Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie pan de Colonne opuścił królową, dało się słyszeć dyskretne pukanie do drzwi buduaru, a za chwilę weszła Joanna.
— Najjaśniejsza Pani — rzekła cicho — „on jest tam, czeka.
— Kto, kardynał? — zapytała królowa, zdziwiona wyrażeniem „on“, wiele bardzo znaczącem w ustach kobiety.
Nie zdążyła nic dodać, a już Joanna wprowadziła pana de Rohan, sama zaś pożegnała królowę, uścisnąwszy nieznacznie rękę swojego protegowanego.
Książę został sam z Marją Antoniną; postąpił trzy kroki i złożył obowiązkowy ukłon.
Królowa, widząc szacunek i takt w zachowaniu kardynała, uczuła się wzruszoną i wyciągnęła rękę do stojącego ze spuszczonemi oczyma.
— Książę — wymówiła — uwiadomiono mnie o postępku jego, który zmusza do zapomnienia wielu krzywd dawniejszych.
— Pozwól mi, Najjaśniejsza Pani — rzekł książę, drżąc ze wzruszenia — pozwól mi łaskawie zapewnić się, że winy moje, o których Wasza Królewska Mość wspomina, okazałyby się znacznie mniejszemi, gdyby mi wolno było usprawiedliwić się.
— Nie zabraniam panu wcale tego — odrzekła królowa, z godnością — lecz cokolwiekbyś powiedział, rzucić to może cień na przywiązanie i szacunek, jaki mam dla ojczyzny i rodziny mojej. Usprawiedliwiając siebie, musiałbyś mnie zranić, panie kardynale. Widzieć pana w nowem świetle, odkryć w nim przyjaciela pełnego szacunku oddanego na usługi...
— O tak! oddanego na usługi... dopóki żyć będę — przerwał kardynał.
— Niech i tak będzie, jeśli się panu podoba. Ale dotąd — mówiła Marja Antonina — chodzi o co innego zupełnie. Pragniesz mi wszak służyć, aż do zrujnowania się, panie kardynale? Bardzo to pięknie z twojej strony, aż nadto pięknie... Na szczęście zapobiegłam już tej katastrofie. Ani życiem, ani ruiną majątkową, nie zapłacisz pan za oddanie się na usługi moje, chyba że, jak to mówią, sam siebie zrujnujesz. To już twoja rzecz. W każdym razie, ponieważ jesteśmy teraz przyjaciółmi, więc jako przyjaciółka, radzę ci, bądź oszczędny, to cnota konieczna dla pana; zyskasz tem łaskę króla, bo on nie lubi marnotrawców.
— Zostanę skąpcem dla przypodobania się Waszej Królewskiej Mości.
— Król — podjęła Marja Antonina, z delikatnym odcieniem surowości w głosie — nie lubi i skąpców także.
— A więc będę, czem Wasza Królewska Mość rozkaże przerwał kardynał, ze źle ukrytą namiętnością.
— Otóż mówiłam — przerwała królowa poważnie — że nie zrujnujesz się pan z mojej przyczyny. Poręczyłeś za mnie i tem mnie zobowiązałeś, lecz, dzięki Bogu, mogę jeszcze zapłacie, com winna, nie zajmuj się zatem tą sprawą, która zacząwszy od pierwszej wypłaty, mnie tylko jedną obchodzić powinna.
— Lecz, aby sprawa ta została ukończoną — rzekł kardynał pozostaje mi jeszcze oddać naszyjnik Waszej Królewskiej Mości.
Mówiąc to, wyjął z kieszeni pudełko i podał z ukłonem.
Królowa wzięła pudełko, nie spojrzawszy na nie; choć drżała z chęci obejrzenia brylantów; powstrzymała się jednak i obojętnie postawiła na stoliczku obok siebie.
Kardynał ośmielił się trochę i zaczął prawić grzeczności, czego łaskawie słuchała, nakoniec chciał wrócić do poprzedniej rozmowy, o pojednaniu z królową.
Ona zaś, ponieważ postanowiła nie patrzeć na brylanty przy nim, a paliła ją chęć obejrzenia ich, słuchała z roztargnieniem.
Pożegnał nareszcie królowę, widząc, że jej zawadza co także go uradowało.
Przecież, gdyby był jej obojętnym, to nie wstydziłaby się zdradzić przy nim ze słabostką kobiecą. Wyszedł zachwycony, upojony nadzieją i gotów dowieść pani de la Motte wdzięczności bez granic, za rokowania, tak pomyślnie do skutku doprowadzone.
Joanna oczekiwała w powozie jego, o sto kroków od bramy pałacowej, dokąd przybiegł z wynurzeniem dozgonnej przyjaźni.
