Nie od razu Kraków zbudowano

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Nie od razu Kraków zbudowano
Pochodzenie Nowele humoreski
Wydawca Franciszek Bondy
Data wyd. 1890
Druk W. Stein
Miejsce wyd. Wiedeń
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





Nie odrazu Kraków zbudowano.

...Z wielką przyjemnością wybierałem się na zabawę do państwa Kocioburskich, w których domu miałem nadzieję spotkać całe sąsiedztwo i mieć sposobność zaimponowania mu moją osobą. Ponieważ przybyłem na wieś do mojego kuzyna jako literat już opromieniony aureolą sławy, z nazwiskiem, które było w ustach każdego inteligentnego mieszkańca Warszawy, tem pewniejszym przeto byłem tryumfów wśród zaściankowego towarzystwa Baraniej Woli.
Dla ścisłości historycznej muszę objaśnić, że działo się to w tej epoce, gdy wypuściłem na świat pierwszy mój utwór, fantazyą romantyczno-dramatyczną p. t. „Taniec szkieletów na grobie wisielca“, drukowaną w pewnem niepłacącem honoraryów autorskich „Piśmie dla rodzin.“ Nawiasem mówiąc, pismo owo pomimo swego sentymentalnego tytułu, a może właśnie z powodu niego cieszyło się bardzo szczupłą liczbą prenumeratorów wśród „rodzin“, ta okoliczność jednak nie ujmowała mu nic z mojego szacunku i wmawiałem w siebie, że ukazanie się w tak poważnym organie mojego „Tańca szkieletów“ musiało odbić się echem nietylko w Warszawie, ale w całym kraju.
To pewna, ze w Warszawie pokazywano mnie sobie palcami — o tem byłem najmocniej przekonanym — zwłaszcza gdy jedno z pism wydrukowało, że „utalentowany autor dobrze znanego czytającej publiczności „Tańca szkieletów“ pisze, jak się dowiadujemy, dla naszego teatru oryginalną komedyą pięcioaktową p. t.: „Serce i nerwy.“ Oryginalną! wyrażenie niemądre, które zyskało prawo obywatelstwa w naszem piśmiennictwie, bez względu, że ubliżamy niem sami sobie. Czyż utwór prawdziwie oryginalny jest już u nas taką osobliwością, żeby aż trzeba robić o tem wyraźną wzmiankę? Śmieszność! No, ale to nie należy do rzeczy; dosyć, że byłem zadowolony z reklamy, zwłaszcza, że te wyrazy: „pisze dla naszego teatru“ dźwięczały mi w uszach bardzo efektownie, chociaż Bogiem a prawdą, ani mi się śniło marzyć o takim zaszczycie, żeby słowo moje zabrzmiało na deskach naszej pierwszej sceny. Byłbym z wielką radością poprzestał na Rypinie albo Ryczywole. Pisano o mnie, a co zatem idzie, byłem przedmiotem rozmów, człowiekiem znanym, znakomitością. W publicznych miejscach zdawało mi się, że wszyscy byli mną zajęci; w teatrze podczas antraktów stawałem w krzesłach zwrócony twarzą do sali, w niezmiernie malowniczej pozycyi. Każda lornetka zwrócona w moją stronę miała za cel moją osobę, słyszałem szepty nieskończenie dla mnie pochlebne: Kto to jest ten przystojny młodzieniec w drugim rzędzie? — Autor „Tańca szkieletów“. — Nie może być! to ten? — Pisze komedyą pięcioaktową. — A! taki młody.... — Te głosy — słyszane naturalnie tylko w mojej wyobraźni — podnosiły mnie wysoko we własnem przekonaniu. Lornetki coraz dłużej zatrzymywały się na mojej fizyognomii, kobiety w lożach nachylały się do siebie i pokazywały mnie palcami; jeżeli spostrzegłem którą zachowującą się obojętnie, pomimo mojej wystudyowanej pozy, sam lornetowałem ją uporczywie, ażeby zwrócić na siebie uwagę.
Przy wyjściu stawałem w przedsionku jak na wystawie, przybierając jednak umyślnie wyraz twarzy obojętny a nawet znudzony.
