Niebezpieczna kochanka/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.
Podpiszę...

Stała, patrząc niewinnym wzrokiem na Orzelską i każdy, ktoby ją teraz obserwował, przysiągłby, że to jeszcze dzieciak, nie mający o życiu, ani jego straszliwych tajemnicach, najlżejszego pojęcia.
— Jesteś! — wyrzekła Orzelska, siląc się na uprzejmy uśmiech. — Wyszłaś niespodziewanie, nie powiedziawszy mi, dokąd się udajesz... Byłam już niespokojna o ciebie...
Zosieńka uścisnęła wyciągniętą dłoń Raźnia-Raźniewskiego, poczem żywo zawołała, obejmując hrabinę.
— Niepokoiłaś się, droga Tamaro? Nie było o co! Przecież zawiadomiłam służącą, iż idę na przechadzkę. Czas dziś ładny, deszcz nie pada, pragnęłam zwiedzić Warszawę. Toć tyle czasu już tu siedzę i ani razu nie wyjrzeliśmy poza obręb willi! Ciebie również nie było, więc wypuściłam się do miasta. Chciałam trochę się rozerwać, po wypadkach ubiegłej nocy i po tej obrzydłej scenie z malarzem. Ach jakie tam cudne sklepy! Ładniejsze, niż zagranicą... Żałowałam tylko, że nie mam pieniędzy! Pełny samochód przywiozłabym sprawunków.
Wyjaśnienia panienki wypadły tak naturalnie, że rozwiały resztki podejrzeń Orzelskiej. Pocóż się trapić? Zosieńka jest głupią gąską i łatwo pójdzie z nią zadanie.
To też, składając judaszowy pocałunek na czole swej ofiary i zmierzając prosto do celu, odparła:
— Tak, Zosieńko! Będziemy musiały zająć się sprawunkami, bo przecież rychło twój ślub! Dobrze, żeś mi o tem przypomniała... Może popołudniu jeszcze, bo mamy wolne popołudnie.
— Bob nie przyjdzie? — ze zdziwieniem rzuciła panna.
— Nie! — odrzekła czelnie Orzelska. — Zawiadomił mnie niedawno, że jest dziś zajęty ważnemi sprawami. Był oburzony, gdy posłyszał o historji z Krzeszem. Jutro nas odwiedzi.
— Ach, jutro dopiero! — rozczarowanie zabrzmiało w jej głosie. — Szkoda...
— Tęsknisz za narzeczonym? — lekko uśmiechnęła się Orzelska.
— Smutno mi bez Boba...
— On również kazał cię serdecznie przeprosić! Po uszy w tobie zakochany! Ale, skoro przybyć nie może, zajmiemy się więcej poziomemi interesami... Dawno je zamierzałam poruszyć.
— Słucham?
Raźnia-Raźniewski, który siedział milcząco w fotelu, łyskając tylko przez monokl od czasu do czasu na Zosieńkę, umyślnie teraz wykonał ruch, jakgdyby zamierzał powstać, nie chcąc być niedyskretnym świadkiem poufniejszej rozmowy. Wiedział, że zatrzyma go Tamara, a serce biło w nim radośnie, iż nie zwlekając przypuszcza atak decydujący, który natychmiast wyjaśni sytuację.
— Niechże pan siedzi, baronie! — zawołała Orzelska, odgadłszy grę spólnika. — Wcale pan nam nie przeszkadza. Nie mamy tajemnic, przed takim dawnym, jak pan przyjacielem naszej rodziny! Prawda, Zosieńko?
— Oczywiście! A o czem chciałaś ze mną mówić Tamaro? — zagadnęła ze znakomicie udanem zaciekawieniem panna. — Czy o Krzeszu? Co postanowiłaś uczynić z malarzem?
Orzelska z góry uplanowała sobie zręczną bajeczkę.
— Przeciwko Krzeszowi zapewne wniesiemy skargę do władz! — odrzekła dyplomatycznie. — Lecz są to poziome interesy, pilniejsze teraz poruszę sprawy i dlatego cię dotychczas nie trudziłam niemi! Twój ślub choć najskromniejszy wymaga znacznych wydatków! Pozatem musisz mieć do rozporządzenia pieniądze, żeby ułożyć najwygodniejsze życie... sobie i Bobowi...
— Ależ naturalnie! — zawołała panienka gorąco.
