<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W końcu sierpnia Halina Olmieńska jechała już do Harasymowicz. Czuła się marnie na duszy, bo wciąż stawała przed nią zapłakana, jakoś nagle postarzała matka.
W drodze panna Olmieńska zatrzymała się na dwa dni w Brześciu nad Bugiem, aby odwiedzić kuratorjum.
Wysłuchała tam długiego przemówienia inspektora o niezmiernie doniosłej roli nauczycielstwa polskiego na tych dalekich kresach, które po długich latach oderwania powróciły do Rzeczypospolitej.
Dowiedziała się też rzeczy zupełnie dla siebie nowych.
Opowiedziano jej, że ciemna i uboga ludność niezwykle łatwo ulega namowom wywrotowców zakordonowych i nietylko biernie się sprzeciwia zarządzeniom władz polskich, lecz nieraz nawet z bronią w ręku występuje przeciwko nowym posiadaczom tego kraju lasów i bagien.
Inspektor, udzielający jej wyjaśnień, w ogólnych zarysach i bardzo oględnie dał do zrozumienia Halinie, z jakiemi ukrytemi źródłami nienawiści i sprzeciwu może spotkać się młoda nauczycielka, gdy zacznie szerzyć i utrwalać polskość w wioskach i chutorach poleskich.
Przyszłość jej w tych warunkach nie przedstawiała się bynajmniej w barwach różowych i radosnych, mogłaby raczej przerazić ją, odstręczyć od tak odpowiedzialnej, a chwilami i niebezpiecznej pracy i ciężkiego istnienia.
Inspektor uważnie patrzył na przystojną, młodą nauczycielkę, ułożoną po wielkomiejsku i wykształconą nie na miarę zwykłej absolwentki seminarjum. Twarz jej spoważniała, oczy nabrały śmiałego, stanowczego blasku, niewysoka pierś oddychała spokojnie i głęboko.
— Nie boi się pani tak trudnych obowiązków? — zapytał zdumiony urzędnik.
Potrząsnęła głową i odpowiedziała natychmiast:
— Od kilku lat spełniałam niezmiernie ciężkie i przykre obowiązki, panie inspektorze! Praca w wyjaśnionych przez pana okolicznościach pociąga mnie nawet i cieszy. Przyjmując posadę w Harasymowiczach, obawiałam się najwięcej tego, że mogę się opuścić intelektualnie w takiej głuszy, okryć się mchem i pleśnią. Miałam pod tym względem poważne zastrzeżenia — przyznaję się! Teraz jednak widzę, że samo życie w tym kraju zmusi mnie do trzymania się na dawnym poziomie, gdyż inaczej przegrałabym stawkę i niczegobym nie osiągnęła, jako nauczycielka i Polka.
Inspektor wyciągnął do Haliny obie ręce i zawołał z nieukrywanym zachwytem:
— Jak to świetnie pani ujęła! Cieszy mnie to niewymownie i chciałbym, aby wszyscy nauczyciele myśleli i czuli podobnie. I mieli ten zapał! Może pani mną rozporządzać, ilekroć będzie pani potrzebowała mojej pomocy lub rady!
— Dziękuję, panie inspektorze! — serdecznym tonem powiedziała Halina. — Nie zwlekając z tem, poproszę pana o bardzo ważną przysługę! Muszę przeczytać wyczerpujące studja o Polesiu, bo tak mało mówiono nam o niem w seminarjum, a tymczasem powinnam znać kraj i orjentować się dokładnie w terenie...
— Służę pani natychmiast wszystkiem, co w tej dziedzinie posiadam! Pożyczę książki z własnej bibljoteki, aby pani mogła nie spieszyć się z ich zwrotem.
Po tej wizycie, do bagaży nauczycielki przybyła spora paczka oprawnych tomów, broszur i drukowanych na maszynie raportów urzędowych, oświetlających różne kwestje, dotyczące Polesia.
Halina, siedząc już w wagonie, z ostrą ciekawością rozglądała się po okolicy.
Przed oknem sunęła długa panorama, którą od czasu do czasu przesłaniały kłęby czarnego dymu lub obłoki pary, buchającej z rozpalonej piersi lokomotywy.
Jednostajna i niewesoła była to panorama!
Jak okiem sięgnąć rozparła się zielono-bura równina, tam i sam urozmaicona nikłym gaikiem wierzb lub olszyny. Po przez kobierzec traw przeświecały smugi i plamy wody; małe jeziorka obrzeżone wysokiemi ścianami oczeretów i sitowia, połyskiwały, jak mętne szkliwo bielm. W wysokich zaroślach wybujałych chwastów i na gładkiej nizinie tkwiły zadumane, przeczuwające już porę odlotu bociany, w powietrzu szybowały i miotały się setki mew. Łaciaste krowy brnęły przez kałuże, rozpryskując brunatną, rdzawą wodę; na suchych miejscach stały nieduże, chude, szerszeniawe szkapy, rozpaczliwie wymachując ogonami. Chłopaki i dziewczęta w dziurawych świtkach i łachmanach otaczały małe ogniska, szukając w dymie ratunku przed gryzącą chmarą bąków i komarów.
