Niebezpieczna kochanka/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV.
Przeszłość się mści!

Paralityk od paru chwil, słysząc zdala głośną rozmowę, nadsłuchiwał pilnie. Może sądził, że Tamara już opuściła pałacyk, że przybywa uwolniona Zosieńka i że na zawsze skończyły się jego męczarnie.
Teraz, widząc tę, która wraz z Orzelską do gabinetu weszła, zbladł i cicho jęknął. Jeszcze nie wierzył, by to było możliwe, choć Tamara w niedawnej rozmowie przygotowała go na straszliwą wizytę
— Żyje? — wybełkotał.
— Żyję... żyję... — powtórzyła czarno ubrana kobieta. — Sądziłeś, że pozbyłeś mnie się na zawsze?...
— Ale, w jaki sposób ocalałaś?
— Hm... Bywają cudy!
Zastawił rękoma twarz, jakby z całej mocy odpychając od siebie złe widmo.
— Niepojęte!... — wyszeptał.
— A jednak ocalałam i przybyłam do ciebie...
Oderwał dłonie od oczów i jakby zapomniawszy o obecności Tamary i o awanturniku, stojącym na progu, nieśmiało wymówił.
— Po tylu latach!... Kiedy myślałem, żeś dawno umarła? Czemu nie wcześniej... Pocóż teraz się zjawiasz?
Twarz kobiety rozjaśniła się i osiadł na niej wyraz dzikiego triumfu. Był to wyraz nieprzyjemny, napełniający grozą, jak u kogoś kto po długim czasie pragnie nasycić swą zemstą i otrzymać zadośćuczynienie za ciężkie, ongi doznane krzywdy.
— Teraz dopiero nadeszła pora! — z jej piersi wyrwał się złowrogi okrzyk. — Teraz! Każda wina musi ponieść swą karę, a ta kara jest cięższa, im później przybywa...
— Na mnie? Na mnie chcesz się mścić? — wymówił boleśnie. — A czy ty wiesz, co ja przecierpiałem! Jakiem piekłem na ziemi było moje życie?
— Wiem! — odparła poważnie, a w jej głosie poraz pierwszy drgnęła jakby odrobinka litości. — Wiem! Lecz czem są twoje cierpienia, w porównaniu z potwornością twej zbrodni! Zbrodni, której dokonałeś z tą przeklętą wspólniczką — znów jej wzrok zmierzył Tamarę — na mojej osobie... Za co? Za moją miłość i przywiązanie, które ci dałam...
— Ileż razy wyrzucałem to sobie, Marjo!... Jakżesz straszliwie mnie dręczyło sumienie...
Ona tymczasem, uniesiona dawnemi wspomnieniami, we wzruszeniu mówiła dalej.
— Czyż była kobieta, któraby cię więcej kochała odemnie? Czyż nie uczyniłabym dla ciebie największych poświęceń? A jaka byłam przywiązana do Zosieńki. I tyś mi przysięgał miłość, twierdziłeś, że jedynie szczęśliwy możesz być przy moim boku! I czem się to skończyło? Mieliśmy się pobrać, nasz ślub miał się odbyć już za miesiąc. Na nieszczęście, poznałeś wówczas, tę z piekła rodem istotę, która rozbiła nasze życie. A kiedym cię chciała odciągnąć od Tamary, kiedym cię ostrzegała, że to awanturnica i czyha tylko na twój majątek, cóżeś mi odpowiedział... Że poraz pierwszy poznałeś miłość i że jeśli cię kocham, powinnam dobrowolnie z twojego życia ustąpić! O, marny egoisto! A gdy ustąpić nie chciałam, przeczuwając twoją zgubę, jakież się pomiędzy nami rozpoczęły sceny! Ty, wtedy, byle tylko nasycić swoje żądze, byle zaspokoić zmysły, postanowiłeś się mnie pozbyć. Jąłeś rozgłaszać, że jestem warjatką i doprowadziłeś do tego, że podstępem mnie osadzono w domu obłąkanych, pamiętasz! Lecz i tego ci było za mało! Bo kiedy z zakładu, nadludzkim wysiłkiem, udało mi się zbiec i przybyłam do ciebie, zaklinając abyś nareszcie przejrzał, zastanowił się i ulitował nad sobą i Zosieńką, coście ze mną zrobili, ty i ta piekielnica...
— Nie mów... nie mów... — wybełkotał niby obawiając się straszliwego wspomnienia. — Och jakież to okropne.
— Postanowiliście pozbyć się mnie, za wszelką cenę. To też, udając wtedy w Szwajcarji, że pragniesz się ze mną pogodzić...
— Ulituj się, przestań! — prosił.
Lecz ona ciągnęła dalej nieubłaganie.
— Wyprowadziłeś mnie na odległy spacer, a później zepchnąłeś z górskiego szczytu w przepaść przy pomocy twej wspólniczki, tej Tamary, która stała zaczajona w zgóry uplanowanem miejscu! Temu nie zaprzeczasz?
— Boże! — znów zakrył twarz rękami.