W domach stanowiących kółko moich znajomości, gdzie czytano a przynajmniej widziano „Tańce szkieletów na grobie wisielca“, — bo rozdawałem egzemplarze, jedyne honoraryum, jakie otrzymałem od „Pisma dla rodzin“, — obawiano mnie się jak ognia, wmawiając, że zbieram z ludzi wzorki. Nie wypierałem się tego bynajmniej, rozkoszując się moją wyższością. Miano mnie za literata całą gębą, a ta opinia musiała przecież przedrzeć się na prowincyą, kto wie nawet, czy nie w spotęgowanej formie! Zdaleka wydajemy się większymi niż zbliska. Jestto nasze złudzenie optyczne.
Takie myśli chodziły mi po głowie podczas robienia toalety na występ w domu państwa Kocioburskich. Studyowałem w lusterku wyraz fizyonomii i pozy, jak aktor przed debiutem, w czem przecie nie było nic tak dalece zdrożnego, gdy tak samo robią niektórzy doktorowie filozofii występujący z odczytami.
Ruszyliśmy nareszcie. Kuzyna mojego Jasia Jęczmionkiewicza, chociaż na jego wózku jechałem, uważałem jako dodatek do mojej osoby... bo i gdzież jemu do mnie? Prawda, że bogaty i wcale nie zły chłopiec, ale... ograniczony, z przeproszeniem, jak but. Głupiego listu nie był wstanie dobrze skomponować, jak sam otwarcie się przyznawał — a co do mojego „Tańca szkieletów“, to już prosto w głowie nie mogło mu się pomieścić, jak ja to potrafiłem napisać.
Jechałem więc pełen poczucia własnej wielkości, nie zazdroszcząc nikomu sławy, której miałem aż nadto na swoję osobę. Większej nie potrzebowałem. Zbytek rodzi przesycenie; przesycenie — obojętność. Pierwszorzędne znakomitości, o których pełno codzień na wszystkich szpaltach dzienników, przestają zajmować uwagę, tak samo jak widziane codziennie choćby największe cuda. Czyjąż myśl zaprzątnie obraz wspaniałego słońca albo pełnych tajemniczego blasku gwiazd i księżyca, gdy z ich widokiem jesteśmy tak oswojeni? za to ileż nieraz podziwu wzbudza widziany tylko w przelocie meteor! Otóż ja byłem meteorem, który miał zabłysnąć na horyzoncie Baraniej Woli i wprawić w zachwyt jej mieszkańców i gości.
Przybywszy na miejsce, zastaliśmy zapełnione wszystkie pokoje. Powiedziałem sobie, że będę starał się być przystępnym, strzegąc się wszelkiej pozy mogącej onieśmielić tych, których zaszczycę moją rozmową. W pewnych razach trzeba mieć delikatność. Przybrałem więc na tę intencyą wyraz twarzy dobroduszny i pełen wyrozumiałości. Na nasze spotkanie wyszedł gospodarz domu, który nie uważając na mnie, pochwycił w uściski Jasia, wymawiając mu, że przybył tak późno. Zamiast odpowiedzi, Jaś, wskazując na mnie, rzekł:
„Mój kuzyn, Apolinary Bardoński.“
Imię moje wymówił dobitnie.
Oddając ukłon z niechcenia, spojrzałem na pana Kocioburskiego.
O dziwo! jego twarz nie wyrażała nic, ale to nic zupełnie. Wypowiedziawszy idyotyczną formułę: „A! bardzo mi przyjemnie“ — wziął pod rękę Jasia i wprowadził do salonu, mnie zaprosiwszy tylko skinieniem ręki.
Poszedłem za nimi upokorzony niezmiernie. Jakto! on nie wie o tem, że to ja jestem autorem „Tańca szkieletów“? Oczywiście, chyba nie wie! dowodem tego jego niepojęta obojętność na brzmienie mojego nazwiska. Ale cóż dziwnego — pomyślałem sobie — taki szlagon zadomowiony... może nawet wcale pism nie czytuje... ale przecie nie wszyscy będą tacy w tem towarzystwie.
