Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nauczycielka |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaciskając coraz mocniej powieki, jakgdyby w obawie, by ktoś nie zajrzał jej do źrenic, Halina pogrążyła się we wspomnieniach.
Przychodziły one często, lecz umiała zwalczać je i odpierać, jak niebezpiecznego wroga.
Zdarzały się jednak chwile, gdy opanowywała ją niezrozumiała słabość, a wtedy stawała się bezbronną i wspomnienia ogarniały ją natychmiast, zapalając krew i zatruwając mózg. Wstydziła się potem swej niemocy, pogardzała sobą, lecz jednocześnie marzyła o nowem zwycięstwie wspomnień, tej słodkiej truciźnie, którą piłaby przez całe życie, umierając z rozpaczy i zmartwychwstając wśród ożywających ostrych przeżyć rozkoszy i szczęścia, krótkiego, jak istnienie motyla lub iskry, porwanej przez wicher.
Wsłuchując się w złośliwy warkot kół pociągu, zgrzyt zwrotnic i przenikający wszystko syk stłaczanego powietrza, siedziała z zamkniętemi oczami, skulona i bezwładna.
Przed wewnętrznym wzrokiem jej snuła się taśma obrazów i widziadeł.
Na jawie raz jeden tylko rzucił je ktoś na ekran jej życia, rzucił na krótką chwilę i natychmiast zmazał wszystko ni to malarz, ścierający z kartonu świeżą jeszcze warstwę pasteli.
Halina skończyła podówczas ośmnaście lat. Wysmukła, silna i zgrabna, bezwiednie ściągała na siebie uwagę i pożądliwość mężczyzn niepokorną czupryną kasztanowatą, olśniewająco żywem spojrzeniem szafirowych oczu — rozmarzonych i łagodnych, świeżą cerą i doskonale niemal wykrojonemi, zuchwale purpurowemi ustami, za któremi połyskiwały przepyszne zęby.
Wiedziała, że była piękną, powabną i pożądaną. Mówiły jej o tem zachwycone, pełne namiętności i uwielbienia spojrzenia młodzieńców, nagle wybuchające wyznania miłosne ludzi dojrzałych, statecznych.
Kochało się w niej wielu mężczyzn.
Oświadczył się jej pewien młody profesor psychologji, który w rok potem zdobył doktorat i został docentem w Poznaniu; błąkał się za nią, jak cień nieodstępny, ścigając ją wszędzie, niemłody już inżynier z pobliskiej cukrowni; dwóch oficerów, których nazwisk nawet nie znała, omal nie miało o nią pojedynku, ale, któżby tam zliczył wszystkich wzdychających do niej i marzących o „najjaśniejszej Halinie“, jak przezwała ją rozkochana a zawiedziona w swych nadziejach młodzież w N.?!
Halina nie zdradzała jednak żadnego zainteresowania do jakichkolwiek przeżyć miłosnych.
— Zimna, jak lód! — mówiono o niej z żalem.
Była to jednak błędna do głębi ocena jej natury.
Halina nie ukrywała przed samą sobą prawdy.
Jako panna współczesna, nie miała żadnych wątpliwości życiowych i zagadek teoretycznych.
Znała też siebie dobrze i oceniała należycie niebezpieczne, gwałtowne odruchy swego temperamentu.
Zrozumiała, że zmysły obudziły się w niej oddawna, niemal z chwilą, gdy ukończyła lat piętnaście. Przypominała sobie dokładnie niektóre objawy potężniejącej szybko zmysłowości. W swoim czasie przerażały ją, powodowały nieokreślony, męczący lęk, ciągłe zawstydzenie, przechodzące w odrazę do siebie i rozpacz.
Od dzieciństwa uwielbiała obraz św. Teresy z Lisieux. Nie była w stanie bez rozrzewnienia patrzeć na uduchowioną, piękną twarz „małej świętej“, a rozmodlona wyczuwała nieraz cudowną woń róż, które trzymała w ręku umiłowana, łaską Bożą opromieniona cicha, skromna zakonnica z Karmelu.
Halina całą duszą pragnęła naśladować tę, którą uważała za swoją patronkę duchową, i w namiętnej modlitwie, przez siebie samą ułożonej, błagała ją o najcięższe, męczeńskie życie, aby być godną oglądania obok niej światłości niebiańskiej. Niezwykle religijnie nastrojona dziewczyna zasypiała i budziła się z imieniem ukochanej świętej na ustach, jej inicjałami znaczyła zeszyty i książki szkolne i marzyła o włosienicy.
