Niebezpieczna kochanka/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII.
Kim była Zosieńka?

— Pragnie pani się dowiedzieć — mówiła ironicznie do Tamary Zosieńka, przystając po środku gabinetu — w jaki sposób, mimo pani przezornych zarządzeń, udało mi się ocalić? Bardzo proste, Iwan budując tą pułapkę, znał dobrze pani charakter i liczył się z tem widocznie, że podstępem sam tam kiedyś znaleźć się może. To też, na wszelki wypadek, urządził on w podziemnym pokoiku potajemne wyjście, które było nawet nieznane pani! Udało mi się odnaleźć, otwierającą je sprężynę i bez szwanku znalazłam się na górze... Oto wszystko! Później uwolniłam zamkniętego w hall‘u Boba, który tam biegał zrozpaczony...
— O mało, dzięki fałszywym wskazówkom, nie zostałem mimowolnym zabójcą! — zawołał przeszywając Tamarę, wzrokiem pełnym nienawiści. — Co za podłość...!
Orzelska patrzyła teraz uporczywie w podłogę, zaciąwszy usta.
— Zaciekawia panią jeszcze — dalej mówiła panienka, czemu oświadczyłam, że gdybym nawet wpadła do studni, nie zdałoby się to na wiele? Ja, jestem tylko skromną detektywką, Martą Lisowską, prawdziwa zaś hrabianka, ot tu stoi przed panią...
Ręka dziewczyny wyciągnęła się w kierunku rzekomej panny Marty.
— Ach! — niemal jednocześnie wyrwały się zdumione wykrzykniki z ust Tamary i Raźnia-Raźniewskiego.
— Tylko na pewien czas uczyniona została zamiana! — rozlegały się w pokoju bezlitosne słowa wyjaśnienia. — Zajęłam miejsce panny Zosieńki, prawdziwa zaś Zosieńka, pozostała w ukryciu. Zbyt wielkie groziło jej tu niebezpieczeństwo, a pani hrabina, nie cofała się i przed trucizną. Miałam zakreślony plan i powiódł się on w zupełności. Przedostać się do domu i zdemaskować winowajców. Otóż zapewniam, od chwili, kiedy jako hrabianka, znalazłam się pod tym dachem, hrabia Orzelski nie zażył ani jednego proszka...
— Nie zażył? — mimowolnie powtórzyły usta Orzelskiej.
— Nie! Już w czasie pierwszych moich odwiedzin hrabiego, zdążyłam mu szepnąć, o co chodzi! Bo przecież, jeśli pani, mogła łatwo uwierzyć, że jestem prawdziwą hrabianką, nie posiadając mojej fotografji, on poznałby się na zamianie natychmiast... To też, wtedy, parę słów wystarczyło, abyśmy się porozumieli. Szepnęłam... „Zosieńka mnie przysłała, aby pana ratować! Proszę mieć bezwzględne zaufanie“. Od tej pory, zręcznie podmieniałam proszki, na nieszkodliwe lekarstwa, a hrabia tylko symulował senność... Udawało mi się odwiedzać niepostrzeżenie nieszczęśliwego, gdyż pani sama nie roztoczyła nademną zbyt ścisłej kontroli, uwierzywszy w mą naiwność i wielką przyjaźń dla niej...
— Ach, ty... — jakieś przekleństwo zamarło na ustach Orzelskiej.
— Hrabia symulował tylko, apatję i budził się kiedy to zostało pomiędzy nami umówione. Obudził się więc, gdy pan Krzesz, służący za nieświadome narzędzie, wynosił biżuterję, bo musieliśmy temu przeszkodzić i przyspieszyć rozwiązanie, następnie, niedawno, godzinę temu... Lecz, uczynił to zawcześnie, a ja wówczas nie mogłam pohamować wybuchu oburzenia! Za młodą jestem detektywką... No, i sądziłam, że pomoc mi prędzej pospieszy... Oszczędziłoby to wielu niepotrzebnych komplikacji... i niebezpieczeństw dla mnie...
Urwała, bo w tejże chwili, prawdziwa Zosieńka, a dawna rzekoma panna Marta, nie mogąc powstrzymać się dłużej i nie zważając na obecnych, podbiegła do ojca.
— Ojcze, coś ty wycierpiał! — jęła obsypywać go pocałunkami. — Na ileż siły woli musiałam się zdobyć, by oddawna do ciebie tu nie pospieszyć...
Wielkie łzy szczęścia toczyły się teraz po twarzy chorego. Obejmował swemi biednemi, wychudzonemi rękami córkę i z całej mocy tulił się do niej, niby obawiając raz jeszcze utracić.
