doktorze, a przedewszystkiem nie mogę pojąć co znaczy: „mieć się na baczności w razie...
— Zaraz ci wytłumaczę. Król nie lubi pojedynków. Król, co prawda, nie trzyma się ściśle prawa w tym razie, lecz jeżeli powód pojedynku jest skandaliczny, Jego Królewska Mość skazuje na wygnanie lub na więzienie.
— Wiem o tem.
— A jeżeli jeszcze śmierć nastąpi, o!... w takim razie król nie zna litości. Zatem poradź pani bratu, aby w razie wypadku postarał się ukryć.
— Doktorze!... — zawołała Andrea — doktorze, więc pan de Charny jest bardzo chory?...
— Posłuchaj, kochana panienko, obiecałem ci prawdę, oto ją masz: Widzisz biednego chłopca, który śpi a raczej jęczy tam w pokoju?...
— Tak, widzę — odparła Andrea złamanym głosem.
— Otóż, jeżeli mi się nie uda do jutra ocalić go, jeżeli gorączka, która go pożera nie ustanie, za dwadzieścia cztery godziny, człowiek ten będzie trupem.
Andrea czuła, że nie powstrzyma krzyku, ścisnęła ręką gardło, paznogcie zapiła w ciało, aby tym bólem fizycznym przygłuszyć rozpacz, miotającą sercem. Doktór Louis nie widział żadnej zmiany na tworzy Andrei, która jak spartanka panowała nad sobą.
— Brat mój nie ucieknie, zwyciężył wprawdzie pani de Charny, i jeżeli go ranił, to broniąc się jedynie; jeżeli zaś rana ta będzie śmiertelna, Bóg tylko ma prawo go sądzić.
— Nie dla siebie ona tu przyszła — myślał doktór — z pewnością zatem dla królowej. Zobaczymy teraz, jak daleko jej Królewska Mość posunęła swą lekkomyślność.
— Co też królowa mówi o tym pojedynku — zapytał.
— Nie wiem — odparła Andrea. — Cóż to królowi może obchodzić?...
— Ale pan de Taverney jest jej bardzo miły?... tak mi się zdaje przynajmniej.
— Pan de Taverney wyszedł cało z tej sprawy, mam nadzieję, że Jej Królewska Mość weźmie w obronę brata mego, jeżeli go obwinią...
Doktór Louis, zbity z tropu, zaprzestał badania.
— Nie jestem fizjologiem — myślał — jestem tylko chirurgiem. Po cóż u djabła, znając tak dobrze grę muskułów i nerwów, mam się koniecznie wdawać w odgadywanie kaprysów i namiętności kobiecych?...
Powiedziałem ci, panienko — odpowiedział Andrei — wszystko coś chciała wiedzieć. Każ umykać lub zostać panu de Taverney. To już do ciebie należy. Moją powinnością jest ocalić rannego tej nocy... w przeciwnym razie śmierć go porwie niechybnie w przeciągu dwudziestu czterech gadzin. Bądź zdrowa, panienko...
Poczem zamknął drzwi.
Andrea drżącą ręką potarła czoło; ujrzała się naraz sama, sama ze straszną rzeczywistością...
Widziała już śmierć, o której tak obojętnie mówił doktór, jak okryta białym całunem występowała z ciemności i dążyła do pokoju chorego.
Powiew śmiertelny zmroził jej członki, pobiegła jak nieprzytomna do siebie, zamknęła drzwi na klucz i padła na kolana przy łóżku:
— Boże mój! — zawołała z dziką energją, zalewając się łzami — Boże wielki!... nie bądź niesprawiedliwy, nie bądź okrutny!... Ty, który wszystko możesz, nie daj mu umrzeć, wszak on nic złego nie uczynił, a tak jest kochany gorąco na tym świecie!... O Boże mój!... Wszyscy my, ludzie, wierzymy w miłosierdzie Twoje. A ja!... ja... która cię błagam, cierpiałam okrutnie, bez żadnej winy z mej strony. Nigdy się nie skarżyłam nawet Tobie; nigdy nie zwątpiłam o dobroci Twojej. Dziś proszę Cię, błagam i żądam życia dla jedynej istoty... o!... jeżeli mnie nie wysłuchasz, o, Boże!... wiara moja w sprawiedliwość Twoją się zachwieje... O!... bluźnię, Boże!... przebacz i nie karz mnie za to. Łaski!... łaski!... o Boże dobroci i miłosierdzia...
Andrea straciła przytomność, zachwiała się i padła jak nieżywa na podłogę.
Gdy zbudziła się z długiego omdlenia, przypomniała sobie wszystkie boleści przeszłe i teraźniejsze. — O Boże!... — szepnęła z wyrazem złowrogim — nie miałeś nademną litości, ukarałeś mnie, bo ja go kocham!... o tak, kocham!... czy nie dosyć kary?... Czy mi go teraz zabierzesz?...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.