— Pochłonie, to znaczniejsze sumy, — mówiła Orzelska zadowolona, że wszystko idzie pomyślnie. — Ja zaś z twoim ojcem nie posiadamy znaczniejszego kapitału, majątek należy do ciebie. Fundusik, jakim rozporządzaliśmy, pochłonęła choroba i lekarstwa. Otóż, aby ci oszczędzić kłopotów, gdyż nie przywykłaś zajmować się własnemi interesami, dasz mi pisemne upoważnienie do odbioru swych pieniędzy, ja pewną sumkę podniosę...
— Co mam podpisać? — przerwała.
— Plenipotencję! Jestto prosta formalność, Zosieńko. Rejent przygotował mi taki papier, i znajduje się on u mnie w biurku! A z pieniędzy, które odbiorę będziesz wydawała wedle własnego uznania... Inaczej, nie poradzimy sobie ze ślubem.
— Rozumiem! — szepnęła Zosieńka. — Lecz, czyż koniecznie potrzebny jest mój podpis?
— Koniecznie! Zdeponowane kapitały stanowią twoją własność i nikt ich ruszyć nie ma prawa bez twej zgody!
— A któż niemi rozporządzał dotychczas? — zagadnęła panna pozornie naiwnie.
— Właściwie twój ojciec! — odrzekła, nieco stropiona Orzelska. — Ale nie czerpał z nich zupełnie, łożąc ze swych dochodów na twe wychowanie zagranicą. Cóż to, jednak, ma do rzeczy? Podpiszesz, Zosieńko plenipotencję?
Ta opuściła głowę, niby zastanawiając się nad czemś, a w jej oczach przebiegł dziwny błysk, który uszedł uwagi hrabiny. Zaniepokojona jej milczeniem nalegała:
— Podpiszesz?
Panienka wyprostowała się nagle.
— Chętnie podpiszę! — odparła powoli. — Ale w obecności ojca!
Tamara zamieniła z baronem błyskawiczne spojrzenia. Postanowienie panny zaskoczyło ich niespodziewanie.
— Czemuż w obecności ojca? — powtórzyła Orzelska, ledwie tłumiąc niezadowolenie. — Przecież twój ojciec jest nieprzytomny i znów nie zrozumie o co chodzi!
— Zrozum, Tamaro! — poczęła zręcznie tłumaczyć. — Taki głupi grymas... Fantazja z mej strony... Niech mi się wydaje, że nic nie robię bez wiedzy ojca. Bo ja, zgóry na wszystko się zgadzam. Domyślam się, że nasza bytność u niego, zamieni się w czczą formalność, tak samo, jak wówczas, kiedy poszliśmy go zawiadomić o moich zaręczynach, ale w każdym razie...
— Sądzisz, że się ocknie? — podejrzliwie zagadnęła Orzelska — Ponieważ oprzytomniał w czasie wczorajszych okropnych wypadków? Niestety! Niedawno odwiedziłam męża! Nadal jest apatyczny i senny...
Zosieńka smutnie skinęła głową.
— I ja — wyrzekła — zajrzałam do ojca, zanim opuściłam willę! Próżno usiłowałam się z nim porozumieć! — Zawiodły mnie nadzieje, że wstrząs, wywołany przez Krzesza, przywróci biedakowi świadomość...
— Pocóż więc go męczyć? Czyż nie masz do mnie zaufania Zosieńko? Nie zamierzam ci zabrać twojej fortuny, a tylko, podjąć drobną względnie sumę, którą pozostawię do twej dyspozycji! Naprawdę, nie pojmuję o co ci chodzi?
Panna zrobiła ponownie minkę rozkapryszonego dziecka.
— Jak możesz mnie posądzać o brak zaufania? Szepnij tylko słówko, a oddam ci wszystko, co tylko posiadam... lecz ustąp mi, Tamaro!... Może przez głupi sentymentalizm, chcę tak postąpić... Zrobisz mi wielką przyjemność!
Orzelska zerknęła na kochanka. Nie, ze strony Zosieńki nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Jeśli obawiała się przedtem, że panienka, nalegając na podpisanie plenipotencji, w obecności ojca, ma jakieś ukryte zamiary i zastawia na nich pułapkę, uspokoiła się teraz całkowicie. Toć odwiedzała paralityka, a gdyby ten oprzytomniał i z czem się wygadał, nie rozmawiałaby z niemi, jak teraz rozmawia, a wogóle nie powróciłaby do willi.