Ten stan ekstazy trwał u Haliny długo, i w tym okresie ludzie nie pociągali jej ku sobie; była dla nich tak dalece obojętna, że nie przyjaźniła się z żadną z koleżanek, nie interesowała się sprawami życiowemi, a nawet uczucia jej dla matki uległy oziębieniu.
Pewnego razu dostał się do jej rąk zeszyt jakiegoś zagranicznego pisma ilustrowanego. Na tytułowej stronicy umieszczona była fototypja rzeźby, przedstawiającej uśpioną Psyche, nad którą w przelocie, spadając z pod obłoków, mknął skrzydlaty Eros, muskając ustami wargi śpiącego dziewczęcia.
Halina długo przyglądała się tym dwu doskonale pięknym, nagim ciałom, a w duszy jej podnosiła się burza, druzgocąca cały jej świat, w którym żyła szczęśliwie. Poczuła bowiem całą swoją istotą żywe piękno życia, pociągające ku sobie z nieprzepartą potęgą swym ruchem, radością bujną i tajemną rozkoszą.
Halina wycięła ilustrację i nosiła ją stale przy sobie podobnie, jak niegdyś nie rozstawała się z pięknym, z emalji wykonanym medalikiem świętej Tereski.
W tej fazie życia zaczęła się interesować rzeźbą i malarstwem, szukając wszędzie okazji ujrzenia dzieł sztuki.
Wstąpiwszy do seminarjum, zetknęła się ze starszemi znacznie od siebie panienkami, mającemi nieraz daleko już posunięte doświadczenie życiowe. Często przysłuchiwała się ich dość rozwiązłym rozmowom i zwierzeniom, a to, czego się dowiedziała od nich, przejęło ją wstrętem i oburzeniem. Wydało jej się wtedy, że cudny marmur Erosa i Psyche ma z tem wszystkiem jakiś utajony związek. Nie patrzyła więcej na ulubioną ilustrację, chociaż nie potrafiła zdobyć się na to, aby ją spalić. Gdy zaś pewnego razu, zresztą zupełnie przypadkowo, rzuciła okiem na te harmonijne ciała, jakgdyby zwycięskie w swej nagości, zarumieniła się nagle, uczuła uderzenie krwi do głowy i bez powodu śmiała się tak długo, że aż łzy pobiegły jej z oczu. Pogrążyła się w rozmyślaniach nad tajemnem znaczeniem rzeźby i, wydało się jej, że zrozumiała cel szalonego pędu Erosa, ten nieuchwytnie szybki, lecz przenikający dotyk dwóch ciał i rozkoszny bezwład we śnie pogrążonej Psyche.
Wtedy to po raz pierwszy poczuła tęsknotę niewytłumaczoną i niezaznane przedtem brzemię zmysłowości. Uświadomiła to sobie niespodziewanie, lecz ostatecznie w pewnej chwili, gdy, będąc u swej przyjaciółki, spotkała jakiegoś studenta-medyka, przybyłego z Wiednia. Ujrzawszy przystojną panienkę, złożył przed nią teatralny ukłon i, wyciągając obie ręce, zawołał patetycznym głosem:
— O, ty, różana córo boskiej Artemidy, racz dotknąć drżących dłoni niewolnika twego, który gotów jest wyśpiewać na cześć twoją najcudniejszy z peanów!
Śmiejąc się podała mu swe dłonie, a sprytny i przedsiębiorczy chłopak porwał je i przyciągnął do siebie tak gwałtownie, że Halina na mgnienie przylgnęła piersią do jego ramienia.
Krótkie to mgnienie wystarczyło, aby całe ciało ogarnął gorący płomień. Rumieniec oblał twarz dziewczyny, serce zabiło gwałtownie.
Nigdy już potem nie spotykała wesołego studenta, lecz wspominała go często, nawet śniła, a na samą myśl o nim wstrząsał nią lekki dreszcz.
Halina wiedziała dokładnie, co oznaczało tak silne wzruszenie. Z całą rzetelnością uświadomiła sobie zmysłowość swej natury i nakreśliła dalsze swe postępowanie. Rozumiała, że jest to przejaw normalny, a jednak wstydziła się go, czując pogardę dla samej siebie. Postanowiła więc unikać mężczyzn, którzy na nią działali, wywołując niepokój wewnętrzny i ożywiając wspomnienie o studencie wiedeńskim.