W salonie, gdzie pełno było płci pięknej, na którą najwięcej rachowałem, Jaś przedstawił mnie ogólnie jako swego kuzyna, ale trafił jakoś nieszczęściem na taki gwar, że nie wszyscy mogli usłyszeć, kogo prezentuje. Złożyłem ukłon, odkłoniono mi się i na tem koniec. Nikt się mną nie zajął w sposób odznaczający. Zaczynało to mnie już gniewać... cóż u licha, czy tu nikt nie czytuje i nie wie o literaturze?
W krótce nastąpiły tańce, do których wciągnięto mnie przemocą, ale ponieważ nie byłem bohaterem w sztuce, którą uważałem za niegodną człowieka namaszczonego na kapłana słowa, przeto wkrótce wypuszczono mnie z opieki, dając delikatnie do zrozumienia, że jestem do niczego.
To tak zepsuło mi humor, że chciałem odjeżdżać, nie czekając końca, ale nie było sposobu skłonić do tego mojego kuzyna, który się bawił wybornie.
Wśród tych udręczeń doczekałem się kolacyi, którą podano coś około północy. Jaś wśrubował się zaraz pomiędzy dwie najładniejsze panny, mnie posadzono na szarym końcu, jak ofiarę pomiędzy dwoma podlotkami, z wyraźnem zastrzeżeniem p. Kocioburskiego, abym się starał nie znudzić ich mojem towarzystwem.
Byłem wściekły.
Zaraz po pierwszem daniu rozpoczęły się toasty, których było co nie miara: najprzód matadorów płci obojej, potem księdza kanonika i duchowieństwa, dalej stanu obywatelskiego, dam, wreszcie młodzieży — ale przed tym ostatnim jeszcze gospodarz domu, jako mający córkę na wydaniu, wniósł oddzielnie zdrowie mojego kuzyna „szanownego i kochanego sąsiada pana Jana Jęczmionkiewicza“. Przestałem się już naturalnie łudzić, aby wspomniano o mnie albo o moim „Tańcu szkieletów“ — aliści przy samym już końcu p. Kocioburski podniósłszy kieliszek rzekł:
„Pozostaje nam jeszcze jeden toast, którego pominąć się nie godzi.“
Nie zwracałem uwagi na to przemówienie, ale ździwiło mnie, że patrzył uporczywie w moją stronę.
„Mamy tu“, mówił dalej, „gościa z Warszawy, kuzyna naszego kochanego sąsiada. Zatem wnoszę zdrowie pana... pana... przepraszam, jakże godność? bo przyznam się, że zapomniałem.“
Zaczerwieniłem się a potem zbladłem, ale nie odpowiedziałem ani słowa, tak jak gdyby się to nie mnie tyczyło.
Zaczęto spoglądać to na mnie, to po sobie, przyczem usłyszałem szepty: „Jak się nazywa? jak się nazywa?“ O zgrozo! nikt nie wiedział. Jaś tego wszystkiego nie słyszał, zagadawszy się z sąsiadkami, dopiero na czyjąś formalną interpelacyą rzekł z niechcenia: „Bardoński“ i znowu zatopił się w rozmowie.
„Zatem zdrowie pana Bajdurskiego“, zaintonował p. Kocioburski, przekręcając moje nazwisko i wychylił kieliszek. Niektórzy poszli za jego przykładem, nie robiąc sobie wszakże subjekcyi, żeby powstać jak każe zwyczaj, ale większość nie umaczała nawet ust... tylko moje sąsiadki, dwa podlotki, trąciły się ze mną swojemi kieliszkami napełnionemi wodą. Całe moje szczęście, że właśnie ruszono się od stołu, bo nie wiem jakbym był dłużej wysiedział.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiele, wiele wody upłynęło, nim zrozumiałem, jak wielką przysługę oddał mi pan Kocioburski. Pierwsze fiasco, jakie mnie spotkało w domu tego zacnego filistra, miało skutki nader zbawienne, nauczyło mnie bowiem mores, wybijając z głowy raz na zawsze wszelkie pretensye do pozowania na niedowarzaną znakomitość.
Jakżeby się niejednemu przydała podobna nauczka!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.