— No cóż — powiedziała, gdy minął pierwszy wybuch wdzięczności — zostaniesz pan Richelieu‘m, czy Mazarinim? Dumne usta austrjaczki wyrzekły zachętę ambicji czy miłości? Rzucasz się w objęcia polityki, czy w intrygi miłosne?
— Nie żartuj, hrabino — rzekł książę — czyż nie widzisz, że rozum tracę z radości!...
— Nie opuszczaj mnie tylko, a za trzy tygodnie najdalej, zostanę ministrem.
— Przekleństwo!... aż za trzy tygodnie? jakżeż to długo czekać, termin zaś pierwszej wypłaty przypada za dni piętnaście!...
— O! szczęście nigdy samo jedno nie przychodzi; królowa ma pieniądze... i zapłaci; zasługa moja cała ograniczy się na dobrych chęciach... To za mało, hrabino, na honor, to zbyt mało. Bóg świadkiem, że pogodzenie się z królową opłaciłbym chętnie ceną pięciuset tysięcy liwrów!
— O, bądź pan spokojny — przerwała Joanna z uśmiechem — będziesz miał i tę przyjemność w dodatku.
— Czy bardzo pragnie pan tego?
— Przyznaję, że wołałbym; bo widzisz, hrabino, gdyby królowa zawdzięczała mi...
— Eminencjo, mam przeczucie, że cię nie ominie ta satysfakcja. Jestżeś na nią przygotowany?
— Rozkazałem na ten cel posprzedawać ostatnie posiadłości moje i wydzierżawić na rok przyszły dochody i beneficja.
— Masz pan zatem pięćset tysięcy liwrów w gotówce?
— A jakże, mam; ale po zapłaceniu, nie wiem, co dalej pocznę...
— Rachujmy na to — zawołała Joanna — że wypłata obecna daje nam trzy miesiące spokoju. A co się przez ten czas stać może, to tylko Bóg jeden wie! Dwa miesiące u steru rządu ureguluje rachunki pańskie i postawi cię na nogi.
— U! hrabino, co za przypuszczenie!...
— Nie broń się, ekscelencjo. Nie ty, to koledzy twoi to zrobią...
— Masz rację, jak zawsze zresztą. Dokąd się teraz udajesz?
— Idę do królowej; muszę się przekonać, jakie wrażenie pozostawiła wizyta pańska.
— Bardzo dobrze. Ja zaś wracam do Paryża.
— Ciekawam poco? Pokaż się pan lepiej wieczorem znów na pokojach; trzeba kuć żelazo, dopóki gorące.
— Na nieszczęście, muszę stawić się na schadzkę, otrzymałem właśnie wezwanie dziś rano przed wyjazdem.
— Jakto! udajesz się pan na randez-vous?
— Nawet bardzo poważne, sądząc z bileciku, jaki odebrałem. Przeczytaj sama...
— Charakter pisma męski — rzekła hrabina i czytała:
„Pewna osoba chce z panem pomówić o sumie pieniężnej, bardzo znacznej, która jest do odebrania. Osoba ta przedstawi się panu kardynałowi dziś wieczorem w pałacu jego w Paryżu, prosząc o audjencję“.
— To anonim!... Może to filut jaki... lub mistyfikator...
— O! nie, hrabino, niktby nie śmiał żartować ze mnie w ten sposób, aby zostać w następstwie obitym przez moją służbę.
— Cóż więc pan przypuszcza?
— Sam nie wiem dlaczego, lecz wydaje mi się, iż znam to pismo.
— E! to złudzenie próżne; zresztą nie ryzykujesz nit z człowiekiem, który obiecuje ci pieniądze. Toby mi się tylko nie podobało, gdyby obiecywał a nie dotrzymał... A teraz żegnam Waszą Eminencję.
— Do szczęśliwego zobaczenia, hrabino.
— Ale, ale, Eminencjo, jeszcze parę słówek...
— Co takiego?
— Jeżeli przypadkiem wpadną ci w ręce pieniądze...
— Więc cóż z tego, hrabino?
— Dostaniesz coś, o czem pan zapomniałeś, czego się nie spodziewasz, skarb jaki odszukany...
— Rozumiem, rozumiem, filutko; mam podzielić się z tobą, wszak prawda?
— Zgadłeś, Eminencjo.
— Przynosisz mi szczęście, hrabino, dlaczegóż zatem nie miałbym pamiętać o tobie? Uważaj rzecz za skończoną. A teraz mów, czego chcesz jeszcze?
— Chcę tylko poradzić panu, abyś był ostrożny i nie naruszał swych pięciuset tysięcy liwrów.
— O! nie bój się niczego!
