Natura wilka wyciąga z lasu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Natura wilka wyciąga z lasu
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom IV
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
NATURA WILKA WYCIĄGA Z LASU.

OSOBY:
ROŚCISŁAW — długoletni aktor.
GŁOS DZIECKA, (za sceną).
Rzecz dzieje się w lesie.


Las — w głębi widać strzelecką chatę — z poza gałęzi drzew przegląda z daleka miasto.

ROŚCISŁAW (ze strzelbą wbiega prędko i ukazując ręką ku miastu).

Ha! już mię nie zobaczysz, miasto ukochane!
Tutaj, w lesie, z naturą i Bogiem zostanę.
Dość być służalcem chwały i złotego cielca...
Ot tę małą lepiankę najmuję od strzelca
I pocznę insze życie... O, dawno już pora!
Nie czekać, aż się słońce schyli do wieczora.
Czas jeszcze wskrzesić w piersiach siłę obumarłą,
Z której mię gwarne miasto niewdzięcznie odarło;

Czas, niechaj spracowane odetchną ramiona.
Precz ode mnie, ohydna masko histryona!

(Czyni gest, jakby zdzierał i rzucał maskę).

(Usiada na pniu drzewa, zamyśla się i po pauzie mówi):

Och! pamiętam, pamiętam ten zapał młodzieńczy,
Kiedym wierzył, że sława me skronie uwieńczy,
Garrick, Talma gdy byli moim ideałem;
Gdy na błękicie Niebios ich imię widziałem,
Wypisane gwiazdami — kiedym nieoględny
Chciał podlecieć aż do nich, jak meteor błędny,
Czcząc jak bóstwo Szekspira albo Moliera;
Gdy czułem, jak ich ogień me piersi pożera.
Jaki wtedy marzący, jaki byłem czysty!
Och! nie znacie młodzieńczych urojeń artysty!
Śmiało — mówiłem — śmiało pójdę po ich drodze!
Imię unieśmiertelnię i sercu dogodzę.

(Zamyśla się, potem się śmieje ironicznie):

Cha, cha, cha! i płacz, i śmiech, gdy się w tem rozpatrzę...
Dościgłem wreszcie szczęścia, zostałem w teatrze;
Na głowę, rozognioną wspaniałym obrazem,
Jakby z trumny otwartej, chłód zawionął razem.
Tu tłum drobnych zawiści, tłum poziomych celi.
Nikt młodzieńca nie garnie, nikt go nie ośmieli;
Zamiast przyprawić skrzydła, by latały chyżo,
Ściągną cię z Nieba marzeń i ku ziemi zniżą.
Wreszcie, gdy dostatecznie duch był wyziębiony,
Ubrali w szmat purpury, w fałszywe galony,
I wywiedli na deski napełnionej sali,
I króla, czy tam zbójcę, udawać kazali.

(Po pauzie):

Cha, cha, cha! chciałem każdą przejąć się osobą,
Bo tu już moich sędziów widziałem przed sobą.
Publiczność!! wielkie słowo! — śmiały będę, śmiały,
Chociaż głos trząsł się w piersiach, a kolana drżały,
Grałem... grałem bandytę... i byłem bandytą,

Oklasku mi nie dano... wieńca nie uwito,
Odszedłem, zapłakawszy... gdzież tu moja chwała!
Chciałem śmieszyć publiczność — lecz się nie rozśmiała.
Więc osądzili starsi, że ją głos poruszy,
Kazano dla niej śpiewać — zatykano uszy.
Do mej zimnej izdebki wróciwszy po scenie,
Gryzłem ziemię w rozpaczy, ryczałem szalenie;
Lecz gdym zbolałą głowę złożył na pościeli,
Znowu mistrzowie sztuki przede mną stanęli.
I nieraz Talma we śnie prawicę mi poda:
„Trudno... trudno, młodzieńcze, lecz wielka nagroda!”

(Usiada na pniu drzewa).

Ha! nakoniec doszedłem nagrody i łaski:
Publiczność raz i drugi dała mi oklaski;
Byłem rad, gdy me imię wołano z zapałem,
Alem się opamiętał i znów zapłakałem.
Miałem wiele oklasków! Przejdźmy je koleją:
Płaczą nad Rinaldinim, z Hamleta się śmieją;
Cyt ich nudzi, że długi, Molier nie bawi,
Fredry, naszego Fredry, widzieć nie ciekawi!
Nieraz rzekłem do siebie, gdym otoczon blaskiem:
Wszak oklask jest szyderstwem, szyderstwo oklaskiem!
Kto widzi dzisiaj w sztuce powołanie Boże?
Czy dziś Garrick lub Talma urodzić się może?
Minęły wieki święte, hołdujące sztuce...