— Nie twoja to wina — znów brzmiał w pokoju ostry głos — że wtedy nie zginęłam! Sukienka zaczepiła się przypadkowo o jedno z drzew osłabiając siłę upadku. Silnie potłuczona, z wstrząśnięciem mózgu, znalazłam się na dnie przepaści, gdzie mnie odnaleziono w stanie nieprzytomnym. A kiedy, po dłuższym czasie, odzyskałam zmysły, doszłam do przekonania, że powinnam zataić prawdę. Nie ze względu na ciebie, bynajmniej, bo nie litowałam się już nad tobą, ale ze względu na osobę Zosieńki. Aby nie rozniosło się powszechnie, że jej ojciec jest mordercą i pragnął zgładzić ze świata narzeczoną, by złączyć się z przewrotną kochanką... Tedy milczałam...
— Rozumiem... — szeptał.
— Ale z ukrycia, śledziłam dalsze twoje dzieje... O, łatwe one były do przewidzenia, choć kara przeszła wszelkie oczekiwania. Zostałeś sparaliżowany, straciłeś zdrowie, a gdyś się stał bezbronny i słaby, bito cię, katowano, niczem zwierzę... I któż to czynił? Zwykła awanturnica, którąś podniósł do godności hrabiny Orzelskiej — tu wzniesiona ręka czarno ubranej kobiety ponownie skierowała się w stronę Tamary — wraz z twym sługą, kozakiem Iwanem, który jednocześnie cieszył się jej miłosnemi względami...
— Domyślałem się tego — wymamrotał.
— Pocóż to czyniła? W jakim celu? — z ust tragicznej kobiety padały słowa oskarżenia. — Aby siłą wydobyć z ciebie majątek Zosieńki i złączyć się ze swym kochankiem, międzynarodowym awanturnikiem i fałszerzem, zbiegłym z więzienia, ot tym, co tu stoi na progu, rzekomym baronem Raźnia-Raźniewskim!
Ten drgnął i poczerwieniał, nie tyle z gniewu, iż odkryte zostało kim jest on istotnie, co słysząc o stosunku, jaki łączył Tamarę ze znienawidzonym kozakiem. Obecnie jednak, wszczynać spory z kochanką było niemożebne. Patrzył na nią uważnie, oczekując, w jaki sposób zamierza zakończyć tę całą scenę.
— Czemuż pojawiłaś się tak późno, Marjo? — nagle zapytał paralityk, nieśmiało podnosząc oczy na czarno ubraną kobietę.
— Ciebież miałam ratować? — nagle wybuchnęła z pasją. — Za to, coś uczynił? Winieneś był karę odcierpieć do końca, ja jedynie chciałam ocalić Zosieńkę, a twą zasługą było tylko, żeś nie dał sobie wyrwać jej majątku! Przecież nienawidziłam cię, chwilami cieszyły mnie nawet twoje nieszczęścia... A chwilami wydawało mi się, że oszaleję, lub oszalałam... O, zbierałam kamień po kamyczku, cegiełkę po cegiełce, aby przybyć wreszcie i was zdruzgotać... Wy podli!
Potoczyła dokoła obłędnym wzrokiem, a ostatnie słowa wyrzucone zostały z taką pasją, iż nieulegało wątpliwości, że nachodzą ją od czasu do czasu ataki szału. I teraz, coraz więcej podniecona, na pół przytomna, wykrzyknęła:
— Zemsty pragnę!... Zemsty! O, jakąż rozkoszą jest zemsta!
— Nademną pragniesz się mścić? — cicho wyszeptał paralityk, przerażony jej gwałtownym wybuchem. — Czyń, co chcesz... Zasłużyłem...
— Nad tobą? Nad tobą! Niema nad kim!... Wszak, tyś ruina ludzka! Lecz nad nią, nad nią, która nosi niegodnie, zdobyte w sposób podstępny, nazwisko Orzelskich! O, nie ujdziesz ty mi bezkarnie, ty córko piekła, szatanie w ludzkiej postaci... Dotknę cię najboleśniej, aby jednem pasmem cierpień stało się twoje życie.
Z twarzą, wykrzywioną, nienawiścią, uczyniła kilka kroków w stronę Tamary.
Ta, słuchała dotychczas wszystkiego spokojnie, tylko jej dłoń ściskająca torebkę z wartościowemi papierami, parę razy drgnęła. Może chciała się przekonać, w jaki sposób czarno ubrana kobieta, zdołała wtedy, w Szwajcarji się ocalić, może chciała poznać do końca, z czem ona przybywa i czy z jej pogróżkami poważnie liczyć się wypadnie. Teraz, zdążyła już sobie wyrobić zdanie. Obłąkana, zarówno jak i Zosieńka, wie zbyt wiele i zdołała przeniknąć tajemnice Tamary. Lecz, chwilowo nie jest groźna. Pod wpływem doznanych nieszczęść ulega atakom furji i w czasie takich ataków krąży dokoła willi, aby wyładować swą pasję. Dziś, cisnęła jej prosto w twarz, cały, przez lat wiele nagromadzony balast nienawiści, który jej leżał na sercu. Bezwzględnie jednak, ta szalona działa bez pomocników i nie przeszkodzi im w ucieczce. Próżno stracili tyle czasu, a na dodatek, wygadała się jędza o Iwanie.
— Wal, starą wiedźmę prosto w łeb! — zły pobiegł w stronę awanturnika. — Żadnych z nią ceremonji.
Rzekomy baron, wściekły, że i tak zbyt długo zatrzymała ich scena z szaloną, już zamierzał wykonać rozkaz kochanki i rzucił się naprzód, gdy wtem, niespodziewany, a ironiczny wykrzyknik, jaki rozległ się w pokoju, przykuł go do miejsca.
— Zapóźno, panie Raźnia-Raźniewski!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.