Kardynał wracał do Paryża w błogiej atmosferze nadziemskich uniesień.
Od dwóch godzin świat zmienił się zupełnie dla niego; życie stało się innem...
Miłość i ambicja... i jedno i drugie uczucie aż nadto zostało zaspokojone.
Jako zakochany, otrzymał od królowej więcej, niż śmiał marzyć; a jako pragnący zaszczytów i władzy, większe jeszcze miał prawo do nadziei.
Król — marzył prałat — prowadzony zręcznie i umiejętnie przez żonę, pomoże z pewnością do wyniesienia na świecznik kardynała; nic go zatem nie powstrzyma na drodze łask i honorów.
Książę Ludwik de Rohan czuł się w natchnieniu. Pragnął wprowadzić zmiany i ulepszenia; zbliżał już w myśli duchowieństwo z ludem, aby stworzyć tym sposobem większość silną, i na niej oparty rządzić długo i dobrze.
Postawi królowę na czele ruchu, dążącego do uszczęśliwienia ludu i podniesienia dobrobytu w kraju; królowę, którą kocha! którą uwielbia... i której przywróci popularność i miłość poddanych.
Oto, o czem marzył szanowny prałat; marzenia te jedno czułe słówko, wyrzeczone przez królowę Marję Antoninę, mogło zamienić w rzeczywistość.
O! wtedy odmieni się, poprawi; porzuci łatwe zdobycze buduarowe, ze światowca stanie się filozofem, z próżniaka pracownikiem niezmordowanym.
Dla charakterów silnych nic to trudnego zamienić dnie i noce, poświęcone rozpuście i hulankom, na życie obowiązku i pracy.
Pan de Rohan puścił wodze fantazji i, podniecony miłością i ambicją, wytwarzał kombinacje jedne od drugich wznioślejsze.
Natychmiast po przybyciu do Paryża, zabrał się do dzieła. Na początek spalił całą szkatułkę listów miłosnych, przywołał intendenta i polecił zaprowadzić różne zmiany; sekretarzowi rozkazał na gwałt pióra temperować i zabrał się natychmiast do pisania rozprawy o zasadach polityki angielskiej, którą znał i rozumiał doskonale.
Godzinę całą pracował już i czuł, że mu, coraz łatwiej idzie, gdy naraz dzwonek odezwał się w gabinecie, ci oznaczało przybycie interesanta poważnego.
Wszedł pokojowiec.
— Kto tam jest? — zapytał prałat.
— Osoba, która pisała dziś rano do Waszej Eminencji.
— Ten list bez podpisu?
— Tak, Eminencjo.
— Idź, zapytaj o nazwisko.
Pokojowiec wyszedł i powrócił za chwilę.
— Hrabia Cagliostro — powiedział.
Książę zadrżał.
— Niech wejdzie.
Hrabia wszedł, drzwi się za nim zamknęły.
— Boże wielki! — wykrzyknął kardynał. — Kogóż to ja widzę?
— Nieprawdaż, Eminencjo — rzekł Cagliostro, z uśmiechem — że nie zmieniłem się wcale?
— Czy podobna... — mruczał de Rohan — czy to możebne... Józef Balsamo żyje... on, który, jak mówiono, znalazł śmierć w płomieniach... Józef Balsamo...
— Hrabia de Foenix, obecnie zmieniony, żyje i będzie żył długo.
— Dlaczego zmieniłeś pan nazwisko?... dlaczego porzuciłeś dawniejsze?
— Dlatego właśnie, że dawne, że zanadto wiele smutnych i kompromitujących wypadków przypominało je innym i mnie samemu.
Pan, naprzykład, Eminencjo, czyż nie kazałbyś drzwi zamknąć przed Józefem Balsamo?
— Ja! ależ nie, mój panie.
Kardynał osłupiały, zapomniał nawet prosić Cagliostra, aby usiadł.
— Okazuje się — podjął tenże — iż Wasza Eminencja mą lepszą pamięć i więcej uczciwości, niż wszyscy razem ludzie na ziemi.
— O! panie, wyświadczyłeś mi ongi taką przysługę...
— Przyjrzyj mi się pan — przerwał Balsamo — wszak nie zestarzałem się ani odrobiny i jestem najlepszym dowodem skuteczności eliksiru życia?
— Przyznaję, panie, lecz nie dziwi mnie to wcale, wszak jesteś człowiekiem wyjątkowym, doskonalszym od zwykłych śmiertelników, ty, który rozrzucasz hojnie złoto... obdarzasz zdrowiem...
— Nie przeczę, że zdrowia mocen jestem udzielić, lecz rozrzucać złoto!... o nie, nie, nigdy!
— Czy już nie fabrykuje pan złota?