(Zrywa się).

Nie chcę was! nie chcę miasta! na zawsze je rzucę!

(Ogląda się wkoło siebie).

Co inszego natura! och, to nie kulisa!
Jak ta wierzba płacząca do potoku zwisa!
Jak się wdzięczy ta brzózka pięknie, choć po prostu!
Czuć od niej tchnienie wiosny, nie farbę pokostu.
Ten strumień, ten wiatr cichy, co szumi po niwie,
To nie nasza orkiestra, grająca fałszywie;
A to rannego słońca między liśćmi drżenie,
To nie lampy olejne, co czadzą na scenie!

A ten kwiat! — tu mi wszystko uspokaja duszę.
Nie chcę sceny i na krok już stąd nie wyruszę.
Czas odpocząć po trudach — tu i chatka blizko,
W chacie biednego strzelca najmę przytulisko;
Pójdę z nim się rozmówić...

(Idzie do chaty i puka w okno).

Czy gospodarz w chacie?

GŁOS DZIECINNY ZA SCENĄ.

Ojciec prędko powróci, może poczekacie.
Lecz do chaty nie wolno wpuszczać mi nikogo.
Bo nasze złe brytany pokąsać was mogą.
W lesie bez psów nie można — to stróże jedyne,
A ojciec pewnie wróci na siódmą godzinę.

ROŚCISŁAW (patrząc na zegarek).

Teraz jest w pół do szóstej... to poczekam sobie.

(Wychodzi na przód sceny).

A co tam teraz nasi?... Teraz są na próbie.
Dzisiejsze przedstawienie dość ich namozoli;
Dam gardło, że Otello nie umie swej roli,
Bo dramat szekspirowski, to nie bagatela.
Wróćcie, wróćcie te czasy, gdym ja grał Otella!
Czarna maska na twarzy, zazdrość w każdym geście...
Młodociane dni moje, gdzie wy dziś jesteście?
Pamiętam, żem się kochał... że pałało łono
Moją miłością pierwszą, miłością szaloną.
Zazdrosny jak Otello i mściwy w potrzebie,
Gdym przebił Desdemonę, przeszedłem sam siebie.
Teatr drżał od oklasków! A teraz co oni?
Pan bohater sztyletu nie utrzyma w dłoni;
Słaby, czy się ubieli, czy poczerni sadzą...
Idę do nich... bo rady beze mnie nie dadzą.

(Słychać głos trąbki pasterskiej).

Wstrzymaj się, zapaleńcze! Oto wiejska niwa
Głosem trąbki pasterskiej nazad cię przyzywa.

A tyś poco do miasta?... a czyż ci nie pora
Przestać żyć trupiem życiem z rana do wieczora,
Od nudy śmiać się głośno, a ziewać po cichu,
Lub wypijać bez smaku kielich po kielichu!
Słuchać miejskiego gwaru, co ci mózg przewraca,
Albo włożyć na nowo sukmanę pajaca!
Nie! zostań tu pod cieniem słomianej zagrody,
Żyj czarnym kęsem chleba i konewką wody,
Zaprowadź pszczoły w ulach, gołębnik na strzesie...

(Słychać z bardzo daleka szczekanie psów i trąbkę myśliwską).

Lub weź strzelbę na plecy i zapoluj w lesie,
Lub idź z pługiem na rolę — praca cię ożywi;
Spraw zieloną sukmanę, jak noszą myśliwi!

(Po chwili).

Tak! zielona sukmana pamiętną zostanie:
Grałem niegdyś Freischütza w zielonej sukmanie,
Grałem w Huzarach Fredry, to wszystko nie fraszka;
W Doktorze Medycyny grywałem wujaszka.
Te zielone sukmany — przypominam sobie,
Widzę je rozwieszone rzędem w garderobie.
Grzmiały liczne oklaski i w krzesłach, i w loży.
O, zielone sukmany! któż je po mnie włoży?
Raczej wioski i lasu wyrzeknąć się wolę,
Pójdę grać w tych sukmanach — bo to dobre role...