Zosieńka nie wie nic, a jej postępkami kieruje jedynie nadmierna czułostkowość.
Możnaby się zgodzić. Lecz pozostaje Orzelski. Co prawda, jest od rana znów apatyczny i senny i jeszcze przed rozmową z Zosieńką zaglądała doń Tamara, ale niewykluczone są niespodzianki. A nuż obudzi się nieoczekiwanie? Bo nic tu przewidzieć nie można. Zarówno dobrze, znużony wypadkami ostatniej nocy, potrwa w bezwładzie szereg godzin, jak, nie otrzymawszy z rana zwykłej dawki narkotyku, ocknie się za parę minut. Co robić? Zaryzykować? Ryzyko znaczne! Z drugiej zaś strony, odmowa wyda się dziwną Zosieńce.
Niepewnie zerknęła w stronę kochanka, u niego szukając rady.
Raźnia-Raźniewski skinął lekko głową.
I on, oczekując na Tamarę, zajrzał do paralityka i dziwił się nawet, że ten po energji wykazanej w nocy, zapadł, ponownie, w stan nieprzytomny. Poruszył go umyślnie za ramię, lecz chory nie reagował na to zupełnie. Widocznie, proszki Boba, któremi tak długo Tamara karmiła męża, spowodowały nowe osłabienie, które nie rychło minie. Śmiało przedsięwziąć mogą eksperyment. Orzelski nie tylko teraz, ale przez kilka godzin jeszcze będzie tylko kłodą drzewną.
— Czemuż pani — zwrócił się do kochanki, patrząc na nią porozumiewawczo — nie chce ustąpić pannie Zosieńce? Przecież, to o taki drobiazg chodzi...
Tamara w lot odgadła myśli awanturnika. Nie lękał się wizyty u paralityka, więc nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
— Bynajmniej się nie sprzeciwiam! — zawołała innym tonem wesoło. — Zdziwiło mnie tylko trochę żądanie Zosieńki! Lecz, jeśli koniecznie tego pragnie? Czemuż nie miałaby podpisać plenipotencji w gabinecie ojca!
— Widzisz, Tamaro! — radosny okrzyk wyrwał się z piersi panny. — Sama widzisz, że to o mój niewinny kaprys chodzi! Strasznie jesteś dobra, że ustąpiłaś mej prośbie...
Orzelska uśmiechnęła się teraz.
— Dobrze! — oświadczyła. — Poczekajcie tu chwilę, pójdę do sypialni i przyniosę gotową plenipotencję, którą mam w biurku. A później odwiedzimy męża!
Szybko pobiegła w stronę swego pokoju. W rzeczy samej, w jej biureczku znajdował się przygotowany do podpisu oficjalny papier. Lecz nietylko ten wzgląd kierował krokami Orzelskiej. Pragnęła, po drodze upewnić się raz jeszcze. Zakradłszy się na palcach, cicho, niczem kot, do gabinetu paralityka, dość mocno uszczypnęła go w rękę. Ale chory, musiał być pogrążony w głębokie odrętwienie i widocznie nie poczuł bólu, bo nawet się nie poruszył.
Całkowicie uspokojona, powróciła do salonu.
— Przyniosłam plenipotencję! — wskazała na trzymany w ręce papier. — Tak wygląda! Patrzysz na nią z lękiem, Zosieńko?
— Ależ, nie! — zaprzeczyła, czerwieniąc się hrabianka.
— Wiem!... wiem — nie dała jej dokończyć Tamara. — Żartowałam tylko! Idziemy?
— Oczywiście!
Zosieńka i Raźnia-Raźniewski powstali ze swych miejsc. Orzelska umyślnie przepuściła pannę, by poszła przodem, a zrównawszy się z rzekomym baronem, szepnęła cicho, iż tylko on mógł ją posłyszeć.
— Byłam u starego! Nic nam nie grozi!... Trzęsienie ziemi go nie zbudzi!
Pełen uznania błysk wypadł z poza monokla barona. Odsunął się on od kochanki jednak natychmiast, snać nie chcąc budzić podejrzeń.
Za to, na twarzy Zosieńki rysował się wyraz, który świadczył, że wnet zamierza przystąpić do decydującej walki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.