— Nie, Eminencjo.
— Dlaczegóż to?
— Ponieważ zgubiłem ostatnią cząstkę ingredjencji nieodzownej, którą od mistrza mojego, mędrca Althotasa dostałem wtedy, gdy wyjeżdżał z Egiptu. Jedyna to rzecz, na którą nie posiadałem nigdy recepty.
— Czy mistrz pański dla siebie ją zachował?
— Nie... czyli tak; zachował dla siebie, ponieważ zabrał tajemnicę do grobu.
— Czemuż nie przedłużyłeś życia człowiekowi temu, posiadaczowi jedynemu tajemnicy nieodzownej, a sobie zachowałeś życie i młodość wiekuistą, jak sam powiadasz?
— Potrafię ja walczyć z chorobą, goić rany śmiertelne, lecz władza moja ustaje, gdy nieprzewidziany wypadek sprowadzi zgon, a do tego w mojej nieobecności.
— Więc to wskutek wypadku skończył życie Althotas?
— Sądziłem, że wiesz o tem, Eminencjo; wiedziałeś przecież o mojej śmierci?
— A! przypominam sobie... ten pożar przy ulicy SaintClaude, po którym przepadłeś bez wieści...
— Tak, ten sam, w którym Althotas zginął jedynie, a raczej mędrzec, życiem znużony, zapragnął umrzeć nareszcie.
— To niepojęte doprawdy!
— Owszem, bardzo naturalne. Mnie samemu ze sto razy przychodziła do głowy myśl podobna...
— A jednak nie miałeś pan odwagi...
— Ponieważ wybrałem dla siebie wiek średni; wiek, graniczący z młodością. Zdrowie silne, namiętności gorące, a wrażenia zmysłowe uprzyjemniają mi życie; Althotas przeciwnie, wybrał wiek podeszły.
— Czemuż nie zrobił tak, jak pan?
— Bo był człowiekiem wyższym, ze wszystkich przyjemności życia starczyła mu nauka. Młodość z porywami zmysłowemi, pochopna do uciech i używania, przeszkadzałaby mu w kontemplacji, w rozmyślaniu nad zagadnieniami naukowemi. O! tak, Eminencjo, nie można sądzić zdrowo, gdy namiętność nami zawładnie; do tego potrzeba spokoju i wejścia w samego siebie. Althotas to ofiara zamiłowania do nauki. Ja zaś żyję jak światowiec; marnuję czas i nic zgoła nie produkuję. Jestem jak roślina... nie śmiem rzec, jak kwiat... nie żyję, wegetuję jedynie.
— O! — szepnął kardynał — na widok pana odżywają moje dawne wspomnienia. Powracam mimowoli myślą do tego czasu, kiedy to magiczna władza słów pańskich potęgowała uczucia moje i podnosiła w oczach moich wartość uwielbianej istoty... Przypominasz mi cudowne marzenia wieku młodzieńczego. Czy wiesz pan, że dziesięć lat upłynęło już od czasu, jakeś mi się ukazał po raz pierwszy?
— Wiem o tem doskonale i znać to na nas obydwóch, Nie jesteś pan już owym pięknym młodzieńcem, wzbudzającym zachwyt i miłość, lecz pięknym jeszcze jesteś i dostojnym księciem kościoła. Czy przypominasz sobie, Eminencjo, ów dzień, jak to w gabinecie moim, zmienionym dzisiaj do niepoznania, obiecywałam ci miłość kobiety, której pasmo blond-włosów posłużyło jasnowidzącej mojej do odgadywania przyszłości?
Kardynał pobladł, poczem zaczerwienił się gwałtownie. Przestrach i radość miotały naprzemian jego sercem.
— O! pamiętam, pamiętam — rzekł zcicha kardynał.
— Zobaczymy — rzekł Cagliostro, z uśmiechem — czy i teraz jeszcze mógłbym uchodzić za wróżbiarza. Postaram się skupić myśl całą na tym przedmiocie.
Zasłonił oczy i wpadł w zadumę.
— Dziewczę jasnowłose, ideał twoich młodzieńczych snów — rzekł po chwili w natchnieniu — gdzie jest obecnie?... co robi?...
A! na Boga! widzę ją; tak... widzę... lecz pan ją dziś widziałeś... co więcej, niedawno ją opuściłeś...
Kardynał przyłożył zlodowaciałą rękę do bijącego serca.
— Panie rzekł tak cicho, że Cagliostro zaledwie go dosłyszał — panie przestań... przestań... przez litość...
— Chcesz pan o czem innem mówić? — zaczął Cagliostro wesoło, — jestem na twoje rozkazy, Eminencjo. Rozporządzaj mną według woli...