(Opamiętywa się).

Wabi cię histryońska zielona sukmana, —
Ha! wszakże i ta puszcza zielono ubrana!
Ostre zielone kolce na jodle lub sośnie,
Ale ten najostrzejszy, co do serca wrośnie.
Chcesz westchnąć, by wyrazić dolę, czy niedolę,
To cię w serce ukąsi jakby żądło pszczole.
Ha! i z tym ostrym kolcem, co mi pierś miał przeszyć,
Trzeba było na scenę iść i ludzi śmieszyć,
I nieraz igrać w piersiach ze śmiertelną raną,
I wykrzywiać do żartów twarz łzami zalaną...

Z czasem się wyuczyłem tej sztuki kuglarzy:
Nigdy łzy nie popsuły bielidła na twarzy,
A kiedy się uśmiecham, gdy wesołość kłamię,
Nie obmyły rumieńca kupionego w kramie.
W temże całe zadanie, w tem tryumf artysty:
Poświęcić dobru sztuki swój ból osobisty.
Tak się idzie do chwały nieśmiertelnych celi, —
A czyż wielcy mistrzowie, jak my, nie boleli?
Wielkość ludzka zależy na dźwiganiu krzyża;
Jednego boleść wznosi, drugiego poniża.

(Po pauzie):

I ja krzyż mój dźwigałem — niech mnie teraz wzniesie,
Nie tam pomiędzy ludźmi, ale tutaj, w lesie,
Gdzie się jakaś zbawienna tajemnica chowa,
Gdzie z Bogiem i naturą łatwiejsza rozmowa,
Gdzie, jak Szekspir powiada...

(Zamyślony usiada znowu na kłodzie).

Tak, Szekspir powiada...
To był wielki filozof, poeta nielada!
Ale wcielić się sobą w jaką jego postać,
Kolosalnym Otellem lub Hamletem zostać,
Przeznać geniusz mistrza, by z potęgą całą
Oddać jego utwory, to i życia mało!
A ja chciałbym w pół życia rzucić sztukę wzniosłą!
Więc cała moja przeszłość, to było rzemiosło?
Więc gdybym się innego pochwycił za młodu,
Dziś miałbym więcej szczęścia — i więcej dochodu?
O nie! — dajcie mi pieniądz — ja go wam odrzucę;
Nie chcę szczęścia, jeżeli nie znajdę go w sztuce!
Jednej pragnę nagrody za mój zawód cały:
Skonać na deskach sceny, wśród oklasków chwały.

(Wstaje).

Sława!... co to jest sława?... dym... bańka mydlana,
Dzisiaj głośna u świata, jutro zapomniana,
Błahe cacko dla dzieci... a jednak rozżarza
Bohatera do cnoty, do zbrodni zbrodniarza,

Dla niej, ażeby sławne zostały imiona,
Herostrat kościół pali, Milcyades kona,
Napoleon upada wśród śnieżnych zamieci,
A nędzny wierszokleta epopeję kleci;
Nawet skoczek na linie po wawrzyny sięga...
W sławie jest ludzka śmieszność i ludzka potęga.
Lecz, jak mówi poeta, jest poczciwa sława,
Co nam skrzydła umacnia, piersiom głos nadawa,
Co nas po to ognistym promieniem ogarnie,
Byśmy w drogach ludzkości stali za latarnie,
Nasz wiek, naszą społeczność mieli pod swą wodzą...
Lecz tacy sławni ludzie wiekami się rodzą,
Z promieni nad ich głowy nam choć po iskierce
Godzi się dla nas żądać; tylko podłe serce.
Tylko dusza, w poziomych uczuciach skarlała,
Takiej dla siebie sławy nigdy nie zachciała.
Ale czuję, że we mnie Bóg inną wlał duszę:
Ja chcę poczciwej sławy! — i sławnym być muszę.

(Uderza się ręką, w czoło).

Za późno!... marzycielu, zbyt zarozumiały!
Idź raczej teraz płakać na grób twojej chwały,
Na grób tego, coś kochał; a chcesz odżyć dzielniej,
To chyba w ciemnym lesie — to chyba w pustelni...
Lecz czy nie wrócił strzelec? — zapukam do chaty.

Puka w okno).