Tymczasem Tamara nieznacznie przysunęła się do awanturnika, jakby u kochanka szukając otuchy do dalszej walki.
— Co zamierzacie z nami uczynić! — nagle z jej gardła wypadł ochrypły okrzyk.
Paralityk, trzymając w swych objęciach córkę, zawołał:
— Niech idzie wolno! Niech, idzie! Niech nie mąci nam chwili szczęścia! Nie pragnę zemsty za krzywdy doznane! Nie chcę procesów i skandalu! Życie zapłaci jej za mnie...
— Skoro taka wola hrabiego — rzekła z jakimś przekąsem detektywka — jest pani wolna! Choć ja postąpiłabym inaczej, bo zbyt wielkie są pani zbrodnie! Proszę iść! Ale o jednem ostrzegam! Jeśli pani nawet uda się uciec, policja zapewne obstawiła cały dom, w poszukiwaniu fałszywego barona Raźnia-Raźniewskiego...
Awanturnik zbladł. Lecz, jeszcze pozostawała możliwość ocalenia. Tu, nie zamierzał nikt ich zatrzymywać.
— Naprzód, Tamaro! — zawołał. — Każda chwila jest droga! Nie pochwycą mnie łatwo!
Rzucił się w stronę bocznego wyjścia. I ona, pozornie spokojna, uśmiechając się ironicznie, pospieszyłaby wślad za nim, gdyby czarno ubrana kobieta, nie przeszkodziła temu.
Oczy jej błyszczały znów nienaturalnem podnieceniem i wyraźnie przebijało się w nich szaleństwo.
— Ona, ma odejść? Odejść, bezkarnie? — zasyczał w gabinecie mściwy głos. — Przenigdy!
— Pozostaw ją w spokoju, Marjo! — powtórzył Orzelski. — Niech idzie...
Ale czarno ubrana kobieta, jakby nie słysząc tych słów coraz bliżej następowała na Tamarę.
— Po tem, co uczyniła? Po torturach, które zadawała? Po tylu czynach przewrotnych i planowanych zbrodniach?
Orzelska, zmierzywszy szaloną wzrokiem pełnym nienawiści, odepchnęła ją lekko.
— Proszę zaprzestać tych komedji! — wyrzekła ostro. — I nie zastępować mi drogi! Widzi pani sama, że nikt tu zatrzymywać mnie nie zamierza!
— Ach, tak!
Nagle stała się rzecz straszna. Czarno ubrana kobieta sięgnęła błyskawicznym ruchem do kieszeni...
— Co robisz, kochanie? — zawołała przerażonym głosem hrabianka, odrywając się od ojca i spiesząc w jej stronę.
Lecz, już było za późno. Strumień żrącego płynu dosięgnął pięknej twarzy Tamary, a ta z nieludzkim jękiem, zatoczyła się w róg gabinetu.
— Oblała ją! Oblała ją kwasem siarczanym, przeklęta wiedźma! — ryknął nie swoim głosem Raźnia-Raźniewski, podbiegając do zeszpeconej kochanki.
Tymczasem, szalona zanosiła się teraz złym, a nieprzytomnym śmiechem.
— Ha... ha... ha... — rozbrzmiewał on niesamowicie w pokoju. — Idź!... Idź!... wolno... Lecz nikogo już nie uwiedzie twa uroda i nikogo nie przyprawi o zgubę... Idź... i wiedź dalej nędzny żywot, jako straszydło!
Z szatańskim triumfem spojrzała na swe przeraźliwe dzieło.
Istotnie, w przeciągu kilku sekund, twarz Tamary, zamieniła się w potworną, krwawo-siną maskę, z pod której przedzierały się tylko nieludzkie ryki wściekłości i bólu.
W tejże samej chwili, z zewnątrz pałacyku rozległy się kroki, a Krzesz, stojący w pobliżu okna, zawołał:
— Wywiadowcy!
Spostrzegł ich widocznie i Raźnia-Raźniewski, bo wyprostowawszy się raptem i odskakując od kochanki wykrzyknął groźnie, jakby powziąwszy jakieś tragiczne postanowienie:
— Tamara zeszpecona! Po mnie zjawiają się wywiadowcy! Ja mam przeżyć to wszystko? Nie!... Lecz, niech i tamta zginie!
I zanim, ktokolwiek zdążył temu przeszkodzić, wyciągnął browning z kieszeni i strzelił w stronę czarno ubranej kobiety.
Trafiona, prosto w serce, zwaliła się, nawet bez jęku, na podłogę...
A później, fałszywy baron, lufę browninga skierował w swe usta...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.