Okoliczności sprzyjały samoobronie Haliny. Pracowała dużo i ciężko, zastępując matkę w pracy domowej, a gdy dostała się do państwa Grzędakowskich, życie jej stało się piekielnie nużącem i wyczerpującem, co przytłaczało ją i zmuszało do wyrobienia pozornego spokoju i obojętności. Z biegiem czasu wszystko to przetworzyło się w zaciętość, w niezwalczony upór, aby wytrwać, zdobyć dyplom i niezależne stanowisko. Zresztą — praca i dozorowanie chorej towarzyszki wykluczały możliwość zbliżenia się czyhającego gdzieś niebezpieczeństwa.
Gdy jednak ukończyła lat osiemnaście, rozkwitając jak najpiękniejszy kwiat, zwykły przypadek utorował drogę temu, co zadało jej cios niemal śmiertelny, łamiąc i zatruwając jej duszę.
Pewnego razu szybkim krokiem szła do apteki po lekarstwo dla swej pupilki. Już dochodziła do rogu ulicy, gdy wywinął się z poza niego młodzieniec, którego nie umiałaby nawet opisać.
Nie widziała go, lecz wyczuła i zatrzymała się nagle, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Był to odruch błyskawiczny. Po chwili szła dalej, lecz wzrok nieznajomego ścigał ją i palił. Wiedziała, że stanął i patrzał w ślad za nią, że dla oczu jego nie było tajemnic. Pobiegła, jak gdyby przed pościgiem i wpadła wreszcie do apteki, zdyszana i wzruszona tak bardzo, że nie mogła narazie wydobyć głosu.
W seminarjum dawano tego wieczora przedstawienie i bal na wpisy dla niemajętnych koleżanek, zagrożonych wydaleniem za zaległe czesne.
Halina wraz z inną panienką siedziała przy kasie, sprzedając bilety publiczności, przybywającej z miasta i z okolicznych dworów.
W pewnej chwili, ktoś podszedł do jej stolika i, stanąwszy przed nim, wydał cichy syk zdumienia.
Halina, która siedziała z opuszczoną głową, skreślając numery sprzedanych biletów, podniosła oczy i machinalnie wstała.
Ujrzała młodzieńca, który wpatrywał się w nią przenikliwem spojrzeniem piwnych oczu, pełnych zachwytu. Poznała go odrazu. Był bardzo wysoki, miał wypukłą pierś, szerokie ramiona. Gdy ośmieliła się przyjrzeć mu uważniej — spostrzegła dumnie osadzoną małą głowę nieznajomego, rozmarzoną twarz o orlim nosie, i zatrzymała wzrok na niepasujących do atletycznej postaci młodzieńca ustach prawie niewieścich, bez znamion siły i woli.
Stał przed nią, wpierając w posadzkę muskularne nogi, i wpatrywał się w jej oczy jak zaklęty.
Sięgnął wreszcie do kieszeni fraka, wyjął pugilares i, położywszy na tacy banknot, wyciągnął drżącą rękę po bilet.
Palce Haliny musnęły dłoń nieznajomego.
Opuściła oczy, zarumieniona i strwożona bezwiednie.
Gdy usiadła i podniosła wzrok, młodzieńca już nie było przy stoliku.
Odnalazła go po chwili, bo zatrzymał się przy wejściu na salę i, oparty o framugę drzwi, palił papierosa, nie spuszczając z niej wzroku.
Mimo, że dzieliła ich znaczna przestrzeń, widziała wyraźnie gorejące źrenice jego, rozdęte nozdrza, wzruszoną twarz i sztywny gors, podnoszony gwałtownym, urywanym co chwila oddechem.
Patrzyli na siebie, nie mogąc oderwać oczu, związani, niby liną stalową, prężną i ciągnącą ich ku sobie z nieprzepartą siłą.
Wszystkie myśli, obawy, zrozumiałe zmieszanie i zasady dobrego wychowania prysnęły nagle i znikły gdzieś bez śladu.
Przed Haliną rozstąpiły się brudne, przybrane w bibułkę mury i rozpostarła się pochłaniająca cały świat głębia promienna. Przełamała się ta bezdeń światła i skoncentrowała, jak w soczewce kryształowej, — w czarnej sylwetce młodzieńca, a może tylko w jego płonących, zewnych i żądnych źrenicach.
Halina, jak zaczarowana, poszła ku stojącemu przy drzwiach nieznajomemu i, prawie dotykając go ramieniem, podniosła głowę wysoko, zapatrzona w jego piwne, ogniste oczy.
Oprzytomniała na chwilę, posłyszawszy głos jego — cichy, barytonowy, dźwięczny, — i chciała uciec, biec do domu, zamknąć się w swym pokoiku, nie widzieć nic, nie słyszeć i nie myśleć...