GŁOS DZIECKA (za sceną).

Nie pukajcie daremnie, jeszcze niema taty,
Powróci aż pod wieczór.

ROŚCISŁAW.

Moje dobre dziecię,
Powiedz mi: na tej puszczy z czego wy żyjecie?
I czy wam tu wesoło?...

GŁOS DZIECKA.

Ojciec lasu strzeże,
Albo w rzece na rybę zastawia więcierze;

Więc mamy trochę grosza, mamy kawał chleba,
Jest mleko z naszych krówek — czegóż więcej trzeba?

ROŚCISŁAW.

Poetyczna prostota! to dziecię nie kłamie.
Chciałbym widzieć tę chatkę w jakiej wiejskiej dramie.

(Odchodzi na przód sceny i rozpatruje się dokoła).

W środku byłaby chata z tą drewnianą ławą,
A tenbym dąb umieścił w kulisie na prawo,
A ten ul ze pszczółkami! efekt od parady!
Jużby nasz dekorator dał sobie z nim rady.
Rzuciłby tony zimne, a potem gorętsze,
Możnaby z tego okno dać na pierwszem piętrze.
W drugim akcie pasieka — wyborny ul pszczoli.
Raz pamiętam... w tej sztuce nie umiałem roli.
Człowiek ciągle się miesza, ciągle bąki strzela,
A sufler, jakby na złość, upił się, jak bela.
Nadstawiam pilnie ucha, mrugam nań ukosem,
A on ni w pięć, ni w dziewięć, coś mruczy pod nosem!
Położenie fatalne, jak nie często bywa!
Kiedy mi niespodzianie przyszła myśl szczęśliwa, —
A w roli byłem hrabią, co niby w podróży, —
Więc udaję znużenie, siła mi nie służy...
A zresztą, kołysany myślami sprzecznemi,
Zamiast usiąść na stołku, kładę się na ziemi,
I sekstern z rąk suflera wyrwawszy otwarty,
Calutką moją rolę odczytałem z karty.
Gestykuluję silnie, deklamuję żwawo:
Publiczność nie spostrzegła i dała mi brawo!
I czy jedna przeszkoda! — ja miałem ich tyle!
Miło czasem przypomnieć te pocieszne chwile.

(Uroczyście):

O! to życie na scenie, to jak wieczne gody,
Życie czynne, braterskie, a pełne swobody,
Życie ciągłej nauki, niewieńczone chwałą,
Co nie da zdrzemać sercu, by rozleniwiało.

 
Czyż ja dla spokojności to życie poświęcę?
Mam gnuśnieć w dzikim lesie, opuściwszy ręce?
To byłaby niewdzięczność — niewdzięczność obrzydła
Względem sztuki, co wzięła pod swoje mię skrzydła;
Względem braci, z którymi zjadłem beczkę soli
I przeżyłem lat tyle doli i niedoli;
Względem mistrzów, com niegdyś przedstawiał ich dzieła,
I względem publiczności, co mi przyklasnęła!
Nie! nigdy! Skonam raczej.

(Chce spiesznie odchodzić).
(Waha się).

Dobrze się zastanów!
A więc idziesz, szaleńcze, w ten tabor Cyganów,
Co się nazwał świątynią, u której ołtarzy
Już święty ogień sztuki dawno się nie żarzy?
Idziesz do towarzyszów, co zimni, nieczuli,
Nieraz cię intrygami i waśnią zatruli ?
Idziesz do publiczności na jej niewolnika,
Co cię dzisiaj przywoła, a jutro wysyka,
Co, staremi przesądy napojona z wieka,
Przyklaśnie aktorowi, lecz wzgardzi w nim człeka?...
Nie! nigdy! skonam raczej w tym odludnym borze.

GŁOS DZIECINNY Z CHATY.

Ojciec z miasta powrócił!

(Słychać z daleka bicie zegara).

ROŚCISŁAW (zrywa się).

Siódma! czy być może!
I w teatrze już grają — nieznośni partacze!
Otella w pierwszym akcie już dziś nie zobaczę.
Pośpieszmy!... prędzej... prędzej, może się dogoni.

(Zwraca się do chatki):

Bądź zdrowa! tyś nie dla mnie, lesista ustroni!
Na moje stanowisko jak żołnierz powrócę,
By służyć publiczności i hołdować sztuce.

1859, Wilno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.