Zrzadka tylko zaczerniała gdzieś daleko na horyzoncie ciemna ściana lasu, mignęła w pędzie pociągu i dała nura w przełkniętą przestrzeń uboga wioska z gromadką przysadzistych, w bagnisko wrosłych chatek o zmurszałych ścianach i żałobnych strzechach trzcinowych. Jacyś obcy z wyglądu ludzie — mężczyźni i kobiety — szarzy, stopieni z jednobarwnym krajobrazem w nikłą, monotonną całość, stali, odprowadzając ponurym, obojętnym wzrokiem mknący szereg wozów i odchodzili powolnym, leniwym krokiem.
Głęboko ukrytą tajemnicą wiało od tej ziemi, chat i ludzi, a nawet od mgieł, pełznących poprzez haszcze nad brzegiem nieruchomej rzeki i od ognisk pasterskich, dymiących bez płomieni.
Trwoga i niepokój zakradły się do serca i mózgu Haliny.
Była teraz samotna, nie potrzebowała więc ukrywać pod maską niewzruszonego spokoju swych uczuć i wrażeń. Nie taiła już przed sobą, że obawą przepełnia i przeraża ją nieznane życie, ku któremu niósł ją pociąg ze wściekłym uporem i złem rozradowaniem.
Myślała z goryczą w sercu, że życie jej nie oszczędziło. Tyle lat wszak spędziła w ciężkiej, chwilami nieznośnej wprost pracy; urywkami tylko mogła się oddawać nauce, cały czas poświęcając opiece nad nienormalną, wpadającą coraz częściej w szał dziewczyną i wysłuchiwać rad lub wyrzutów jej matki — pani Grzędakowskiej, żądającej od dozorczyni większego zrozumienia duszy biednego dziecka, mówiąc nawiasem, o cztery lata starszego od Haliny.
O trudach i przykrościach swego bytu Halina nigdy nie pisała do matki; ani razu też nie padły z jej ust słowa skargi lub rozdrażnienia; wszystko to wtłoczyła jaknajgłębiej w duszę i nauczyła się nie rozgrzebywać przeżyć bolesnych i smutnych. Potrafiła się nagiąć do nieubłaganej rzeczywistości, gdyż przyświecała jej nadzieja na lepsze czasy.
Halina, chociaż zupełnie trzeźwo zapatrywała się na życie, nie była jednak pozbawioną pewnych marzeń. Jednem z nich stała się upragniona przez nią posada w Warszawie, aby móc pozostać przy matce, coraz częściej zapadającej na zdrowiu, i znaleźć czas i środki na zdobycie matury i wstąpienie do uniwersytetu.
Marzenia te rozwiały się bez śladu po pierwszym zaraz wywiadzie w ministerstwie. W rezultacie — jechała teraz do nieznanego, osobliwego kraju, wpatrywała się w smętne, buro-zielone płaszczyzny, w rdzawe rozlewiska, granatowe pasma dalekich borów i daremnie usiłowała przewidzieć, co miało spotkać ją w bezkresie łąk i moczarów.
Łzy zaszkliły się w smutnych, szafirowych oczach Haliny.
Z niepokojem obejrzała się odruchowo, wstydząc się nagłej słabości, lecz jedyny pasażer, siedzący w przedziale, spał.
Był to zapewne jakiś ekonom, sądząc z pasiastego kaszkietu sportowego, jeździeckich spodni z wszytemi klinami skóry, butów z cholewami i szpicruty z końską główką na rękojeści.
Halina wcisnęła się do kącika i, otuliwszy się połą palta, usiłowała zasnąć, gdyż miała przed sobą jeszcze dobrych sześć godzin jazdy.
Pociąg stanął w Drohiczynie, gdzie do przedziału wsiadło dwóch kupców żydowskich. Natychmiast wydobyli z zanadrzy chałatów jakieś zatłuszczone papiery i, gestykulując energicznie, szwargotali bez przerwy.
Odgłosy charkotliwej mowy żargonowej znużyły Halinę. Wpadła nagle w odrętwienie senne i nic już nie widziała i nie słyszała, ukrywszy głowę pod płaszczykiem, zawieszonym na haku. Ile czasu spała — tego określić nie mogła, lecz coś przebudziło ją gwałtownie, wyrywając przemocą z władzy snu.
Przetarła oczy i rozejrzała się dokoła.
Chrapiący ekonom w kaszkiecie wysiadł już gdzieś po drodze, znikli też żydzi z Drohiczyna, a na ich miejscu siedzieli siwiejący ksiądz o bladej, zwiędłej cerze i niemłoda, otyła kobieta o niezwykle rumianej twarzy i małych, białych niemal oczach, co chwila, jak żądło żmii, śmigających ze szparek obrzękłych i zaczerwienionych powiek.
Ksiądz coś jej tłumaczył i powtarzał dobitnie:
— W tej sprawie, moja pani, bez Ostrożska się nie obejdzie...
Halina nie wsłuchiwała się w treść toczącej się rozmowy, lecz jedno często powtarzające się słowo: Ostrożsk, niewidzialnemi drogami wślizgiwało się w jej świadomość, biegło po zawiłych brózdach mózgu, aż ożywiło wspomnienia, które smagnęły ją niby biczem.
Nie poruszając ustami, jęła bezdźwięcznie i podświadomie szeptać:
— Ostrożsk... Ostrożsk... Ostrożski... Ostrogski... Ostrog!
Zżymnęła się cała i zacisnęła cienkie palce, przymykając ciążące jej powieki. Dwie cieniutkie zmarszczki wypełzły z kącików ust i pobiegły wężową linją, wcinając się głęboko w delikatną skórę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.