Niebezpieczna kochanka/Rozdział XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niebezpieczna kochanka |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Spojrzeli wraz z Tamarą zdumieni.
W drugich drzwiach gabinetu, stała jakaś wysoka, przystojna dziewczyna, o pogodnym wyrazie twarzy, a z za jej pleców, wyrastała barczysta postać malarza Krzesza.
— Zapóźno, panie Raźnia-Raźniewski! — powtórzyła, poczem dodała, zwracając się w stronę Tamary. — Przepraszam, że zjawiamy się z tej strony!... Ale, nie mogąc dostukać się do frontowych drzwi, weszliśmy bocznem wejściem...
— Ale, kim pani jest? W jaki sposób, panią wpuszczono? — wybełkotała, rozgniewana Orzelska. — I pan Krzesz, miał czelność się zjawić!
— Dotychczas — odparła — nazywano mnie, panną Martą! W jaki sposób mnie wpuszczono? Weszłam sama, bo w służbowych pokojach nikogo nie było! A czemu, pan Krzesz tu się zjawił? Sądzę, że sam to, pani hrabinie, wytłumaczy.
Położyła na tytuł nacisk szczególny.
Tamara już nie panowała nad sobą. Czyżby w ostatniej chwili zaciskała się jakaś niewidzialna obręcz? Czyż plany miały zostać rozbite?
— Pan Krzesz — zawołała ostro, — jest złodziejem i powinien znaleźć się w więzieniu! Skradł mi moją biżuterję!
Na twarzy czarno ubranej kobiety, na widok Marty i Krzesza, rozlał się wyraz zupełnego triumfu.
— Nie! — krzyknęła gwałtownie. — Krzesz nie jest złodziejem! To ja, zabrałam rodzinne klejnoty, wydarłam ci je, zbrodniarko! Uprzedziłam o parę sekund, szlachetnego barona — wskazała na Raźnia-Raźniewskiego, — który w tym samym celu czaił się, za oknem! Walizeczka leży teraz bezpiecznie u mnie, w mieszkaniu!
Tamara zamieniła błyskawiczne spojrzenie z awanturnikiem, a z piersi, o mało nie wydarło się jej głośnie przekleństwo. Więc, tak się wszystko odbyło, istotnie. O, z jakim gustem, zadusiłaby obecnie tę wstrętną furjatkę! Lecz, trudno to było uczynić. Obok szalonej, stała z dziwnym na twarzy uśmiechem owa panna Marta, której roli w tej całej historji, jeszcze dobrze nie pojęła Orzelska, dalej zaś, wykrzywiony wzgardliwie Krzesz. Widocznie i oni przyjmowali udział, w tym groźnym łańcuchu, zaciskającym się coraz bardziej dokoła, a łańcuch ten należało za wszelką cenę przerwać. Tylko awanturnik, nadal wsparty o framugę drzwi, spozierał pozornie obojętnie, ale jego ręka niby niedbale wsadzona w kieszeń, zaciskała mocno rękojeść browninga.
— Dobrze! — rzekła, czyniąc rozpaczliwą próbę, wydobycia się z matni. — Dowiedziałam się, że jestem złą i przewrotną kobietą! Zbrodniarką, która czyha na zgubę was wszystkich! Dalsza miła pogawędka, przyniesie nowy potok wymysłów! Najlepiej będzie ją przerwać! Widzi pani — zwróciła się do czarno ubranej kobiety — że znajduję się już w kostjumie podróżnym i ten dom opuszczam... Opuszczam go, po porozumieniu się z mężem i na zawsze zniknę wam z oczów! Może więc, pozwolicie mi odejść!
Postąpiła naprzód kilka kroków, lecz czarno ubrana kobieta zagrodziła jej drogę.
— Proszę pozostać! — wykrzyknęła stanowczo. — Jeszcze niewiadomo, czy pani stąd tak odejdzie! Przódy niech pani powie, co się stało z Zosieńką?
Posłyszawszy zapytanie, Tamara, aż odetchnęła. Ciekawi byli losu Zosieńki? Dawało jej to możność zastraszenia ich, zyskania na czasie i ucieczki z domu.
— O Zosieńkę, pani chodzi? — odparła, odzyskując zwykłą pewność siebie. — Jest ona moją zakładniczką! Dawno podejrzewałam, że gra dwuznaczną rolę i działa z wami w porozumieniu! Umiałam się zabezpieczyć! Jej życie, gwarantuje moją wolność!
— Jakto? — z ust panny Marty wybiegło zapytanie, a w głębi źrenic zamigotał, rzekłbyś, cień lęku.
Cień ten, nie uszedł uwagi hrabiny, to też odrzekła trochę drwiąco, mniemając, że zdobyła nad swemi wrogami przewagę.
— Osadziłam Zosieńkę w pewnym podziemnym pokoju! Bardzo to ciekawy pokoik. O ile nacisnąć odpowiednią sprężynę, usuwa się podłoga i ten, który tam się znajduje, wpada do studni! Pilnuje jej — skłamała umyślnie, dla spotęgowania wrażenia, — Bob Szarecki... Słyszały panie, zapewne o nim, skoro są tak dobrze poinformowane o stosunkach, panujących w tym domu. Niby jej narzeczony, a w istocie, człowiek mnie całkowicie oddany! Jeśli rozkażę, poruszy on guzik i zginie ostatnia latorośl rodu Orzelskich!
Sądziła, wymawiając te słowa, że zarówno czarno ubrana kobieta, jak i nieznajoma panna, natychmiast rozpoczną układy i zechcą na ratunek pospieszyć Zosieńce. Lecz, tylko paralityk, posłyszawszy groźne ostrzeżenie, jęknął w swym fotelu. Natomiast Marta, nagle odrzekła, stanowczo:
— Pani kłamie! Szarecki nie jest zdolny do podobnej podłości i dawno się wyrwał z pod pani wpływu! Zresztą, byłaby to tylko bezcelowa zbrodnia!
— Bezcelowa? — powtórzyła zaskoczona, że cios jej nie osiągnął zamierzonego skutku.
— Tak! Bo nie zginęłaby ta, o którą pani chodzi!
Teraz, Tamara nie rozumiała już nic. Może zapytałaby Martę, co ten wykrzyknik miał oznaczać gdyby w tejże chwili nowy, kobiecy głos, nie zadźwięczał w pokoju.
— Najzupełniej bezcelowa! Ale, na szczęście i tej zbrodni udało się uniknąć!
Na progu gabinetu wyrosła niepodziewanie postać Zosieńki. Za nią o parę kroków, stał blady, ale uśmiechnięty Bob.
— Bogu dzięki! Uratowana! — zawołał, na ten widok, radośnie Orzelski.
Hrabinę zdjęło przerażenie.
— Co? Co? W jaki sposób? — jęła bełkotać i poczuła, jak cała krew jej zbiegła do serca.
Raźnia-Raźniewski, mocniej jeszcze zacisnął browning w kieszeni.